Szydło zakłada kalosze, chodzi po gospodarstwie i wygląda autentycznie. Natomiast Małgorzata Kidawa-Błońska z PO to przykładowa kariera kobiety z wyższej klasy średniej, beneficjentki transformacji. Utożsamia się z nią spora część klasy średniej w Polsce, w tym kobiet. Jednocześnie z pewnością ani jej program, ani spuścizna nie trafią do kobiet, które zmagają się ubóstwem, czy kobiet, dla których liberalny feminizm nie jest atrakcyjny. Nie ma tu też mowy o takich doświadczeniach jak przemoc ze względu na płeć, przemoc seksualna czy aborcja. To jest dziwne, że te procesy pozostały jakby zupełnie przez Platformę niezauważone – mówi socjolożka Magdalena Grabowska.
Katarzyna Przyborska: Kiedy premierka Beata Szydło w 2016 roku blokowała publikację wyroku Trybunału Konstytucyjnego w Dzienniku Ustaw, kiedy została dość bezceremonialnie wymieniona na Mateusza Morawieckiego, kiedy pacyfikowała strajk nauczycieli − wydawała się zwyczajnym pionkiem. A potem, w wyborach do europarlamentu, osiągnęła spektakularny wynik 471,1 tysięcy głosów. Co nam to mówi?
Magdalena Grabowska: Mówi to nam, że kobiety w polskiej polityce są wciąż niedoceniane i marginalizowane. Jednocześnie pokazuje, że model emancypacji kobiet w Polsce jest specyficzny. Beata Szydło jest przykładem bardzo ciekawej kariery politycznej, która czerpie zarówno z zasobów socjalistycznej emancypacji płci, której centrum był awans klasowy kobiet, jak i polityk emancypacyjnych charakterystycznych dla okresu transformacji, które kładły nacisk na większą obecność kobiet w ciałach decyzyjnych. Sądząc z życiorysu, Beata Szydło jest beneficjentką przemian, które zaszły w czasach PRL, wywodzi się z klasy pracującej.
Jej ojciec był górnikiem, matka pracownicą opieki społecznej.
A ona poszła na studia. Jest przykładem kariery jakoś typowej dla PRL-u, bo skorzystała z ówczesnego awansu społecznego, klasowego, a także z polityki wspierania awansu kobiet. Jej droga polityczna w III RP też przebiega w sposób typowy dla kobiety-polityczki, tzn. od poziomu lokalnego do państwowego. Niewątpliwie jej obecność w polityce na szczeblu krajowym to efekt zainicjowanych przez środowiska feministyczne działań na rzecz zwiększenia liczby kobiet w polityce. Jednocześnie w osobie Beaty Szydło jak w soczewce widać, że standardowo kobiety w polskiej polityce traktowane są instrumentalnie.
Paprotka?
Ale nie do końca. W pewnym sensie jej osoba odbija różne wyobrażenia o kobietach, emancypacji i historii. Historia, którą znamy o Beacie Szydło, paprotce prezesa, figurantce Kaczyńskiego, odpowiada stereotypowemu obrazowi kobiety, która nie ma na siebie pomysłu w polityce − jest wykonawczynią poleceń, dodatkiem do męskiej polityki. Pasuje też do takiego wyobrażenie o PiS, które utożsamia tą formację z neokomunizmem rozumianym jako postawa populistyczna, która instrumentalnie traktuje różnego rodzaju kwestie społeczne.
Na przykład tradycyjnie rozumianą płeć i role z nią związane?
Tak, choć przecież w rodzinie Beaty Szydło widać zmianę tradycyjnych ról związanych z płcią. Kiedy ona była posłanką, jej mąż przejął wiele obowiązków domowych, na przykład opiekę nad dziećmi.
Co jednak nie przeszkadza jej grać kobiecej, opiekuńczej roli wobec wyborców.
I dlatego właśnie wydaje mi się, że może ona po prostu jest źle odczytywana.
Bo tak naprawdę gra swoim wizerunkiem.
Na pewno tym gra. I wydaje mi się, że wszyscy tym grają. Jest kobietą, ale też nie jest stereotypową kobietą w polityce.
Czyli jaką?
Na przykład z wyglądu jest stanowcza, może przywodzić na myśl, powiedzmy, „przodownicę pracy”.
Nie afirmuje swojej kobiecości.
Jest taką właśnie gospodarną kobietą. Różni się od polityczek z PiS, ale przede wszystkim od polityczek z PO. Idzie też wbrew modelowi kobiet w polityce ferowanemu przez liberalne działaczki kobiece, na przykład przez Kongres Kobiet. Nie wywodzi się z biznesu, nie jest przedsiębiorczynią… Wiele rzeczy jest tutaj rozgrywanych i wydaje mi się, że niespecjalnie można ją traktować jako bezpodmiotową. Chociaż wszystkim bardzo pasuje, żeby taka była. Pasuje to feministkom − można ją zobaczyć jako antytezę emancypacji. Oczywiście pasuje też opozycji, bo można pokazać, że jest nieważna.
Jej kariera, relacje rodzinne idą trochę na przekór temu, co deklaruje. Może więc w dłuższej perspektywie mogłaby być wzorcem innej postawy niż tej wyznaczonej dla kobiety przez patriarchat.
Niestety nie widzę, żeby zmierzała w stronę emancypacji. Dla mnie historia Beaty Szydło to historia o tym, że kobiety czerpią z osiągnięć emancypacji, zarówno tej socjalistycznej, na przykład z dostępu do edukacji i pracy zawodowej, jak posttransformacyjnej, np. wywalczonych przez Kongres Kobiet kwot − całkowicie te osiągnięcia negując.
Powiedzmy o tej PRL-owskiej przeszłości. Na różnym poziomie beneficjentkami komunizmu jest bardzo wiele kobiet w Polsce. Dostały praktyczne narzędzia emancypacji: pracę, płacę, żłobki, przedszkola i prawo do decydowania o własnej płodności. Ale o tym nie mówią. Dlaczego?
Nie „dostały”, raczej „wywalczyły”. Ja to widzę w dłuższej perspektywie jako wyobcowanie wobec rozmaitych elementów indywidualnych i zbiorowych biografii. Mamy tu do czynienia przynajmniej z dwoma procesami historycznymi. Z jednej strony feminizm po 1989 roku przyłączył się do dominujących narracji historycznych, które opierały się na zerwaniu z socjalistyczną przeszłością, a na bardziej ogólnym poziomie zasadzały się na antykomunizmie, podzielanym dziś przez wszystkie strony sceny politycznej, od prawa do lewa. Częścią feministycznej narracji antykomunistycznej jest opowieść o braku w Polsce powojennej ruchu kobiecego, możliwości emancypacji czy autentycznej sprawczości kobiet.
Częścią feministycznej narracji antykomunistycznej jest opowieść o braku w Polsce powojennej ruchu kobiecego, możliwości emancypacji czy autentycznej sprawczości kobiet.
Na bardziej ogólnym poziomie mamy tu do czynienia z pragnieniem dogonienia liberalnego Zachodu, również powszechnie podzielanym, także przez wiele feministek. To pragnienie wyraża się w przekonaniu, że społeczeństwa zachodnie są pionierami emancypacji, co zasadniczo, z historycznego punktu widzenia, nie jest prawdą. Na przykład aborcja została po raz pierwszy zalegalizowana w Rosji, niemal 50 lat wcześniej niż w USA. Pragnienie dogonienia Zachodu wiąże się, o czym pisała między innymi Maria Janion, z zanegowaniem „wschodniości” Polski. „Wschodniości” i wszystkiego, co się z nią wiąże, czyli między innymi emancypacji, która przyszła tutaj z Rosji.
Sprawczość kobiet była w PRL narzucona. Piszesz w książce Zerwana genealogia, że działaczki Ligi Kobiet świadomie pracowały na rzecz zwiększenia sprawczości kobiet. Dlaczego jednak nie zadbały o PR? Dlaczego nie mówiły o podmiotowości?
W książce piszę przede wszystkim o tym, że sprawczość kobiet działających na rzecz emancypacji w Polsce po 1945 miała charakter niejednolity. Zaraz po wojnie były to działania stricte polityczne: ich celem była zmiana struktury społecznej, której bazą jest „kontrakt płci”. Zmienione zostało prawo cywilne (prawo małżeńskie i rozwodowe), co miało kluczowe znaczenie z punktu widzenia wolności kobiet. Jak wiemy, promowano pracę zawodową kobiet, co dało im niezależność ekonomiczną. Tym działaniom towarzyszyła propaganda na rzecz politycznego uświadamiania kobiet. Tu aktywny był wydział kobiecy przy PPR, a potem PZPR, kierowany przez Edwardę Orłowską, a także media, na przykład tygodnik „Kobieta”, którego redaktorką była Janina Broniewska. To się zmieniło już w latach 50., kiedy zapanował model „praktycznego aktywizmu” oparty na sprawczości reaktywnej.
Sprawczość reaktywna, czyli wymuszona przez system. Zmiana społeczna, która z niej wynikała, niekoniecznie była przez system zamierzona.
Ale także wtedy emancypacja kobiet postępowała. Dowodem na to była między innymi zmiana prawa aborcyjnego. O tę zmianę walczyły kobiety: Maria Jaszczuk, Zofia Tomczyk czy Wanda Gościmińska, która podczas debaty sejmowej na temat aborcji w 1956 roku mówiła o nierównym dostępie kobiet z różnych klas do możliwości przerywania ciąży.
Niezależenie od tego, jak oceniamy PRL jako system polityczny i czy uznajemy działania kobiet w tym okresie za autentyczną działalność feministyczną czy za sprawczość narzuconą odgórnie, to procesy emancypacji w tym czasie miały miejsce. I są one, przynajmniej moim zdaniem, częścią genealogii feministycznych. Problem w tym, że ten projekt emancypacyjny był zasadniczo całkowicie odmienny od klasycznego feministycznego projektu upodmiotowienia kobiet − nie opierał się na indywidualnych prawach.
Jeśli chodzi o PR, to wydaje mi się, że czarny PR zrobiły działaczkom komunistycznym przede wszystkim feministki po 1989 roku. Socjalistyczna przeszłość została oceniona bardzo surowo, co jest zresztą zrozumiałe, bo większość feministek działających po 1989 roku wywodziła się z opozycji.
Ta emancypacja okazała się też bardzo trudna i męcząca. W praktyce oznaczała trzy etaty: pracę w zakładach pracy, pracę w patriarchalnie zorganizowanym domu i jeszcze stanie w kolejkach.
Tak, szczególnie w okresie lat 80., kiedy projekt socjalistycznej emancypacji w Europie Wschodniej był już politycznie skompromitowany, a kryzys ekonomiczny przesłonił jasne strony emancypacji. O ile w latach 40. w Polsce promowany był (między innymi w „Kobiecie”) model rodziny równościowej, w której wszyscy, niezależnie od płci, dzielą się obowiązkami domowymi, jak sprzątanie czy gotowanie, to już w latach 50. to się zmieniło. Nastąpił powrót do przedwojennego modelu rodziny, którego podstawą jest nieodpłatna praca kobiet. Jeszcze w latach 70. organizacje kobiece walczyły o udogodnienia dla pracujących kobiet, przede wszystkim matek. To były działania lokalne, często skierowane do indywidualnych członkiń na przykład Ligi Kobiet, nie odczuwały ich więc tak bardzo kobiety spoza tej organizacji.
Lata 80. to były ciężkie czasy nawet dla działaczek kobiecych, ich aktywność w tym okresie koncentrowała się przede wszystkim na tym, żeby ulżyć swoim członkiniom w kryzysie. W 1981 roku Liga Kobiet stała się częścią PRON-u, co w oczach wielu kobiet dopełniło jej obraz fasadowej organizacji partyjnej. Z tego okresu pochodzi prześmiewczy przekaz o tym, jak nieautentyczne i nieadekwatne były działania organizacji kobiecych; znajdziemy go między innymi w filmie Marii Zmarz-Koczanowicz Jestem mężczyzną.
Od czasu PRL przydarzyła się też nam transformacja. Na pierwszym etapie poszukiwania nowej tożsamości niemal wszyscy zamieszkali w dworkach. III RP miała być kontynuacją II RP. Zdobycze PRL-u zostały ostatecznie zapomniane. Deklarowany antykomunizm jest też paliwem rządu, do którego należała premierka Beata Szydło.
Częścią polskiej transformacji była, co opisuje na przykład antropolog Michał Buchowski, swego rodzaju samoorientalizacja. Stała się ona narzędziem tworzenia podziałów symbolicznych wewnątrz Polski. Podziałów na „nas”, cywilizowanych, charakteryzujących się indywidualizmem, realizmem i zdolnością asymilacji do zachodnich standardów, oraz „onych”, roszczeniowych, antyintelektualnych mas, niezdolnych do przystosowania się do nowej zachodniej rzeczywistości: homo sovieticus. Część narracji feministycznych z tego okresu wpisuje się w te procesy. Piętnują one doświadczenie komunizmu i jego spuściznę, w zamian oferując zachodni model emancypacji opartej na indywidualizmie jednostkowej autonomii. Taki model nie bardzo pasuje do doświadczeń historycznych emancypacji kobiet w Polsce, zarówno tych przed-, jak i powojennych. Jest dostępny tylko dla wąskiej grupy kobiet.
Jak powiedziałyśmy wcześniej, antykomunizm jest postawą podzielaną dziś w Polsce przez wszystkich polityków i polityczki. Całą sprawę komplikuje fakt, że antykomunizm jest używany jako wytrych przez wszystkie strony. Opozycja neokomunizmem nazywa system, który właśnie wprowadza prawica, prawica zaś jako o pokłosiu komunizmu mówi o ideologii gender. I jedna, i druga strona ma do pewnego stopnia rację, tylko nikt nie chce tego przyznać, bo każdy chce stać od komunizmu jak najdalej. Właśnie dlatego, że antykomunizm stał się kamieniem węgielnym transformacji. I to, że jesteś komunistką, to najgorsza obelga, jaką możesz usłyszeć w polskiej polityce.
Antykomunizm prawicy, „Gazety Wyborczej” i partii Razem?
Jest też oczywiście antykomunizm feminizmu lat 80. i 90. Chociaż pokazywany jest jako outsider głównych debat politycznych, feminizm okresu transformacji w dużym stopniu starał się wpisać w istniejące narracje historyczne i tożsamościowe, w ramach których mamy dwie opcje: orientację na Zachód lub na naród. Wydaje się, że feminizm nie był w stanie zaoferować alternatywnej wizji, która wychodziłaby poza ten schemat. W dużej mierze były to wybory strategiczne, jak pisała w 1997 roku Sławomira Walczewska. W owym czasie „trzeba się było jakoś wyartykułować”. W obliczu odradzających się narracji konserwatywnych, nie chcąc być oskarżanymi o marksizm, feministki wybierały orientację na „Zachód”. Zachodni feminizm wypełnił lukę tożsamościową. Jednak jego historia i praktyki pod wieloma względami nie opisywały i nie pasowały do polskiego doświadczenia. Model liberalny nie miał im za wiele do zaoferowania, dlatego też może kobiety poszły w stronę konserwatyzmu, nacjonalizmu? Nieco później w obliczu klęski projektu liberalnego część feministek sięga po narracje patriotyczne. W setną rocznicę uzyskania praw wyborczych w Polsce mieliśmy świętowanie narodowego zwycięstwa. Dużo mówiło się o tym, że Polki uzyskały wtedy prawo wyborcze. Jakoś nie mówiono o tym, że w II RP kobiety, różne ze względu na swoje pochodzenie etniczne czy klasowe, uzyskiwały różny dostęp do praw.
I jaki jest efekt?
W Polsce mamy sytuację bardzo podobną, moim zdaniem, do sytuacji feminizmów postkolonialnych: chcemy odzyskać różne wątki emancypacyjne, które są lokalną spuścizną, i jednocześnie nie wpaść w pułapkę nacjonalizmu. To jest trudna sytuacja, gdyż użycie narracji marksistowskiej w zasadzie nie wchodzi w grę.
Transformacja dała jednak kobietom pewne możliwości.
Bardzo wiele: możliwość zaangażowania się w ruchy społeczne, aktywnego działania w polityce, oddolnych działań feministycznych, a w późniejszym okresie możliwość wpływania na najważniejsze decyzje w kraju. Mogłoby się wydawać, że to był dobry miks: z jednej strony kobiety były już wyemancypowane po PRL, z drugiej otworzyły się nowe możliwości działania. A jednak teraz mamy sytuację reakcji wobec haseł równościowych, przynajmniej wśród części kobiet….
Przez Kościół katolicki?
Myślę, że tak. To jest też ważny wątek w historii komunistycznej emancypacji. To jest sprawa, której… komuniści nie załatwili. W polskiej polityce nikt tego problemu nie chce dotknąć, i komuniści nie byli wyjątkiem. Poza być może działaczkami takimi jak Edwarda Orłowska, która wprost mówiła o tym, że kobietom trzeba zaproponować coś, co mogłoby być alternatywą dla Kościoła. Wśród działaczek komunistycznych poglądy na kobiety i Kościół były podzielone, tak jak w dzisiejszym ruchu kobiecym. Część działaczek uważała, że skoro większość kobiet jest katoliczkami, jako ruch kobiecy nie możemy tego ignorować i musimy znaleźć jakąś formę współpracy z katoliczkami, jakoś się wpisać, uznać tą istniejącą tożsamość i ją zagospodarować. Z drugiej strony na przykład Orłowska postulowała stworzenie alternatywy dla Kościoła, być może nie w jawnej kontrze do katolicyzmu, ale takiej, która będzie dawała tożsamość. Nie tylko byłaby to instytucja inna niż Kościół, taka, w której kobiety będą mogły się odnaleźć, ale też coś, co da im doznania estetyczne i duchowe. Wbrew pozorom komunistki też o tym rozmawiały. Ta linia bardzo szybko została jednak przez partię komunistyczną wyeliminowana. Na pewno znaczenie miał tu czysty oportunizm działaczy, z drugiej zaś obecny w partii antysemityzm.
Dlaczego akurat antysemityzm?
Już w latach 40. antysemityzm był obecny w partii. I te działaczki żydowskie, które były sobie w stanie wyobrazić Polskę bez Kościoła katolickiego − być może jako jedyne − zostały odsunięte, a dominującą linią w polityce stała się ta narodowo-socjalistyczna.
Czyli ta, która chciała jakoś rozgrywać polski nacjonalizm.
I być w zgodzie z Kościołem. Działaczki Ligi Kobiet, z którymi rozmawiałam, a które były aktywne w latach 70., mówiły, że współpracowały z księżmi. To był taki „aktywizm środka”, przyjęcie postawy oportunistycznej, która z jednej strony pozwalała realizować politykę partii, z drugiej sojusz z Kościołem. Tutaj znowu działaczki kobiece nie odbiegały zbytnio od tego, co realizował polityczny główny nurt. To był też aktywizm, który nie przyniósł specjalnego postępu w dziedzinie emancypacji.
Ostatecznie to Kościół katolicki, instytucja całkiem niedemokratyczna, zajęła się tymi, którzy bardziej skorzystali na PRL-u niż na transformacji, a teraz straszy genderem, feminizmem, Zachodem. Beata Szydło występuje tu jako obrończyni tutejszości, broni polskich kobiet przed Zachodem, nie musi się z niczego tłumaczyć, jest u siebie, na swoim. Jak to odczarować?
Beata Szydło na poziomie deklaracji jest silną polską kobietą-matką, a niedopowiedzianą częścią tego obrazu jest jej rzeczywista emancypacja. Zmiany, które przyniosły feminizm, socjalizm czy komunizm, pozostają niedopowiedziane.
Zmiany, które przyniosły feminizm, socjalizm czy komunizm, pozostają niedopowiedziane.
Trzeba je wyartykułować, nazwać i powiedzieć, że nie są częścią spójnej, linearnej historii emancypacji, a raczej efektem działania różnych, często sprzecznych procesów: emancypacji powojennej i posttransformacyjnej. Warto pokazywać kontekst, genealogię, przyczynę tego, że Beata Szydło ma możliwość być tam, gdzie jest. Dla mnie problemem jest to, że kurczowo trzymamy się podziałów tożsamościowych, na przykład na feminizm liberalny czy socjalistyczny, pierwszą czy drugą falę feminizmu. Te podziały działają przeciwko nam, między innymi dlatego, że nie dają narzędzi, żeby opisać współczesną rzeczywistość społeczną. Inną sprawą jest to, że ruchy emancypacyjne często nie mówią wprost o swoich korzeniach i celach, uznając, że są one zbyt radykalne. Tak jest z feminizmem i komunizmem.
Te nienazwane, niedopowiedziane doświadczenia mogą być rozgrywane politycznie. Przykładem może być chwytliwość sloganu o „wstawaniu z kolan”, który bazuje na tym, że mamy swój wyparty i wstydliwy kawałek historii komunistycznej.
To jest już trochę psychoanalityczne ćwiczenie. Myślę tutaj o książce Andrzeja Ledera, bo to, co my w Polsce robimy w kwestii doświadczenia emancypacji kobiet w PRL, to jest właśnie wypieranie, zapominanie, uporczywe twierdzenie, że ta rewolucja nie dotyczyła nas, prawdziwych kobiet, prawdziwych Polek. Jest to praca tożsamościowa, której celem jest niejako „oczyszczenie” doświadczenia emancypacji z niechcianych naleciałości, przede wszystkim ze spuścizny komunizmu, i pokazanie „dobrej” twarzy feminizmu. W tym sensie feminizm nie wykracza poza obowiązujące dziś narracje historyczne. O innych aspektach tych procesów budowania polskiej tożsamości pisze na przykład Tomasz Żukowski, analizując figurę „polskiego świadka”, pisząc o wymyślaniu siebie w kontrze do tego, co wydarzyło się naprawdę. Feminizm, który powinien być z założenia krytyczny − też zapomina. Kreujemy jakąś wizję siebie i w tej wizji w Polsce ciągle nie ma miejsca dla komunizmu.
Tylko my też w tej rozmowie myślimy trochę linearnie. Wydaje nam się, że jest jakaś ciągłość w Polsce lokalnej, a mamy tu spuściznę i PRL, i transformacji, a także wielu lat feministycznej pracy po 1989 roku. Mamy tu do czynienia z wieloma elementami, które niekoniecznie układają się we wspólną całość, a jednak stanowią część tej samej historii.
A czy są jakieś badania, w miarę aktualne, które powiedziałyby, co się tak właściwie dzieje w ruchu kobiecym w Polsce?
No właśnie chyba nie, ja w każdym razie o tym nie wiem. W latach 90. działaczki kobiece Barbara Limanowska i Roma Cieśla pojechały w Polskę żeby zrobić research tego, co się oddolnie dzieje w ruchu kobiecym. Efektem tego był indeks organizacji kobiecych w Polsce. Potem działała OŚK-a (Ośrodek Informacji Środowisk Kobiecych), która łączyła grupy kobiece. Dzisiaj najwięcej danych o oddolnych ruchach ma być może Fundusz Feministyczny, który od kilku lat pracuje z grupami i organizacjami z całej Polski.
Czy Beata Szydło dobrze opowiedziana, pokazana w kontekście, genealogii osiągnięć ruchu kobiecego i PRL, i transformacji, może przydać się polskiemu feminizmowi?
Trudno jest mi zobaczyć w Beacie Szydło aspekty pozytywne dla feminizmu. Oprócz tego, że jest kobietą u władzy. To byłoby stwierdzenie bardzo esencjalizujące, choć są i takie teorie feministyczne, które głoszą, że im więcej kobiet w polityce, tym ona będzie lepsza. Takie były też w pewnym momencie argumenty Kongresu Kobiet na rzecz wprowadzenia parytetu. Teraz wiemy, że nie zawsze liczba kobiet przekłada się na nową jakość w polityce. Chodzi raczej o obecność kluczowych osób, kobiet, które realizują postulaty emancypacyjne. Beata Szydło do tych kobiet nie należy.
Beata Szydło nie ma rywalki na lewicy.
Na razie nie. Próbuję sobie wyobrazić taką polityczkę po lewej stronie. Fajnie, gdyby to była osoba, która mówi wprost o feministycznych celach, bezkompromisowa i pragmatyczna. Prawica była w stanie wypromować kobietę, oczywiście z jej udziałem i dużą pracą, w pierwszych szeregach władzy. Partie lewicowe nie są w stanie takiej postaci wypromować, być może dlatego, że stawiając na mężczyzn, dają przekaz, że w gruncie rzeczy nie wierzą, że kobiety mogą poprowadzić ich formację do zwycięstwa. To stoi w sprzeczności z głoszonymi hasłami.
A po stronie liberalnej?
Ewa Kopacz była żołnierką Tuska, miała podobną pozycję w partii jak Beata Szydło.
Ewa Kopacz ma podobny życiorys do Beaty Szydło. Córka krawcowej i mechanika, liceum skończyła w Radomiu, po studiach została kierowniczką ośrodka zdrowia w Szydłowcu. Ale Ewa Kopacz odcięła się od Radomia i w 2015 roku kandydowała z Warszawy.
A Beata Szydło zakłada kalosze, chodzi po gospodarstwie i wygląda autentycznie, znacznie bardziej autentycznie niż np. Mateusz Morawiecki. Jak wchodzi w błoto, to jej wierzysz. To, że ona jeździ po Polsce, te gospodarskie wizyty, to wzbudza do niej sympatię. Uruchamia się też wzorzec z przeszłości, z czasów komunistycznych, znowu − wzorzec, który jest znany, ale nienazwany. Może świadomie te kalki są uruchamiane, może mają w PiS bardzo mądrego PR-owca, którego rady Szydło realizuje, a ludziom się to podoba, bo to znają.
Koalicja Obywatelska w wyborach parlamentarnych promuje Małgorzatę Kidawę-Błońską i przypomina jej przodków. Czy to może być skuteczna odpowiedź na diagnozę, którą można formułować, analizując popularność Beaty Szydło?
Chciałoby się powiedzieć: nareszcie. Moim zdaniem Małgorzata Kidawa-Błońska była naturalną liderką PO już w ostatnich wyborach. Rozczarowujące jest na pewno, że trzy lata po Czarnych Protestach postulaty ruchu kobiecego i innych ruchów emancypacyjnych są przez nią wprowadzane do polityki ostrożnie.
Małgorzata Kidawa-Błońska była naturalną liderką PO już w ostatnich wyborach.
Zapytana o prawo do aborcji czy prawa LGBT, odpowiada: „rozmawiajmy”. W ogóle jeśli chodzi o postulaty równościowe, to są one sprowadzone do kwestii ekonomicznych, na przykład równy podział obowiązków w domu ma służyć przede wszystkim konkurencyjności kobiet na rynku pracy.
Zgadzam się z opiniami, że kandydatura Kidawy-Błońskiej jest na dłuższą metę kontynuacją takiej linii politycznej PO, która bazuje na postfeudalnych fantazjach na temat polskości. Jej kariera polityczna to przykładowa kariera kobiety z wyższej klasy średniej, która stała się beneficjentką transformacji. Z Kidawą-Błońską i taką polityką utożsamia się, moim zdaniem, spora część klasy średniej w Polsce, w tym kobiet, których nie interesują feministyczne spory o spuściznę PRL czy patriotyzm i feminizm. Jednocześnie z pewnością ani jej program, ani spuścizna, na jakiej bazuje, nie trafią na przykład do kobiet, które zmagają się ubóstwem, czy kobiet, dla których liberalny feminizm nie jest już atrakcyjny, bo kojarzy się przede wszystkim ze wspieraniem kapitalistycznej gospodarki. Nie ma tu też mowy o takich doświadczeniach jak przemoc ze względu na płeć, przemoc seksualna czy aborcja, które w Polsce są, co pokazują badania społeczne, częścią doświadczeń życiowych zdecydowanej większości kobiet. Potwierdziły to zresztą Czarne Protesty i akcja #metoo. To jest dziwne, że te procesy pozostały jakby zupełnie przez Platformę niezauważone.
Będzie dążyć do „zgody przy stole”, niekoniecznie dotykając bolesnych spraw?
Małgorzata Kidawa Błońska jest polityczką głównego nurtu, jednocześnie reprezentuje ona w polityce cechy tradycyjnie przypisywane kobietom, nawołuje do kompromisu, dialogu, odpowiedzialności. Jednak nie wydaje mi się, żeby Kidawa-Błońska była Bronisławem Komorowskim w spódnicy. Tego typu krytyki rutynowo pomijają moim zdaniem bardzo ważny wątek genderowy i emancypacyjny. Umniejszają wkład ruchów emancypacyjnych w to, co dzieje się w polskiej polityce teraz. Fakt, że do tego, żeby Kidawa-Błońska mogła zostać kandydatką PO, przyczyniły się złożone i wielokierunkowe procesy emancypacyjne, w ostatnich latach na pewno Czarne Protesty, które były jedynym jak dotychczas skutecznym aktem oporu wobec polityki PiS. Czarne Protesty z kolei nie wzięły się znikąd, są rezultatem działań wielu pokoleń emancypantek, zarówno tych z PZPR, jak i Kongresu Kobiet.
**
dr Magdalena Grabowska jest socjolożką, absolwentką wydziału Women’s & Gender Studies na Rutgers University, adiunktką w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Współzałożycielka Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER. Autorka książki Zerwana genealogia. Działalność społeczna i polityczna kobiet po 1945 roku a współczesny polski ruch kobiecy wydanej w 2018 roku.
Wszystkie użyte w tekście fotografie pochodzą z oficjalnego profilu Beaty Szydło na Flickr.com.