Bogatych stać dziś na to, żeby stawiać się poza prawem, i woła to o pomstę do nieba.
W tę historię trudno uwierzyć. Pijany nastolatek powoduje wypadek i zabija cztery osoby. Przed sądem wymierzona zostaje mu kara półrocznej terapii. Wszystko dlatego, że jego rodzice są bardzo bogaci i według orzeczenia sądu stworzyli swojemu synowi warunki, w których nie był w stanie wytworzyć u siebie realistycznego podejścia do świata i norm społecznych. Jeśli zawsze dostawał, co chciał i ile chciał – zamiast kary więzienia za zabicie czterech osób należy mu się terapia warta pół miliona dolarów.
Na sprawę Ethana Coucha patrzeć można jako na grube nadużycie. Nie mamy wątpliwości, co stałoby się z czarnym, biednym chłopakiem, który – tak jak Ethan – ukradł piwo ze sklepu, a potem spowodował śmiertelny wypadek. Następną dekadę spędziłby w więzieniu, bo jego rodzice nie mogliby sobie pozwolić na drogich adwokatów, żeby pomóc swojemu dziecku. Bogatych stać dziś na to, żeby stawiać się poza prawem, i woła to o pomstę do nieba. Trzeba zatem zrobić wszystko, żeby tego typu nadużycia piętnować, eliminować i przywrócić zaufanie do uniwersalnego systemu prawa ślepego na różnice majątkowe, etniczne i płciowe.
Może jednak ta sprawa wcale nie jest nadużyciem, ale logiczną konsekwencją zmian, jakie nastąpiły w kilku ostatnich dziesięcioleciach? Te zmiany kumulowały się przez lata i doprowadziły już do rozsadzenia starych oczywistości i przyzwyczajeń. Znamienne w tym względzie wydaje mi się uzasadnienie wyroku. Sędzina przychyliła się do argumentów obrońców twierdzących, że ich klient jest przypadkiem affluenzy, czyli zespołu zaburzeń związanych z przebywaniem w środowisku osób bardzo bogatych. Do takich osób nie można stosować standardowej miary, bo ich życie podlega zupełnie innym ograniczeniom i presjom.
Superbogaci chodzą do prywatnych szkół, mają prywatne lecznice, samoloty i wyspy. Gwiazdy grają dla nich na prywatnych koncertach. Lokalne więzi i zobowiązania to dla nich tylko parametry w procesie akumulacji kapitału.
Superbogaci to obywatele kapitalizmu zobowiązani wyłącznie do pomnażania zysku i korzystania z uciech, jakie on daje.
Nie można ich oceniać jedną miarą ze zwykłymi zjadaczami chleba, bo wiadomo, że z prawa malejącej użyteczności krańcowej wynika, że osiągnięcie satysfakcji przez superbogatych wymaga nadzwyczajnych sum. Gdy mamy 10 tysięcy oszczędności, dodatkowe 2 tysiące to dla nas sporo pieniędzy. Gdy mamy 100 milionów, dodatkowych 2 tysięcy nawet nie zauważymy. Ilość przechodzi w jakość, a jakość domaga się osobnego sposobu traktowania.
Zresztą czy orzeczenie o affluenzy nie jest tylko zadekretowaniem w obrębie pospolitych przestępstw tego, co jest oczywistością, gdy idzie o rozliczenia podatkowe? Przecież istnienie rajów podatkowych to przyzwolenie, że superbogaci oprócz prywatnych szkół i wysp mogą mieć także prywatne systemy podatkowe. Mogą sobie wybrać Vanuatu lub Kajmany, a płacenie prawdziwych podatków zostawić frajerom z klasy robotniczej i z klasy średniej.
Możemy się łudzić, że żyjemy jeszcze w starym świecie regulowanym przez uniwersalne systemy prawa, ale realnie funkcjonujemy już w erze affluenzy, gdzie rządzą dwa standardy.
Jeden dla 99%, stanowiących materiał ludzki, który można bezkarnie rozjechać samochodem, zrestrukturyzować albo obciążyć podatkami, żeby przywrócić równowagę budżetową. Drugi dla 1% rozjeżdżających, korzystających z zalet offshoringu i swobody od podatków. Inaczej trudno mi to sobie wytłumaczyć, bo lekarstwa na affluenzę i inne plagi są znane. Nazywają się progresywne podatki i rządy prawa. Tylko jakoś nikt nie chce ich zastosować.