Jeśli się uda – to będzie to sukces rządu. Jeśli nie – to wina Tuska.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości po raz kolejny dał wyraz swojemu poparciu dla globalnych umów handlowych, których stroną jest Unia Europejska: TTIP wiążącemu USA i kraje Europy w jedną strefę wolnego handlu i inwestycji, oraz CETA, analogicznemu porozumieniu z Kanadą. To ostatnie właśnie zyskało aprobatę kluczowego Ministerstwa Rozwoju. Umowa, przekonuje Komisja Europejska, „doprowadzi do zniesienia należności celnych, zlikwidowania ograniczeń w dostępie do zamówień publicznych, otwarcia rynku usług i stworzenia przewidywalnych warunków dla inwestorów, a także pomoże w zapobieganiu nielegalnemu kopiowaniu innowacji i tradycyjnych produktów z UE”. To, czego Komisja nie wymienia w pierwszym odruchu, to kontrowersyjny mechanizm ISDS – kosztujący państwa miliony proces arbitrażowy między firmami i państwami, który jest częścią umowy – oraz potencjalne ograniczenia w możliwości prowadzenia suwerennej polityki gospodarczej przez państwa, które dotychczas wspierały lub chroniły kluczowe branże przed konkurencją z zewnątrz. Te obawy wynikają z analizy dokumentu przeprowadzonej przez europejskie i kanadyjskie think-tanki.
Hasło „naruszenia suwerenności gospodarczej” powinno zapalić alarmowe lampki w gabinetach polityków sejmowej większości i redakcjach mediów sympatyzującej z PiS-em prawicy – w końcu Beata Szydło obiecywała „polską gospodarkę za polskie pieniądze”. W normalnych okolicznościach należałoby się spodziewać, że będzie to materiał newsowy – jednak nie w tygodniu, w którym Jacek Kurski goni w kuluarach festiwalu filmowego w Gdyni Wojciecha Smarzowskiego z wymyśloną ad hoc nagrodą za najlepszą ekranizację ludobójstwa.
Sejm i rząd mają zresztą inne problemy. W związku z czytaniem projektów ws. aborcji przełożono czytanie projektu poselskiej uchwały ws. CETA. Temat wróci jednak szybko, bo według kilku niezależnych od siebie źródeł reprezentanci Komisji Europejskiej i Kanady mają podpisać wiążącą deklarację w październiku. Czasu na zabranie głosu nie zostało wiele.
Czego chcemy?
Jakie jest zatem nasze stanowisko w szczegółach? Polska – to właśnie mówi projekt uchwały, którego czytanie przełożono na październik, czyli dosłownie za pięć dwunasta – uważa, że umowę powinny ratyfikować parlamenty krajów członkowskich. Ale, zarazem, powinna ona obowiązywać „tymczasowo” do czasu ratyfikacji. Polska w ogóle składa dużo wymagań, jak na ramy czasowe, o jakich mowa – w Polskim stanowisku mieszczą się bowiem także zastrzeżenia wobec sądów arbitrażowych, kontrowersyjnego mechanizmu rozwiązywania sporów między państwem a zagranicznym inwestorem, i jednocześnie życzenie, aby w tych sądach zasiadał „ktoś z naszego regionu”, najlepiej Polak.
O co więc w ogóle Polsce w sprawie umów handlowych chodzi? Wiele wskazuje, że przede wszystkim o politykę i uprawianie poletka antybrukselskiego populizmu, nawet gdy, jak w sprawie handlu, leży ono na marginesie społecznego zainteresowania.
„Zastrzeżenia” wobec mechanizmu ISDS to kosmetyka – albo mechanizm arbitrażu zostanie zawarty, albo nie. Polska może go popierać lub nie popierać. I jest to – decyzja o obowiązywaniu mechanizmu lub jego odrzuceniu w ramach relacji handlowych UE-Kanada – dość kluczowe, bo przesądza o charakterze umowy. Wariant bez arbitrażu zakłada, że Kanada i UE uznają nawzajem swoje systemy prawne i sądownictwo za przejrzyste i stosujące się do standardów państw rozwiniętych, a wydane w tych ramach wyroki za obowiązujące. Jeśli Polska firma przegra w kanadyjskim sądzie sprawę o, na przykład, niedostosowanie się do zasad ochrony środowiska albo zaniżanie standardów pracy – to przegra i decyzję uszanuje. Analogicznie, gdy kanadyjski inwestor w Polsce zdecyduje się wejść w spór z ustawodawcą, to o racjach zdecydują sądy, aż do najwyższej instancji, a w razie odwołania sądy europejskie – ale nie panel arbitrażowy.
Bo panel – to bardziej poprawna nazwa niż „sąd arbitrażowy” – to niejawna, operująca za zamkniętymi drzwiami i według znanych wąskiej grupie zasad, procedura, od której nie ma odwołania i nad którą nie ma żadnej państwowej kontroli. Konstrukcja tego mechanizmu zakłada, że państwo, nawet jeśli w sporze z inwestorem „wygra” – to jest: nie zapłaci odszkodowania – i tak straci, bo postępowania kosztują i każdorazowo trzeba do nich nająć prawników. Prawników, dodajmy, którzy w ramach tego samego mechanizmu raz występują po stronie państwa, a raz przeciwko, negocjując ewentualne odszkodowania z prawnikami drugiej strony. Choć Kanada to gospodarka mniejsza niż USA (a zatem potencjalnie mówimy o mniejszej liczbie konfliktów z korporacjami), pierwsze analizy treści umowy, która liczy ponad 1500 stron, pokazały, że uwzględnienie mechanizmu ISDS w umowie z Kanadą umożliwi sądzenie się z Europą Amerykanom, którzy pozwy składać będą przez kanadyjskie filie swoich firm. To tylko kolejny argument za tym, że składanie samych „zastrzeżeń” nie ma sensu, jeśli faktycznym celem jest uchronienie się przed uwikłaniem w mechanizm ISDS.
Postulat, abyśmy mieli tam „swojego człowieka”, jeśli tylko zna się założenia procesu arbitrażowego, należy odczytywać wyłącznie jako polityczną grę na wyborcę. I to prymitywną tak, że aż zęby bolą. Upieranie się, że za międzynarodowymi instytucjami warto opowiadać się pod warunkiem, że gdzieś tam wciśniemy Polaka albo Polkę – i wtedy zrozumieją one nasze słuszne racje – powinno obrażać intelekt nawet nacjonalistycznie nastawionych sympatyków PiS-u. I chyba obraża.
Czego nie chcemy?
Przyjaźnie usposobiona do rządu część opinii publicznej wcale nie pała bowiem do międzynarodowych umów entuzjazmem – co jest zresztą spójne z przekazem samego Prawa i Sprawiedliwości, które od lat sączy w głowy swoich wyborców nieufność wobec tego, co nie nasze, czyli obce, a już w szczególności „brukselskie”. Oceniając – z braku lepszego źródła – po komentarzach na stronach dzienników i tygodników bliższych PiS-owi, prawicowy wyborca lęka się, nierzadko niebezpodstawnie, „niszczenia polskiego rolnika”, „dominacji zagranicznych korporacji”, „wykupienia nas przez Amerykanów”.
Jednocześnie, i to chyba najciekawsze, musi jakoś załagodzić dysonans między sympatią do rządu i sceptycyzmu wobec umów. Więc pod artykułami, które wprost mówią o poparciu PiS dla umowy CETA (oraz w jakiejś przyszłości TTIP) komentatorzy i komentatorki pomstują na… Donalda Tuska, Angelę Merkel i polską komisarz Danutę Hübner, którzy to narzędzie kolonialnej dominacji Polakom narzucą.
Gdy sobie to w głowie ułożyć, jasne się staje, po co PiS (niespecjalnie, mówiąc szczerze, interesując się samą treścią traktatu CETA) na ostatnim wirażu przedstawia żądanie, aby „domagać się wpływu na orzecznictwo sądów inwestycyjnych”.
Walczyliśmy o miejsce dla Polaka w międzynarodowej instytucji? Walczyliśmy. A jeśli coś jednak wybuchnie nam w twarz – na przykład jednak dojdzie do kosztownego sporu między Polską a jakimś inwestorem – to powiemy, że my chcieliśmy Polskę uchronić do ostatniej (dosłownie) chwili. Niestety zły traktat ułożyli Tusk, Merkel i Hübner. A myśmy podpisali, bo jesteśmy potęgą, jeśli chodzi o inwestycje w Kanadzie – to retoryka ministerstwa – no i z Amerykanami w ogóle warto robić interesy, byleby Bruksela nie przeszkadzała. Pomieszane i niespójne? Nieważne, byleby nie było na nas.
Wydaje się, że przy odrobinie gimnastyki, PiS sprzeda CETĘ (i TTIP) jako projekty dobre dla Polski, ale zniweczone przez Brukselę. „Poprzedni rząd nie dbał o polski interes…” – już to słyszę. Zamiast zająć jasne stanowisko za lub przeciw, PiS woli kluczyć, właśnie po to, aby mieć w ręku powyższy argument.
Dobre sąsiedztwo przez ocean
W gruncie rzeczy PiS umów międzynarodowych chce – bo chce ich Morawiecki – ale nie chce brać za nie odpowiedzialności. Nie chce podpisywać się pod wolnym handlem, pod sztandarowymi projektami Obamy i Komisji Europejskiej, za lobby wielkiego kapitału. PR-owo to trudne do sprzedania, szczególnie że trzeba powtarzać argumenty PO (czasem dosłownie). Ale trzeba.
Zorientowany proatlantycko rząd zresztą widzi szansę w ściślejszych związkach handlowych z USA, na które wobec rozczarowania Europą orientuje się Kaczyński. „Zdecydowane poparcie dla TTIP – w odróżnieniu od, jakżeby inaczej, Niemiec – to coś, czego można użyć jako argumentu. Politycy Prawa i Sprawiedliwości – całkiem racjonalnie zresztą – kalkulują, że amerykańska racja stanu jest tam, gdzie amerykańskie pieniądze, więc stawiają na uatrakcyjnienie polskiej pozycji jako rynku, skoro argumenty symboliczne – latarni demokracji i sukcesu transformacji – zabrała do grobu Platforma. Rząd zdaje się więc liczyć, że gdy sprawa Trybunału przeminie, to pod transatlantycki zwrot w polityce zagranicznej będzie już położony fundament. Temu też służy unieważnienie przetargu na Caracale i idąca za tą decyzją sugestia, że preferujemy amerykańskich dostawców” – pisaliśmy przy okazji deklaracji poparcia dla TTIP.
Chodzi o próbę zawiązania porozumienia na płaszczyźnie gospodarczych faktów tam, gdzie wcześniej zawodziła dyplomacja i PR. Skądinąd wiadomo, że Amerykanie tym mniej przykładają wagę do cudzych standardów demokracji, im więcej robią z kimś biznesu.
I to chyba prawdziwy cel. W końcu im dalej od Brukseli, tym lepiej, choćby trzeba było – wbrew własnym wyborcom i elementarnej spójności programowej – wypłynąć na środek Atlantyku i ogłosić się nowym sąsiadem USA.
***
W sobotę 15 października odbędzie się w Warszawie demonstracja sprzeciwu wobec CETA i TTIP. Szczegóły: tutaj.
**Dziennik Opinii nr 270/2016 (1470)