Dziś słychać głównie tych, którzy mówią, że w Polsce żadnej klasy średniej nie ma.
Jarosław Urbański zarzuca mi maskowanie różnic klasowych, podtrzymywanie neoliberalnych mitów i brak realizmu. Miałem też zagalopować się w swojej krytyce. Jeśli ja galopowałem, to Urbański cwałuje. Proponuję wrócić do kłusa, bo wtedy można lepiej przyjrzeć się rzeczywistości, a nawet podczas przejażdżki trochę porozmawiać.
Urbański twierdzi, że klasa średnia to tylko neoliberalny mit i przywołuje jedną z książek Henryka Domańskiego, żeby uzasadnić swoje tezy. Dobrze byłoby jednak dokładnie przedstawić stanowisko Domańskiego. Nie twierdzi on, że w Polsce nie zmieniła się struktura klasowo-zawodowa, jak utrzymuje Urbański. Mówi o dystansach społecznych, mobilności i nierównościach edukacyjnych (właśnie na s. 296). Dla socjologa to ogromna różnica, bo mówimy o dwóch kompletnie różnych wymiarach struktury społecznej. Domański koncentruje się na ruchliwości, czyli zmianie pozycji społecznej w stosunku do rodziców lub dziedziczeniu jej. Bada się to, eliminując zmiany strukturalne, żeby uzyskać „czystą ruchliwość”. Zmiany kompozycji systemu klasowego to natomiast historyczne zmiany strukturalne.
I właśnie do nich odwołuję się, mówiąc o rozroście klasy średniej. Nie koncentruję się na ruchliwości, bo ona ważna jest dla perspektywy liberalnej, analizującej jednostkowe szanse życiowe i otwartość struktury społecznej. Bliżej mi do marksizmu, dlatego bardziej interesują mnie rozmiary poszczególnych klas. Klasa średnia przez dwadzieścia lat transformacji się rozrosła. Startowaliśmy z około 10%. Według Polskiego Generalnego Sondażu Społecznego do klasy średniej w 2005 należy już prawie 25% pracujących. Posługując się danymi GUS-u, dotyczącymi firm zatrudniających w 2006 powyżej dziewięciu pracowników, do klasy średniej możemy zaliczyć prawie 35% z nich. Odwołując się do danych zgromadzonych przez Domańskiego (Struktura społeczna, 2007), do klasy średniej zakwalifikować można 25% pracujących Polaków.
Spierajmy się o dokładny rozmiar klasy średniej, ale nie możemy zamykać oczu na jej rozrost.
Słychać jednak głównie tych, którzy mówią, że żadnej klasy średniej u nas nie ma. Najczęściej usłyszeć możemy, że jeszcze jej nie ma. Mówią tak zwolennicy kapitalizmu, którzy zachęcają do budowy klasy średniej przez dalsze obniżanie podatków, wprowadzanie ułatwień dla biznesu i ograniczanie wszechobecności państwa. Jak wytniemy państwo i poczekamy, to klasa średnia sama wyrośnie. Są też tacy, którzy mówią, że klasę średnią nam skradziono. To zazwyczaj prawicowi krytycy transformacji, wskazujący na nomenklaturę, która utrąciła spontanicznie rodzącą się prywatną inicjatywę. Klasę średnią możemy odzyskać, pozbywając się czerwonej pajęczyny.
Urbański reprezentuje inny, antykapitalistyczny typ zaprzeczania istnieniu klasy średniej: żadnej klasy średniej nie ma i nie będzie, bo w kapitalizmie prawa akumulacji i interesy właścicieli kapitału zawsze wytworzą dwie antagonistyczne klasy, robotników i kapitalistów. Każdy, kto mówi o klasie średniej, stara się to ukryć.
I właśnie w taką perspektywę wmontowuje mnie Urbański. Mówię o klasie średniej, bo chcę przekonać ludzi, że nie istnieje praca fizyczna. Dlatego Urbański daje mi odpór, przywołując dane o czterdziestoprocentowej klasie robotniczej. Tylko że ja nigdy i nigdzie nie twierdziłem, ze rozrost klasy średniej oznacza zanik klasy robotniczej. Kiedy mówię o jej schyłku, wskazuję przede wszystkim na spadający udział jej reprezentantów w strukturze klasowej. Ale nigdy do zera!
Urbański ustawia sobie dane i dopisuje mi poglądy, których nie głoszę, żeby jasno wytyczyć linię podziału miedzy nami. Ja reprezentuję interesy klasy średniej, on klasy robotniczej. Jeśli pamiętamy, że klasa średnia nie istnieje, to ja reprezentuję wydumane interesy, a on realne.
Wiadomo jednak, że zawsze wspiera się jakieś realne interesy, więc ja tak naprawdę stoję po stronie kapitalistów, a on robotników. C.b.d.u. Czerwono-czarny sztandar do góry wznieśmy!
Sęk w tym, że spór między nami wcale tak nie wygląda. Kiedy mówię o konieczności uwzględnienia klasy średniej w poszukiwaniu scenariusza zmiany politycznej, mam na myśli wysiłek budowania sojuszu między klasą robotniczą i średnią. Klasa średnia może patrzeć w górę, aspirować i łudzić się, że kiedyś dołączy do grona bogaczy. Może też spojrzeć w dół i zobaczyć, że z innymi pracownikami ma wspólne interesy, które kłócą się z dążeniami kapitalistów. Oni chcą przecież jak najmniejszych podatków, najniższych możliwych kosztów pracy i małego państwa. Oznacza to tak naprawdę systematyczne podmywanie klasy średniej, która nie tylko w Polsce związana jest z usługami publicznymi i państwem. Walka o wysokie standardy w relacjach między pracodawcą i pracownikiem, dobrą edukację i system ochrony zdrowia, wreszcie państwo i samorząd dbające o zabezpieczenie podstawowych potrzeb, a nie dobrostan inwestorów może stać się wspólną walką pracowników fizycznych i klasy średniej.
Losy koalicji wyborczej „My Poznaniacy”, które Urbański przywołuje na podważenie moich tez, raczej te tezy wspiera. Koalicja mimo dobrego wyniku nie zdołała wejść do rady miasta i rozpadła się na kilka konkurujących środowisk. Stało się tak między innymi dlatego, że „mieszczanie” przekonani byli o możliwości zbudowania samodzielnej siły politycznej. Dla Urbańskiego historia „My Poznaniacy” dowodzi słabości klasy średniej. Dla mnie jest raczej dowodem na jej siłę (dość dobry wynik koalicji), ale też konieczność zawierania szerszych sojuszy.
Jak wygląda zresztą alternatywa wobec projektu sojuszu między klasą średnią a pracownikami fizycznymi? Urbański oferuje nam pogrążenie się w wiecznej walce klas.
Może czasem uda nam się coś uszczknąć i wywalczyć nieco korzystnych regulacji. I tu chyba rzeczywiście się różnimy. Cieszę się z każdego cząstkowego sukcesu pracowników i regulacji ograniczających agresywność kapitalistów. To, co naprawdę mnie jednak interesuje, to zmiana klasowego układu sił i panującej hegemonii.
Czytaj także:
Maciej Gdula: To walka o rząd dusz w klasie średniej