To, co było „nieuchronne” i „konieczne” w czasach wielkiej zmiany i przełomu, nie może być tak samo „nieuchronne” i „konieczne” w dobie stabilizacji
My, roczniki transformacyjne, jesteśmy dziećmi TINY. Thatcherowskie, Reaganowskie, Balcerowiczowskie i w końcu nawet Kuroniowe i Solidarnościowe there’s no alternative [nie ma innej drogi] stało się nie tylko sloganem transformacji, ale jej rzeczywistością. Całe sektory, jak państwowe rolnictwo, okazały się z dnia na dzień anachroniczne, tyle że wciąż zatrudniały setki tysięcy ludzi. Fabryki upadały lub przechodziły w prywatne ręce, w obu przypadkach ludzie tracili pracę. Coraz więcej z nich żyło skazane na zasiłki lub na rentach czy emeryturach. W dół poszła może inflacja, ale w górę przestępczość – tak wyglądały w Polsce konwulsje po terapii szokowej.
Państwo wyszło z nich relatywnie szybko. W ciągu dekady po 1989 zaczęliśmy notować wzrost. Tyle że zamiast do budowy państwa bardziej odpowiedzialnego i socjalnego, ten wzrost posłużył jako najlepsza legitymacja zmian i impuls do kolejnych kroków tą samą ścieżką – liderzy polityczni i międzynarodowe organizacje mogły jeszcze skuteczniej wezwać do dalszej prywatyzacji. Uelastycznienie rynku pracy i redukcja welfare state to jedyna możliwość, a przecież dzięki temu teraz jesteście bogaci, mówiono Polakom i Polkom.
Ale to, co było „nieuchronne” i „konieczne” w czasach wielkiej zmiany i przełomu, nie może być tak samo „nieuchronne” i „konieczne” w dobie stabilizacji i względnej prosperity. A może jednak? Dziś, gdy ze wskaźników ekonomicznych wyłania się obraz Polski bogatszej i pewniejszej, wcale nie obserwujemy wycofania się języka prywatyzacji i liberalizacji czy otwierania się na inwestycje. W wersji skierowanej do mojego pokolenia – gdy zaczynała się transformacja, mieli tyle lat, co my teraz – to ta sama pedagogika „edukowania się pod potrzeby rynku”, „bycia elastycznym” i bardziej „przedsiębiorczym”. I pewnie byśmy byli bardziej „elastyczni”, gdybyśmy już nie dorabiali w dwóch miejscach naraz, wciskając gdzieś w wolny czas edukację wyższą. Mało zresztą konieczną, jeśli wierzyć temu samemu rynkowi, do którego mamy się dostosować. Niezależnie bowiem, czy kończymy wyższą szkołę prywatną czy publiczny uniwersytet, perspektywa normalnej pracy przed trzydziestką dawno zdążyła się rozpuścić. Jakaś praca, owszem, jest. Na umowy śmieciowe, dzięki którym nawet wykonując pełnowymiarową pracę, ma się pewność zatrudnienia i stabilność jak na bezpłatnym stażu – to rzeczywistość większości ludzi między 20 a 30 rokiem życia.
Zamknięcie całego pokolenia w szkołach wyższych z pewnością pomogło obniżyć bezrobocie, ale efektem tego jest uzależnienie tego pokolenia od wsparcia rodziców – tu sa wydatki, których nie ponosi już państwo.
Stabilność, której nie daje już rynek pracy, zastępuje dziś mieszkanie u rodziców do trzydziestki. Częścią tego równania mógłby być szeroki system stypendialny, który pozwoliłby rzeczywiście utrzymać niskie bezrobocie, jednocześnie nie przenosząc kosztów bezpośrednio na rodziców – ale tak nie jest. Narodowy Program Stypendialny ma budżet mniej więcej taki, jak system nagród i premii dla pracownic i pracowników ZUS-u – jak na ironię, tej samej instytucji, która powinna dbać o nasze bezpieczeństwo socjalne.
Ze wszystkich wolności, które 25 lat temu wywalczyła „Solidarność” i które dziś świętujemy, to wolność emigracji jest tą, z której korzystamy naprawdę masowo. Dowodem 2 miliony osób, które wyjechały z Polski od czasu wejścia do UE. I nie ma się co dziwić, skoro zdążyliśmy przez te dziesięć lat pozbyć się bezpłatnej opieki przedszkolnej, z zasiłków jest becikowe, a możliwość awansu do klasy średniej daje tylko bezlitosna konkurencja na rynku. Polki i Polacy wolą dużo mniej problematyczny los klasy średniej w Wielkiej Brytanii. Dlatego to tam, nie w Polsce, rodzą dzieci.
I nie chodzi naprawdę o to, że odziedziczyliśmy państwo biedniejsze czy bardziej skorumpowane od tego, w którym w dorosłość wchodziło pokolenie naszych rodziców. Chodzi raczej o to, że dzieci TINY nie mają swojej przeszłości – nie są już cześcią ostatniego wielkiego narodowego mitu „obalania komuny”. Teraźniejszości też, bo nie są beneficjentami „budowy wolnej Polski”. I w końcu odbierana jest im przyszłość. Po 25 latach agresywnego zaprowadzania rynkowych porządków obietnica „lepszego, które nadejdzie”, jest już poza horyzontem. A i same „horyzonty możliwości” w ramach wolnorynkowej Polski i tak zawsze były węższe dla tych spoza Warszawy; tych, którym możliwości nie sfinansowali zamożni rodzice; którym się nie poszczęściło w loterii skapywania. Terapia szokowa 25 lat temu odebrała wielu ludziom pracę, oszczędności i bezpieczeństwo, ale w imię obietnicy, która spajała społeczeństwo – przyszłego powodzenia, które do pewnego stopnia już nadeszło, uprawniając wstecz wszelkie strategie transformacji.
Wywiedzione z terapii szokowej pomysły – ataki na publiczne uniwersytety, powszechnośc bezpłatnych praktyk i staży jako obowiązkowy etap „uelastyczniania” – dziś już nie niosą tej obietnicy.
A jednak się na to zgodziliśmy. Jako dzieci TINY. Sieroty po ideologiach. Ci, których na świecie przywitał „koniec historii” – wątpliwej jakości wytłumaczenie sprezentowane przez Francisa Fukuyamę amerykańskim neokonom, które patronowało wszystkom próbom eksportowania demokracji i rynku na peryferia, a w Polsce stało się ewangelią transformacji.
Jest to fragment tekstu, który ukazał się 5 czerwca na stronach „Dissent Magazine” pt. „A new Solidarity for a new Poland.
>> DZIENNIK OPINII NA 25-LECIE:
Maciej Gdula: 4 czerwca 1989. Jak naród nie obalił komuny
Jakub Majmurek: Na cmentarzysku metafor. Od IV RP do zbawiania Europy
Ewelina Latosek: © Polska
Marcin Gerwin: 25 lat demokracji. Czas na zmiany
III RP. Kino, ktorego nie było
Najlepsze prezenty na Święto Wolności