Bogactwo nie skapuje w dół. Bogactwo rośnie na koszt biednych.
Chociaż zwolennicy neoliberalizmu przekonują, że istnieją tylko jednostki, kapitalizm jakoś nie bierze tego pod uwagę. Zamiast oceniać Witolda Gadomskiego albo Janusza Korwina-Mikke, agencje ratingowe wolą oceniać kraje i organizacje. Kapitalizmowi istnienie państw narodowych nie tylko nie przeszkadza, ale stanowi dlań podstawę. Od kogo bankierzy pożyczaliby pieniądze w przypadku plajty? Komu pożyczaliby pieniądze bez większego ryzyka? Kto kupowałby produkty przemysłu zbrojeniowego i zabezpieczał interesy koncernów paliwowych?
Przynajmniej póki istnieją państwa narodowe, połączone są też losy bogatych i biednych.
Dziś często można natomiast usłyszeć, że bieda i bogactwo są kompletnie niepowiązane. Kiedyś bogactwo brało się z wyzysku i biedni potrzebni byli jako pracownicy. Dziś bogactwo podobno bierze się z kreatywności a biedni stali się niepotrzebni. Oczywiście biedni bezrobotni wciąż potrzebni są jako rezerwowa armia pracy, pozwalają pracodawcom utrzymywać płace wielu pracowników na niskim poziomie. Biedni wykonują też mnóstwo prac, których nie podjęliby ludzie zamożniejsi. Na tym jednak nasze związki z biednymi się nie kończą.
Wrócić musimy do ratingów, od których zaczęliśmy. Między innymi od nich zależy oprocentowanie krajowych obligacji. Oprocentowanie z kolei ma duży wpływ na budżet, bo domyka się go albo pożyczając pieniądze, albo tnąc wydatki, albo zwiększając podatki. Jeśli nie wydajemy więcej, nie potrzebujemy też zwiększać podatków. Mniejsze wydatki i niski deficyt sprzyjają też spadkowi kosztów obsługi wcześniej zaciągniętych długów. Czy wszyscy powinni się z tego cieszyć? Niekoniecznie.
Najlepszego przykładu dostarcza tutaj Polska pod rządami PO. Dla Jacka Rostowskiego jednym z głównych celów podczas kryzysu było zrównoważenie budżetu. Oprócz innych zabiegów zadbał o to, żeby wydatki na transfery społeczne obniżające poziom biedy nie powiększały deficytu. Od 2006 do 2012 roku zamrożona była kwota uprawniająca do uzyskania pomocy społecznej. Skutkiem tego był wzrost skrajnego ubóstwa z 5.6% do 6.7% między 2008 a 2011 rokiem.
Żeby było jasne: nie chodzi tu o ludzi rezygnujących z sushi na rzecz kebaba, tylko takich, którzy nie są w stanie zaspokoić elementarnych potrzeb niezbędnych do utrzymania organizmu w zadowalającej kondycji. Kwoty podniesiono dopiero po 2012. Jednak od tamtej pory wciąż ich nie zmieniano. Dlatego też stopa ubóstwa w 2013 sięgnęła 7,4%. To więcej ludzi niż zameldowanych jest w Warszawie.
To dzięki temu, że nie dojadają, nie dogrzewają się w zimie, nie kupują potrzebnych leków, nie trzeba było podnosić podatków od firm i dochodów osobistych. Wystarczyło obniżyć wydatki na zabezpieczenie społeczne. Między 2002 a 2011 spadły one z 21,1% do 19.2% PKB.
Ostatnia lata względnej prosperity zamiast mniejszej biedy przyniosły poszerzenie jej rozmiarów. Nie tylko nie odbyło się skapywanie bogactwa w dół. Bogactwo narastało na koszt biednych.
Nie dziwi zatem, że tak chętnie mówi się, że biedni sami są sobie winni. Że często można usłyszeć, że powinni zniknąć z zajmowanych mieszkań, dobrych dzielnic czy pociągów. To nie żadna konsekwencja zaniku relacji między biednymi a bogatymi a ideologia zabezpieczająca realne interesy.