Kraj

Polska głęboka opowieść

„Ogólnoprawicowa” wersja wydarzeń w Polsce, która doprowadziła PiS do władzy, i bez PiS-u stałaby się powszechna.

Trzy fakty z mijającego tygodnia – trochę powiązane, trochę nie. Z okładki „Newsweek Polska” spogląda na nas czworo aktorów warszawskiego Nowego Teatru: „nie możemy milczeć” – mówią. O niszczeniu demokracji i staczaniu się polski w odmęty autorytaryzmu, mamy rozumieć. Onet.pl i „Rzeczpospolita” ujawniają, że Mateusz Kijowski, twarz Komitetu Obrony Demokracji, wystawiał mu faktury na zawyżone kwoty, które miały być formą „nieformalnej pensji”, omijającej prywatne konto Kijowskiego, który zalega z płatnością alimentów. W Ełku dochodzi do najścia na lokal z kebabem, które kończy się śmiercią jednego z nachodzących, a pisarz Szczepan Twardoch ogłasza na to, że winna lewica i dyskusje o poliamorii.

Co łączy te fakty? Wszystkie układają się w historię doskonale znaną i nienową, w której rzeczywistość jakby znów naginała się do ram opowieści, jaką słyszeliśmy już tyle razy, że jest ona prawdziwa choćby mocą swoich powtórzeń. Aktualnie jest to historia bardzo PiS-owska, choć nie będzie nadużyciem powiedzieć, że to w zasadzie „ogólnoprawicowa” wersja wydarzeń w Polsce.

Oto więc mamy „odklejone elity”, które zawsze narzekają i biadolą, ilekroć na powierzchnię wypływa coś, co im się w polskim, schamiałym ludzie nie podoba. Krzyczą, pomstują, rozdzierają szaty i urządzają wyścigi męczeństwa, gdy przestają być hołubione, nie dostają medali i nie mogą obsłużyć swojej potrzeby przynależności do elit europejskich i globalnych, bo ciąży im Polska, kula u nogi, kołtun, kotwica w prowincjonalnym mule (Newsweek). Okazuje się szybko, że nie robią tego i tak bezinteresownie – dbają o komfort tego buntu, aby męczeństwo osłodzić sutą fakturką (Kijowski) albo przynajmniej, jak inaczej się nie da, kolejną okładką w kolorowym piśmie. Faktycznie jednak o żadną poprawę losu kogokolwiek poza nimi, zadowolenie swoich gustów, poczucie smaku i własnej wartości nie chodzi – przecież nie krzyczeli, kiedy ludzi wyrzucano na bruk, podwyższano wiek emerytalny, uelastyczniano pracę. Tak jak nie protestowali przeciwko „antyterrorystycznym” ustawom PO, prawu o zgromadzeniach prezydenta Komorowskiego ani wyrokom Trybunału Konstytucyjnego, kiedy ten orzekał, że klauzula sumienia chroni sumienie lekarzy, ale już niekoniecznie pacjentki. Wtedy, drodzy państwo, oni jedli ośmiorniczki albo pili szampana na „25 lat wolności”. Albo jedno i drugie. Lewica zaś, zamiast te elity walić po łbie i bronić ubogich, piła po nich resztki owego szampana na swoich dyskusjach o poliamorii (Twardoch).

Ta historia jest tendencyjna, wybiórcza i złośliwa, owszem. Ale jest też czymś na wzór „głębokiej opowieści”, o jakiej pisała Arlie R. Hochschild w kontekście Ameryki – tłumacząc, dlaczego ludzie tak bardzo znienawidzili swoje elity, że byli w stanie wybrać kogokolwiek, kto te elity ośmieszy i pogrąży, choćby za cenę liberalnej demokracji i wolności obywatelskich. Głęboka opowieść to, tłumaczy profesor Hochschild: „metaforyczna reprezentacja doświadczeń, hipotetyczna historia, która jest «jak prawdziwa». Z niej biorą się moralne osądy, jakich dokonują ludzie, i wątpliwości, jakie czują. To, co uważają za prawdziwe”. Myślę, że polska głęboka historia wyglądałaby trochę tak. W szerszym wariancie powinno pewnie znaleźć się miejsce też dla tych, „co nakradli” i tych, „co zdradzili”. Za „sorosowe srebrniki” albo „brukselkie jewro” odwrócili się od Polski, aby z wygodnego cokołu osobistego sukcesu pluć na grajdół między Bugiem i Odrą i zdziczałe plemię nieudaczników, którzy nie wystrzelili na orbitę transformacji statkiem Apollo1989.

Dlaczego biedni z Luizjany głosują na miliardera?

Czy jest to historia oparta na faktach? I tak, i nie. Jednym faktycznie, jak mówi Marek Belka, „było za dobrze”, inni „byli głupi”, jeszcze inni ani głupi nie byli, ani nie było im za dobrze, ale załapali się do worka z „odklejonymi elitami”, gdy w 2015 roku katapulta z państwowo sankcjonowanym jadem zawróciła o 180 stopni. Jest ona jakąś opowieścią o tym, co się aktualnie dzieje, jest formą ideologii, owego „wyobrażonego stosunku do realnych uwarunkowań”, jak podpowiada uczona definicja. Realne uwarunkowania mamy takie, że państwo dość słabe, frustracja niemała, a samozadowolenie części elit faktycznie rekordowe. Inna sprawa, że tę „głęboką opowieść” snują od lat także (a może przede wszystkim) ci, którzy sami tak długo chcieli być w miejscu plujących i pogardzających, że aż na serio uwierzyli, że z wnętrz swoich stumetrowych mieszkań w centrum Warszawy albo willi w Konstancinie prowadzą jakąś walkę partyzancką. Jak i fakt, że na każdy przekręt „lewicowo-liberalnych”, znajdzie się analogiczny przekręt „obozu patriotycznego” – gdzie korupcja, nepotyzm, kolesiostwo i zakłamanie są chorobami równie śmierdzącymi, jak wszędzie indziej. Jeśli jedni przez lata żyli na „salonie”, to drudzy robili „podkop” do skarbca z pieniędzmi, upragnionego łupu, wojennej zdobyczy, jaką czym prędzej muszą rozdysponować po rodzinno-religijno-klanowym kluczu. Tylko co z tego wszystkiego? „Głęboka opowieść” nie jest kroniką wydarzeń ani socjologiczną diagnozą, ale prawdą emocji, która pozwala zrozumieć i zwerbalizować swoje obawy i złości. Temu zadaniu opowieść o kompradorskich, zakłamanych i – co najgorsze – histerycznych elitach III RP służy znakomicie.

Problem nie polega więc na tym, że Maja Ostaszewska czy Maciej Stuhr „łżą” i „odstawiają szopkę” na potrzeby tygodników – wierzę, że są w swoim oburzeniu na władzę szczerzy, są w stanie coś zaryzykować i za odzywanie się dostają tony niezasłużonego hejtu. Czarny protest był momentem, w którym głos aktorek i innych reprezentantów środowiska kulturalnego i publicznego był niesłychanie ważnym wsparciem dla kobiet w całej Polsce. Być może jeszcze nie raz okażą się one potrzebne. Problem leży jednak w tym, że wizja Polski, z którą jest coś nie tak, bo Stuhr i Ostaszewska nie mogą w niej dłużej  wytrzymać, jest żywcem wzięta z tej „głębokiej opowieści”, która prawicę w Polsce wyprowadziła do władzy i przy niej trzyma. Oburzeni łamaniem standardów przez PiS celebryci i publicyści buntują się w słusznej sprawie, ale na tle niebuntowania się o tysiąc innych, co czyni z nich w oczach wielu postronnych jakąś sektę „demokratycznych standardów” i „reguł”. Potem zaś okazuje się, że i tak nie robią tego za darmo, tylko za coś. A wszystkie prospołeczne siły i tak są linczowane przez „Wiadomości TVP” albo pana Twardocha (nie wiem, co bardziej piecze) – bo przecież „robią w poliamorii i Lacanie”. Naprawdę, nie trzeba było PiS-u w Polsce, żeby tę narrację upowszechnić, bo podejrzliwie-pogardliwie-pobłażliwy stosunek do pracy społecznej i oddolnej miał przez lata nikt inny, jak piewcy gospodarczego sukcesu i wolnorynkowego mitu, którzy właśnie przeżywają teraz smutny koniec „końca historii”.

Naprawdę, nie trzeba było PiS-u w Polsce, żeby tę narrację upowszechnić.

Tymczasem w Polsce dzieje się nieustannie tyle krzywdy, że nie trzeba szukać jej ofiar w foyer Nowego Teatru – czy komuś jeszcze świta, że są w Polsce nauczyciele i nauczycielki, pracownicy mediów i kultury, służba celna, a nawet fizjoterapeuci? Wszystkie te grupy protestowały i mają realne powody do obaw związane z władzą Prawa i Sprawiedliwości. Wiem po moich zwalnianych z mediów publicznych czy szeregowych posad w instytucjach kultury przyjaciółkach i przyjaciołach, że ich dobrozmianowy kop boli bardziej niż Tomasza Lisa, który jedno prestiżowe studio zamienił na inne.

Co najciekawsze, ci sami dziennikarze i redaktorzy, którzy uprawiają bezmyślne rozdzieranie szat w swoich tytułach, prywatnie przyznają, że wiedzą, że coś jest nie tak. Że lament nad końcem demokracji we własnym gronie przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Że pielęgniarka, nauczycielka, rodzic, koleżanka lub kolega z pracy, sąsiad budzi większe współczucie i zaangażowanie niż smutna historia celebryty, któremu ktoś Polskę „demokratyczną” i „europejską” zwinął sprzed nosa. Owszem, zwinął. Jak Amerykanom Amerykę, Brytyjczykom Wielką Brytanię, a wcześniej Węgrom Węgry. Strzałem w stopę o nienaprawialnych być może przez lata konsekwencjach jest przekonywanie, że coś, co się nam najbardziej w Polsce nie udało, to zadowolić celebrytów. Demokracja jest ważna? Oczywiście, że jest ważna. Ale ludzie się milionami na niej zawiedli. Można mówić, że największą ofiarą Prawa i Sprawiedliwości jest Mateusz Kijowski, któremu wyciągnięto faktury. Ale można też zwrócić uwagę, że ofiarą tego rządu (i każdego poprzedniego) jest lokator sprywatyzowanej kamienicy, nauczycielka, obcokrajowiec na stypendium, samotna matka. Lista jest długa.

A jeśli się już opowiada o tym, że „ludzie za 500 złotych sprzedali demokrację”, warto zadać sobie pytanie, dlaczego. Ci, którzy za pięćset złotych nawet nie wstają z łóżka, niekoniecznie mają na nie najlepszą odpowiedź.

Ale nie wiem, może już sam w tę „głęboką opowieść” uwierzyłem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij