1050 lat po chrzcie Polska wymaga powtórnej ewangelizacji.
Być może w Gnieźnie, być może w Ratyzbonie. Może nawet w Rzymie. Na pewno nie było ich więcej niż dwustu. Tyle mniej więcej osób objął pierwszy chrzest, zwany chrztem Polski. I tyle mniej więcej wiemy na ten temat dzisiaj.
Wiemy, że do XIII wieku większość ludności zamieszkującej dzisiejsze tereny Polski wyznawała politeizm. Wiemy, że w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa w Polsce obowiązywała zasada przyjmowania wiary „pana” – księcia, rycerza, włodarza ziem. Kiedy on się chrzcił, reszta, nie pytana o zdanie, była chrzczona zbiorowo. Upowszechnienie wiary, powiązanie jej z władzą królewską, zdobycie przez nią pozycji dominującej to kwestia całych stuleci – szczególnie kontrreformacji, a także późniejszych zaborów.
Dziś nie chrześcijaństwo, lecz katolicyzm jest wyznaniem powszechnym w Polsce. Przygniatająca większość Polaków (ponad 80 procent) przechodzi obrzęd chrztu i komunii. Ale mądrość potoczna mówi, że Polacy dzielą się na wierzących niepraktykujących i praktykujących niewierzących.
Jest to mądrość zwięzła, boleśnie ironiczna i kompletna. Czy prawdziwa?
Wiara przeciw obrzędom
Stwierdzenie, że w Polsce wierzący nie praktykują, oznacza, że ci, którzy wierzą, nie chcą i nie mogą uczestniczyć w praktykach kościelnych.
Instytucja kościoła – z jego chciwością, nepotyzmem, hipokryzją, obfitością dzieci zrodzonych z nieoficjalnych związków, mafijną lojalnością wobec księży-przestępców, pobłażaniem dla nacjonalistów i antysemitów – jest odrażającym zaprzeczeniem wszystkiego, czego nauczał Chrystus.
Kto uwierzył w Jezusa, nie może wchodzić do świątyń zamienianych w ideologiczne i rynkowe stragany. Człowiek taki sumuje argumenty i stwierdza:
[…] czego jeszcze potrzeba, by przestać uznawać Kościół katolicki za związany z Jezusem, a promowaną dziś tradycję kościelną uznać za mit i uzurpację? [Tadeusz Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, Wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 100.]
Czyta więc Biblię, szuka mądrych rozmówców, stara się żyć godnie i czynić dobro. Od kościoła trzyma się z daleka, ponieważ przemyślał kwestię wiary. Najpierw zwątpił w Boga, potem w Kościół, a na koniec ułożył sobie równanie, w którym ocali Chrystusa za cenę pożegnania Kościoła. Nie można wierzyć prawdziwie w boga-człowieka, który oddał swoje życie za ludzkie grzechy, i chodzić na msze, podczas których nawołuje się do nienawiści. Albo wiara, albo Kościół – tak brzmi konkluzja.
Druga strona wygląda na nieco prostszą. Tu nie jest się samotnym, skazanym na trudne rozróżnienia między wyznaniem i instytucją, na wątpienie i chwytanie się skromnych nadziei. Ci, którzy praktykują, nie muszą wierzyć, ponieważ sama praktyka jest wiarą. Niedzielne msze, majowe procesje, sakramenty chrztu, komunii i ślubu, święta Wielkanocne i bożonarodzeniowe nie są zastępstwami prawdziwej wiary, lecz samą tą wiarą. Tyle chrześcijaństwa i katolicyzmu w polskich katolikach, ile jest go w obrzędach.
Prostota tego podziału choć krystaliczna, jest fałszywa. Gdyby prawdziwa była pierwsza część równania, nie byłoby w polskim Kościele takich księży, jak Józef Tischner, Stanisław Obirek, Stanisław Musiał czy Tomasz Węcławski – zabiegających o urefleksyjnienie wiary, dążących do otwarcia instytucji na problemy społeczne, odważnie krytykujących instytucję i urzędników, szukających uniwersalności wbrew kościelnym metodom do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. I choć niedobrą cechą polskiego Kościoła jest to, że pozbywa się takich ludzi, to zarazem pocieszające jest, że podobni do nich wciąż na nowo pojawiają się wśród teologów i kleru. Gdyby z kolei prawdziwa była druga strona równania, nie byłoby świeckich – lecz z ducha chrześcijańskich – akcji zbierania pieniędzy na cele dobroczynne, nie byłoby słów oburzenia kierowanych podczas mszy przez wiernych ku kapłanom, którzy wygłaszają kazania pełne uprzedzeń i nienawiści, nie pojawiłaby się pierwsza odmowa przyjęcia księdza-nacjonalisty przychodzącego po kolędzie, nie byłoby pierwszego pozwu o obrazę uczuć religijnych skierowanego przeciw księżom, którzy posługują się mową nienawiści i nie byłoby akcji na rzecz wyprowadzenia lekcji religii ze szkół.
Inaczej mówiąc, potoczna mądrość myli się przede wszystkim co do praktyk: zakłada, że te kościelne są niezmienne, a wśród samotnych wierzących – nieobecne.
Tymczasem właśnie od strony praktyk sprawy zaczynają się przedstawiać inaczej: zachowania źródłowo chrześcijańskie wychodzą poza kościół, a postawy skierowane przeciw wynaturzeniom chrześcijaństwa pojawiają się w obrębie kościoła.
Ma to swoje odbicie w statystykach. W roku 2000 do kościoła w Polsce chodziło 47 procent katolików, w 2008 – siedem procent mniej. W 2013 roku procent spadł poniżej czterdziestu, co znaczy, że w ciągu dekady 2003–2013 dwa miliony wiernych przestało uczęszczać na msze. Przeciwnie przedstawiają się statystyki dotyczące osób przystępujących do komunii: w latach 1980–1990 procent wzrastał od 7,8 do 10,7, w okresie 1981–2007 – od 10,8 do 17,6, by potem ustabilizować się na wysokości 16 procent. Oznacza to, że wśród malejącej liczby osób chodzących do kościoła wzrastała liczba comunicantes. Czyli podobnie jak z czytelnikami: jest ich coraz mniej, lecz czytają coraz intensywnej.
Specyfikę momentu historycznego wyznacza jednak kumulacja: władza utożsamiła katolicyzm z polską racją stanu, ustalając nowe zasady dostępu do pełni praw obywatelskich. Polski katolicyzm jako zaplecze polityki zagranicznej zaczyna uzasadniać izolację od świata, a jako zaplecze polityki wewnętrznej pogłębia społeczne podziały. Kobieta jest dziś w Polsce traktowana jako pojemnik na dzieci i ma szansę na szacunek społeczny oraz wsparcie ze strony państwa dopiero przy (drugim) dziecku; nieformalne związki dwupłciowe – z których rodzi się co piąte dziecko w Polsce (dane za rok 2014) – nie mają praw do wspólnego opodatkowania ani do państwowej pomocy; osoby o nienormatywnej orientacji seksualnej są uznawane za patologię; zwierzęta mają służyć człowiekowi, więc kościół nie ujmie się za ich cierpieniem i mimo encykliki Franciszka Laudato si’ nie wezwie do zmiany praktyk wobec natury.
Dlatego chrześcijaństwo zredukowane do lokalnej wersji wyłania się w polskim języku publicznym jako perwersja chrześcijaństwa – jako religia nacjonalistyczna i feudalna.
Narodowościowy charakter działa niszcząco na uniwersalizm religii, zaś podłoże feudalne wyłania się jako uzasadnienia dla hierarchii – ludzi ponad zwierzętami, mężczyzn ponad kobietami, katolików ponad wyznawcami innej wiary. Na osobie głęboko wierzącej Polska sprawia wrażenie kraju, który nadaje się do powtórnej misji ewangelizacyjnej. Dla osoby takiej najbardziej przerażające jest odkrycie, że polski Kościół jest kościołem bez Chrystusa.
Milenium razy trzy
Jakimi tradycjami w tej sytuacji dysponujemy dla zmiany sytuacji? W ramach odpowiedzi na to pytanie warto skorzystać z przypadającej w tym roku 1050 rocznicy chrztu.
Magia liczb, choć niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, potrafi rzeczywistość stwarzać. Dlatego okrągłe daty skupiają ludzkie działania i kreują nowe jakości. Tak było przy okazji daty milenijnej, wokół której skoncentrowały się działania władz kościelnych i państwowych. Kościół dążył do godnego uczczenia tysiąclecia chrztu, władze świeckie do upamiętnienia tysiąclecia państwa polskiego.
Milenijny program Kościoła, poprzedzony Wielką Nowenną, obejmował zwiększenie świadomości chrześcijańskiej wśród Polaków, oczyszczenie i pogłębienie życia religijnego oraz „usuwanie laicyzacji i zniekształcenia rysów chrześcijaństwa powodowanych przez grzech” [Cyt. za dr Bartłomiej Noszczak, Obchody Milenium chrztu Polski w latach 1956–1966/1967]. Oprócz tego w ramach obchodów zorganizowano peregrynację kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej po kraju.
Pomysł państwowy – ewidentnie tworzony w ramach niecodziennej konkurencji z Kościołem – został sformułowany przez Gomułkę.
Władysław Gomułka, I sekretarz PZPR w latach 1956-1970, nie zostawił po sobie dobrej legendy. Wyniósł go do władzy polski Październik, a zmiótł ze sceny historycznej gdański Grudzień. Zaczął od rozbudzenia nadziei na polską wersję socjalizmu, zakończył jako przywódca wydający rozkaz zabijania. W pamięci społecznej utrwalił się wizerunek człowieka o wąskich horyzontach – księgowego, którego historia przerastała na każdym kroku: przestraszył się postalinowskiej odwilży w 1956 roku, więc jej przejawy stłamsił; zląkł się tradycji romantycznej, więc nakazał zdjąć Dziady Mickiewicza z afisza; nie zdołał wypracować dobrej więzi między Polakami i Żydami, więc przy pierwszej okazji zmusił Polaków żydowskiego pochodzenia do opuszczenia kraju w 1968 roku; przestraszył się wystąpień robotniczych, więc nakazał do robotników strzelać.
Ale ten małomiasteczkowy dygnitarz sprawujący faktyczną rolę przywódcy państwa miał w swoim życiu jedną chwilę geniuszu. W roku 1958 rzucił hasło: „Tysiąc szkół na tysiąclecie”. Gdybyśmy dziś oceniali to hasło wedle kryteriów marketingowych, musiałoby otrzymać dziesięć punktów na dziesięć: było adekwatne wobec rzeczywistości, implikowało adresata wezwania (całe społeczeństwo) i beneficjenta (uczniowie dzisiejsi i jutrzejsi), wiązało konkretne zadanie z państwem. A przede wszystkim – było jednozdaniowym początkiem potężnego rozdziału w powojennych dziejach Polski.
W Polsce pierwszej i drugiej dekady po 1945 brakowało wszystkiego, co wiązało się z edukacją: wojna zabrała 33 procent nauczycieli szkół niższych szczebli i zniszczyła ponad 60 procent szkolnego majątku trwałego. W tym pejzażu braków przybywało dzieci: w 1946 roku liczba mieszkańców Polski wynosiła 23,9 mln, w roku 1960 – 29,8 mln, co znaczyło wzrost prawie o sześć milionów. Lata sześćdziesiąte dodały do tego kolejne 2,5 mln. Dla dzieci reprezentujących długotrwały wyż demograficzny nie starczało miejsc w klasach, klas w szkołach i szkół w miejscach zamieszkania. Na początku lat 60. na jedną salę lekcyjną przypadało ponad siedemdziesięcioro uczniów…
W tym kontekście hasło Gomułki było retorycznie dobre, pragmatycznie słuszne i politycznie pojemne. Podjęcie koniecznego przedsięwzięcia modernizacyjnego tworzyło podwójne wiązanie – łączyło rozwój szkolnictwa z dziejami państwa, a PRL wiązało z historią wcześniejszych form polskiej państwowości. Budowa szkoły stawała się tożsama ze wzmacnianiem Polski i umieszczaniem znaków na milenijnej podziałce. Przedsięwzięcie było ogromne: pierwszy budynek oddano do użytku w roku 1959, tysięczny – w 1965. W sumie zbudowano 1417 szkół, dysponując budżetem przekraczającym 23 mld złotych.
Powstał jedyny w swoim rodzaju monument – użyteczny i trwały. Trwały do dziś, jako że jedna trzecia szkół w aktualnej Polsce to „tysiąclatki”.
Niecodzienna rywalizacja państwa z kościołem przyniosła dwie osobne integracje: świecką szkołę powszechną oraz duchowe odnowienie więzi społecznej. Jedno i drugie działanie dobrze spełniło zakładane cele. Ale w tamtym czasie – poza planem pierwszym i drugim – pojawiło się trzecie działanie.
Szkoły i wybaczenie
W listopadzie 1965 roku, kiedy stawiano tysięczną szkołę, opinię publiczną w Polsce i Niemczech poruszyła wiadomość o liście biskupów polskich do biskupów niemieckich.
List powstał w trakcie obrad II Soboru Watykańskiego. Inicjatorem i autorem listu był arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek, a podpis pod nim złożyło 34 polskich duchownych, m. in. kardynał Wyszyński i abp Karol Wojtyła. W tekście skrótowo rysowano dzieje Polski, wskazywano na zmienne – pełne dobrych i strasznych kart – dzieje stosunków polsko-niemieckich, przypominano o cierpieniach doświadczonych przez ludność niemiecką w czasie wysiedleń, określano granicę na Odrze i Nysie jako rezultat wojny. Autorzy zapraszali duchownych niemieckich na obchody milenium chrztu i kierowali do nich pamiętne zdanie:
W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie.
Budowa tysiąca szkół i wystosowanie listu do biskupów niemieckich – co tu wspólnego?
Oba te działania wynikały z rozpoznania poważnych problemów: drastycznych niedoborów edukacyjnych z jednej strony oraz drastycznego nadmiaru nienawiści. Państwowe działania były przede wszystkim pragmatyczne, kościół eksponował kwestie etyczne. Mimo różnic istniały silne zbieżności: oba działania miały charakter powszechny i więziotwórczy, oba też nakierowane były na likwidowanie podziałów i występowały przeciw determinującej sile przeszłości. „Tysiąclatki” zapewniły realne upowszechnienie edukacji, czyli wyrównanie nierówności wynikających z pochodzenia i miejsca zamieszkania, awans edukacyjny dzieci chłopskich, a później dopływ ludzi z mniejszych ośrodków do liceów i szkół wyższych. Z grubsza licząc ponad połowa dzisiejszych dorosłych Polaków zdobyła wykształcenie podstawowe w tych szkołach.
Mniej wyraziste wydaje się dziedzictwo drugiego momentu. Sądzę jednak, że gest wybaczenia i prośba o wybaczenie stanowił najistotniejszy składnik polskiego katolicyzmu na nowe milenium. Przebaczenie – w świetle nauczania Chrystusa – ma w sobie coś z szaleństwa: nie rozgrzesza człowieka, do którego jest skierowane, lecz uwalnia osobę wybaczającą od złogów nienawiści; wybaczyć znaczy oczyścić samego siebie z niechęci do bliźniego, z urazy zasklepiającej podmiot w samym sobie i odcinającej od świata. W tym sensie akt przebaczenia ma w sobie coś wyzwolicielskiego i szaleńczego, ponieważ może dotyczyć tylko tego, co niewybaczalne – tego, co zrobiono nam w przeszłości i co związało naszą podmiotowość w nierozplątywalny węzeł.
Odkąd zaznaliśmy krzywdy, jesteśmy tymi, którzy rozpamiętują i tymi, którzy mają prawo oczekiwać ze strony krzywdziciela wszelkich form upokorzenia. Sądzimy, że krzywdziciel powinien poprosić nas o przebaczenie, wyrazić skruchę, poddać się karze, postarać się o zadośćuczynienie. Dopóki to nie nastąpi, jesteśmy w pewnym sensie wolni od konieczności przebaczenia, ale uwiązani w swoim oczekiwaniu na akt skruchy z drugiej strony. Właśnie dlatego akt wybaczenia jest szaleństwem, ponieważ wymaga uwolnienia się od oczekiwań i rezygnacji z uprawiania etyki warunkowej, zgodnie z którą wybaczamy dopiero wtedy, gdy ktoś się przed nam ukorzy i o wybaczenie poprosi. Kiedy robimy to sami z siebie, odzyskujemy podmiotowość moralną: dopóki czekamy na akt skruchy ze strony naszego krzywdziciela, chodzimy w aurze pokrzywdzonych, więc niewinnych. Jest to jednak aura iluzoryczna. Przysługuje nam ona nie z racji dobra, które uczyniliśmy, lecz z racji zła, które nam wyrządzono.
Dlatego powojenne rządy PRL-u bezustannie wzmacniały pamięć krzywd, bo razem z nią serwowano, niczym w pakiecie promocyjnym, tożsamość narodową, niewinność zbiorową i prawo do zadośćuczynienia.
A także nieograniczony czas na odwlekanie życia.
Akt wybaczenia odbiera możliwość dalszego odwlekania, włączając ludzi na powrót we współczesną im historię, w relacje społeczne i we własną egzystencję. Nie można wybaczyć, nie prosząc o wybaczenie, ponieważ sam akt wybaczenia przypomina o grzeszności ludzkiej i jest udzielany przez kogoś, kto dzięki wybaczeniu uświadamia sobie własną podatność na zło. W tym sensie akt wybaczenia jest nie tylko oczyszczeniem siebie z poczucia krzywdy, lecz także odnowieniem więzi z drugim człowiekiem. Wybaczenie tego, co niewybaczalne konfrontuje z historią aktualną i umożliwia inne jej wymyślenie.
Milenium + 50
Mamy zatem trzy tradycje, które odsłoniły się w połowie lat 60: świecką modernizację szkoły, kościelną integrację duchową oraz chrześcijański gest przebaczenia.
I sądzę, że w dzisiejszej sytuacji raczej one stanowią rzeczywisty układ odniesienia dla obchodów niż moment chrztu sprzed lat tysiąca. Nie dlatego, że milenium jest zbyt odległą perspektywą, lecz dlatego, że owe trzy tradycje do dziś stanowią możliwe wzorce myślenia i działania w warunkach świeckiego państwa zdominowanego przez jedno wyznanie.
Jest w tych wzorcach przykazanie, by państwo pilnowało świeckiej autonomii, podejmując zadania obliczone na przyszłość i zabiegając o modernizację powszechną, która będzie osłabiać bądź likwidować różnice klasowe, majątkowe czy światopoglądowe. Jest w tych wzorcach kościelne działanie na rzecz pogłębienia chrześcijaństwa, a nie na rzecz zwalczania ateizmu. I jest w tych wzorcach konieczny dla ocalenia chrześcijaństwa akt przebaczenia – rzeczywistej odnowy podmiotowości jednostkowej i zbiorowej, akt odbudowy więzi, oczyszczenia uczuć i powrotu do gotowości uznania własnych win.
Co ciekawe, dopiero współdziałanie wszystkich trzech tradycji zapobiega wypaczeniu, jakie grozi każdej z nich działającej z osobna. Państwo bez konkurencji ze strony Kościoła jest zdolne do podejmowania działań pożytecznych, ale nie potrafi zaspokoić potrzeb wspólnotowych. Kościół bez państwa jako oponenta podlega przyspieszonej demoralizacji, włączając się w gry polityczne i rynkowe z pozycji uprzywilejowanej. Przebaczenie bez konkretnych działań naprawczych i pojednawczych staje się rutyną, tracąc pierwiastek szaleństwa i siłę transgresji.
Wokół tych wątków krąży moja wyobraźnia. Układa ona utopijne zwieńczenie obchodów 1050 rocznicy chrztu i państwa.
Wyobrażam więc sobie, że w ramach uroczystości Kościół kieruje do wszystkich żywych istot – bez względu na wyznanie, płeć, orientację seksualną, kolor skóry, światopogląd i przynależność gatunkową – list, w którym wybacza wszystkim ich grzechy i sam prosi o wybaczenie.
W tym samym czasie katolickie organizacje ogłaszają strajk okupacyjny kościołów do czasu, gdy instytucja nie zgodzi się na kapłaństwo kobiet. A państwo, utrzymując lekcje religii w szkołach, przejmuje kontrolę nad doborem katechetów i nad procesem dydaktycznym, ponadto wprowadzając do szkół obowiązkowe zajęcia z równości płci, ekologii i Zagłady.
Tak moglibyśmy zacząć nowy okres chrześcijaństwa w Polsce – od odnowienia Kościoła i wzmocnienia świeckości państwa. Bez tej lub innej utopii będzie to tylko rocznica.
prof. Przemysław Czapliński – krytyk literacki, profesor literatury współczesnej. Pracuje w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Autor takich książek jak m.in. Świat podrobiony. Krytyka i literatura wobec nowej rzeczywistości, Kraków 2003; Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje, Warszawa, 2009 czy Resztki nowoczesności. Dwa studia o literaturze i życiu, Kraków 2011.
**Dziennik Opinii nr 105/2016 (1255)