Komu uda się zbliżyć do siebie gniewnych i tych, którzy wciąż wybierają mniejsze zło?
Telewizyjna debata kandydatów na prezydenta to było naprawdę ważne wydarzenie. Nie z tego powodu, że odmieni losy kampanii i zadecyduje, kto ostatecznie zasiądzie w Pałacu Prezydenckim. Ale dlatego, że mogliśmy zobaczyć, jakie mechanizmy rządzą polską polityką. Obraz to dość przygnębiający.
Kandydaci partii parlamentarnych wypadli przewidywalnie i bezbarwnie. Upychali kwestie przygotowane przez sztaby w dwuminutowe wypowiedzi, do których mieli prawo w kolejnych rundach, ale tak byli przejęci tym zadaniem, że treść tego, co mówili, gdzieś się ulatniała. Dotyczyło to Jarubasa i Dudy, a gdyby Komorowski pojawił się na debacie, pewnie zbyt by się od nich nie odróżniał.
Z drugiej strony byli kandydaci gniewu – Kukiz, Korwin-Mikke, Kowalski, Tanajno, Braun i Wilk. Przy wytężonej analizie dałoby się znaleźć między nimi jakieś różnice, ale w sumie ich przekaz był zaskakująco spójny. Polacy gnębieni są przez państwo, które znajduje się pod rządami sitwy złożonej z polityków, urzędników i ludzi powiązanych z nimi niejasnymi interesami. Nie można ograniczać się tylko do wymiany ludzi sprawujących władzę. Zniszczyć trzeba mechanizm, który rujnuje kraj. Jego nazwa to podatki. Najlepiej w ogóle je znieść i wtedy zniknie pożywka dla pasożytów, a kraj nagle rozkwitnie przedsiębiorczością i miejscami pracy. Nieliczne stanowiska w państwie obejmą menadżerowie.
Kandydatów niezwiązanych z partiami nie można traktować jak kuriozów; za bardzo są do siebie podobni.
To różne postacie, które starają się wejść na wąską ścieżkę otwierającą dziś drogę do polityki. Wąską, bo dostępną tylko dla jednego lidera, który przekona ludzi, że puści establishment w skarpetkach.
Teraz dopiero możemy przyjrzeć się Ogórek i Palikotowi. Kandydatka SLD nie zawiodła. Była w swojej zwyczajnej kiepskiej formie. Jej język jest podobny do kandydatów antyestablishmentowych (to, że trzeba tak mówić, wyszło pewnie z badań), ale cała postać mu przeczy – jest za dobrze ubrana, wystawiona przez partię i jej gniew jest nieprzekonujący. Z drugiej strony Palikot, który mówił całkiem sprawnie, ale wiadomo było, że jest liderem gniewu sprzed kilku lat, który stracił twarz, gdy za bardzo zbliżył się do elit w wyborach do Europarlamentu. Wtedy pałeczkę przejął od niego Korwin-Mikke. Dziś udało się ją złapać Pawłowi Kukizowi.
Partie parlamentarne budzą coraz większy niesmak. Wpadły w rutynę, nie wyłaniają ciekawych liderów i nie oferują wizji zmiany, która mogłaby porwać wyborców. Głosuje się na nie, bo przecież „inne” partie w parlamencie są jeszcze gorsze. Ci, których odrzuca tego rodzaju myślenie, a rzeczywistość daje im naprawdę w kość, wybierają kandydatów wyrażających sprzeciw wobec całego systemu politycznego. I szybko się do nich zniechęcają, jeśli tylko pojawią się pierwsze oznaki, że „skumali się ze starymi” i „okazali kolejnymi politykami”.
Odrzucanie establishmentu łączy się niestety z odruchem sprzeciwu wobec wszystkich „uprzywilejowanych” – urzędasów, rolników, nauczycieli z ich Kartą i oczywiście wobec górników. Zlikwidować trzeba wszystkie przywileje i pozwolić działać zwykłym ludziom. Wśród gniewnych przeważają młodzi ludzie skonfrontowani zarówno z niepewnymi warunkami zatrudnienia, jak i brakiem perspektyw (na stabilność, na pracę, na mieszkanie) – bycie ofiarą dzisiejszej wersji kapitalizmu nie prowadzi więc niestety automatycznie do solidarności i prób znalezienia lepszych sposobów na urządzenie życia zbiorowego. Krzywda przeradza się w dążenie do tego, żeby „reszta” też posmakowała, co to znaczy prawdziwe życie.
To dodatkowy czynnik, który trzyma wszystkich „uprzywilejowanych” przy starych partiach.
Nawet jeśli są zużyte, to jednak można liczyć, że dłużej utrzymają jakieś minimum stabilności i bezpieczeństwa.
Klucz do zmiany polskiej polityki zdobędzie ten, kto będzie w stanie zbliżyć do siebie tych gniewnych i tych wybierających mniejsze zło w imię stabilności. Będzie to wymagało, oprócz małpiej wizerunkowej sprawności, wyartykułowania wizji, która połączy pognębionych przez dzisiejszy system i tych, którzy czują zagrożenie utratą tego, co mają. Wizja ta opierać się musi na projekcie wspólnotowego urządzania świata. Inaczej jedni pozostaną przy swoim resentymencie, a drudzy przy lękach.
Jeśli nie znajdzie się ktoś taki, jeszcze długo skazani będziemy na wyczerpane partie mainstreamu i szybko zużywających się trybunów ludowych.
**Dziennik Opinii nr 126/2015 (910)