Jeśli każdy gej, obcokrajowiec, Żyd, czy po prostu porządny Warszawiak nie zrozumie, że do zatrzymania skrajnej prawicy nie wystarczy retweet i status na fejsie, to w przestrzeni publicznej będziemy zawsze musieli się chować przed „dziarskimi chłopcami”, a policja będzie siłowo usuwać garstki protestujących - mówi psycholog społeczny Michał Bilewicz.
Zofia Sikorska: Bardzo często słyszymy dziś, że mowa nienawiści przedarła się do głównego nurtu sfery publicznej w Polsce. Tylko czy to faktycznie nowe zjawisko?
Michał Bilewicz: Mowa nienawiści, czyli język dyskryminujący różne grupy mniejszościowe, dawno nie była w naszym życiu politycznym tak powszechnie stosowana jak po roku 2015 – czyli od czasu antyuchodźczej paniki wywołanej zgodnie przez media i polityków. Były to głównie wypowiedzi skierowane przeciw imigrantom, muzułmanom, które dotąd w polskiej polityce nie miały racji bytu. W podobnym czasie, choć w nieco bardziej zawoalowany sposób, powrócono do różnego rodzaju wątków antysemickich. Zaszła przede wszystkim zmiana ilościowa – w polskiej polityce już w latach 90. zdarzały się wypowiedzi antysemickie, ale jedynie na obrzeżach sceny politycznej. Pewnym katalizatorem było na pewno zachowanie Andrzeja Dudy podczas debaty prezydenckiej po I turze wyborów, w której wykorzystał wątek Jedwabnego, negując jakąkolwiek odpowiedzialność narodu za przestępstwa na Żydach. Badacze nazywają to wtórnym antysemityzmem, czyli bagatelizowaniem przemocy antyżydowskiej i idealizowaniem przeszłego stosunku do Żydów. W ten sposób przekazuje się niebezpieczny komunikat, że można kogoś krzywdzić, mordować, a potem uniknąć odpowiedzialności. Jedwabne to skądinąd wątek towarzyszący Prawu i Sprawiedliwości od samego początku.
czytaj także
To znaczy?
Bezpośrednio po wydaniu książki Jana T. Grossa Sąsiedzi, bracia Kaczyńscy organizowali serię spotkań na Podlasiu, na których politycy próbowali bronić „dobrego imienia Polski” przed Grossem. Był to czas, gdy przeciwnicy Grossa próbowali negować fakty – uparcie poszukiwali dowodów na niemieckie sprawstwo zbrodni, co miało zdjąć odpowiedzialność z lokalnej społeczności. Takie działania pozwoliły PiS zbudować swoisty bastion poparcia w tym regionie, który jest wyraźnie widoczny w wynikach kolejnych wyborów.
A jaką rolę w polityce pełni mowa nienawiści wobec muzułmanów?
Brutalność języka, jaka pojawiła się przy okazji tzw. kryzysu uchodźczego w 2015 i 2016 roku to coś, czego na polskiej scenie politycznej od kilkudziesięciu lat nie było. Jarosław Kaczyński mówiąc o tym, że uchodźcy roznoszą choroby i pasożyty niebezpieczne dla Europejczyków, wzbudzał stereotyp uchodźców jako zagrożenia biologicznego. A w ten sposób można skutecznie powstrzymać empatię i legitymizować dowolną przemoc. To dobrze znany mechanizm z historii – zastosowany m. in. w trakcie ludobójstw Ormian, w Rwandzie, ale też w Polsce – przez propagandę niemiecką w trakcie II wojny światowej.
Co się takiego zmieniło, że politycy posługujący się mową nienawiści przesunęli się z marginesu do centrum sceny politycznej, że stali się wybieralni?
Zmienił się wyborca. Ten dzisiejszy jest zanurzony w internecie, czyli w świecie, w którym takim językiem się mówi. Wyborca w latach 90. był kształtowany przez telewizję i prasę, czyli media, wokół których wytworzyły się prawne mechanizmy kontrolne. W nich nie było takiego zalewu hejtu. O skali zjawiska świadczy wynik naszego badania – praktycznie każdy młody człowiek spotkał się w internecie z mową nienawiści, skierowaną wobec którejś z grup mniejszościowych. 95% polskiej młodzieży deklaruje kontakt z mową nienawiści w sieci – a tylko co trzeci młody Polak czytał takie wypowiedzi w prasie czy słyszał w radio.
czytaj także
Czy politycy cynicznie wykorzystują wzmocnienie postaw ksenofobicznych, wywołane wpływem internetu? Mowa nienawiści pada z ust postaci nienowych na scenie politycznej, które do tej pory jej nie stosowały. Czy stała się po prostu narzędziem walki politycznej?
Tak, bo taka jest racjonalność działania polityków. Działają w sposób, który zwiększa im szanse na pozyskanie elektoratu. Ale nie zawsze tak samo – tu ciekawym przykładem jest kwestia konfliktu bliskowschodniego. Jeśli przeanalizujesz działania kolejnych rządów – to jak myślisz, po czyjej stronie są Polacy?
Pewnie po izraelskiej.
No właśnie – polska polityka jest niezmienna w tej sprawie: SLD, PO, czy PiS u władzy, a wsparcie polityczne jest zawsze dla strony izraelskiej. Jednocześnie wszystkie badania społeczne na reprezentatywnych próbach pokazują, że sympatie Polaków są raczej po stronie palestyńskiej. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego tak się dzieje – czy to jest sympatyzowanie z ofiarą, z okupowanym narodem, czy efekt antysemityzmu. A jednak politycy, mimo że są tego świadomi, nie sięgają po antyizraelski dyskurs. To pokazuje, że istnieją tematy tabu, których politycy jednak nie wykorzystują, mimo że mają potencjał populistyczny.
Może to dlatego, że wsparcie Izraela daje alibi dla bycia nacjonalistą w Polsce?
Faktycznie ostatnio różne jastrzębie izraelskiej polityki przelatują nad Polską. Przykładem może być czołowy polityk-celebryta z Likudu, Oren Hazan, który ostatnio w Toruniu prawił komplementy ojcu Rydzykowi, a nawet spotkał się z Januszem Korwinem-Mikke, znanym z wielu antysemickich wypowiedzi. Podobnie wizyta prezydenta Dudy w Izraelu dawała wrażenie bardzo bliskiej zażyłości z Benjaminem Netanjahu, który zaprosił polską głowę państwa na grób swojego brata. Nadal jednak uważam, że działania takie są nieco wbrew woli elektoratu, którą możemy określić na podstawie badań sondażowych. Wyborcy Korwina-Mikke czy Dudy nie pałają miłością do Izraela.
Czy takich tematów tabu, jak krytyka Izraela, w Polsce ubywa?
Nastąpiła zmiana kultury politycznej. Politycy zaczynają poszukiwać tematów, które dotąd nie były podejmowane, a pozwalają uzyskać wsparcie wyborców. To, że w czasie kampanii prezydenckiej Andrzej Duda może odwołać się do wtórnego antysemityzmu wyborców pokazuje, że takie wypowiedzi nie łamią już normy społecznej. Tak długo, jak takie wypowiedzi były na marginesie debaty publicznej – w „Gazecie Warszawskiej” czy „Myśli Polskiej” – były językiem wykluczonym z debaty. Ten język nie istniał, bo nie padał z ust polityków i hierarchów kościoła.
czytaj także
Internet te głosy włącza?
Taki język przestaje być wykluczony, ponieważ zmienia się jego status. W internecie wszystkie głosy są sobie równe. Sukces takich mediów, jak Breitbart News czy Fox News pokazuje, że można z bycia ekstremum stać się rdzeniem języka polityki.
Czy naprawdę nie ma różnicy między różnymi mediami, np. Onetem a wykop.pl?
Pamięć źródła informacji zanika szybciej niż pamięć treści danej informacji.
Te różnice oczywiście istnieją, jednak fakt, że informacje są nam dziś przekazywane głównie przez znajomych na facebooku czy twitterze powoduje, że źródło informacji przestaje mieć zasadnicze znaczenie. Jest to wzmocnienie znanego od dawna w psychologii „efektu śpiocha”. Pamięć źródła informacji zanika szybciej niż pamięć treści danej informacji. W efekcie pamiętamy o tym, że, dajmy na to, orangutan zgwałcił rudego Australijczyka, jednak łatwo zapomnimy, że przeczytaliśmy o tym na humorystycznym portalu – szczególnie wtedy, gdy wiadomość tą przekazał nam znajomy wśród kilku innych znacznie bardziej wiarygodnych informacji.
Czy mowę nienawiści można jakoś ograniczyć w przestrzeni internetu?
Technologia pozwala tu na całkiem dużo, choć wciąż słyszymy tylko o problemach z moderacją forów czy wychwytywaniem nienawistnych komentarzy, tak jakby musieli to zawsze robić ręcznie administratorzy stron. Do wyszukiwania mowy nienawiści może służyć zautomatyzowana analiza treści, a zatem media, które nie stosują czegoś takiego, mają najwyraźniej intencję, żeby mowy nienawiści nie wyłapywać. To w końcu emocjonalny content, który się dobrze sprzedaje. Informacje z takimi treściami mają dużą klikalność, a czytelnik mediów chce dostać jakiś rodzaj komentarza interpretującego informację, którą przeczyta. I te komentarze dostarczają mu bardzo brutalnej, wyrazistej emocjonalnie interpretacji. To zaś się dobrze sprzedaje.
Ale dlaczego w internecie media z akurat takim przekazem są najbardziej popularne?
Dostarczają więcej informacji nasyconych emocjonalnym przekazem, odwołujących się do bardzo niskich instynktów – przede wszystkim lęku i pogardy.
Ale to nie są nowe emocje. Czemu właśnie w internecie najmocniej wybrzmiewają?
Z jednej strony to mechanizm psychologiczny – internet zmniejsza zahamowania. Poziom samokontroli jest dużo mniejszy i łatwiej jest kogoś krzywdzić, bo nie widać twarzy ludzi ani ich reakcji. Ludzie nie są tym skrępowani, dlatego internet staje się przestrzenią negatywnych emocji. Z drugiej strony brakuje prawnych mechanizmów, które pozwoliłyby dobrze chronić ofiary przed takim językiem. W mediach tradycyjnych istnieją systemy kontroli – jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Pojawiają się próby stworzenia metod kontroli internetu, ale jak na razie są one niezbyt skuteczne.
Czyli internet po prostu znosi dwoistość postaw – deklarowanej publicznie tolerancji i jednocześnie skrywanych dotychczas uprzedzeń i ksenofobii? Pokazuje nas, jakimi jesteśmy naprawdę?
Tłumione, utajone postawy są bardzo groźne – częściej wpływają na zachowanie niż postawy jawne. Z drugiej strony zaś istnienie jakichś ograniczeń po pewnym czasie zmienia postawy. Jeżeli długo działa się w ramach norm antydyskryminacyjnych, to zaczyna się je uwewnętrzniać. Ludzie, którzy w pracy przyjmują antydyskryminacyjne normy działania, nie chcą być hipokrytami w życiu prywatnym. W psychologii przeprowadzono sporo badań nad takim zbawiennym efektem hipokryzji: gdy skłonimy kogoś choćby na chwilę do przyjęcia jakiejś normy, na przykład prosząc o napisanie artykułu o konieczności ustępowania miejsca osobom starszym w tramwaju, a potem uświadomimy, że jego zachowanie jest z tą normą niezgodne, to możemy trwale wpłynąć na zmianę zachowania. Taka hipokryzja ma zatem dobre efekty.
Poprawność polityczna z czasem naprawdę uczy nas szanować innych?
Niestety, z politykami jest dokładnie odwrotnie, bo przecież hipokryzja to podstawa ich profesji. Ich hipokryzja mniej uwiera, nie starają się jej redukować. Niedawno minister Gowin udzielił wywiadu dla „Gazety Wyborczej”, w którym powiedział, jak ważne dla rozwoju polskich uczelni jest otwarcie na studentów międzynarodowych, ale z wyłączeniem studentów z krajów muzułmańskich. Ci zdaniem ministra stanowią zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. Parę dni później ten sam minister Gowin wręczył statuetkę „Interstudent” dla najlepszego studenta zagranicznego studiów magisterskich w Polsce. Wręczył je dwie, ex aequo – jedną otrzymał Reza Sadr z Iranu, drugą Omar Al-Obaidi, wychowany w Szwecji Irakijczyk. Rozmawiałem z Rezą i opowiadał mi, że spotkanie było bardzo miłe, że minister był pod dużym wrażeniem umiejętności i osiągnięć obu studentów.
czytaj także
I co to znaczy?
Powoli dochodzimy do takiej sytuacji – politycy, żeby przetrwać na scenie politycznej, są zmuszeni mówić rzeczy ksenofobiczne, rasistowskie, uprzedzone, ze znamionami mowy nienawiści. A jednocześnie w swoich codziennych sytuacjach będą zachowywać się zupełnie inaczej, czasem całkiem porządnie. To pokazuje dwoistość naszych czasów. Wielu innych ministrów tego rządu można by „przyłapać” na podobnych zachowaniach. Przypomina mi to trochę sytuację z lat trzydziestych w USA. Amerykański socjolog Richard LaPiere obdzwonił wówczas ponad 200 restauracji i zajazdów na zachodnim wybrzeżu z pytaniem, czy może wpaść z chińskimi znajomymi. Tylko jeden odpowiedział pozytywnie. Jednak gdy pojawił się w drzwiach z tymi Chińczykami, na ogół go obsługiwano. I tak działają chyba dzisiaj polscy politycy – w blasku reflektorów deklarują najgorsze uprzedzenia, ale w codziennych sytuacjach mogą się zachowywać całkiem porządnie. Tak działają polskie normy „poprawności politycznej”…
Czy taki cynizm cechuje wyłącznie klasę polityczną, czy może takie podejście nasiliło się w innych grupach społecznych i zawodowych?
Dotąd elity raczej wstydziły się wyrażania uprzedzeń, a teraz widać że jest odwrotnie – choć w społeczeństwie nadal uprzedzenia korelują ujemnie ze statusem. W badaniach widzimy zdecydowanie wyższy poziom uprzedzeń wśród ludzi o niższym poziomie wykształcenia, pochodzących z mniejszych miejscowości. Powody istnienia takiej zależności są dwa: niechęć do ujawniania swoich uprzedzeń przez Polaków z grup o wyższym statusie socjoekonomicznym oraz fakt, że uprzedzeń jest więcej wśród tych ludzi, którzy doświadczają trudności ekonomicznych. To efekt kozła ofiarnego – u ludzi, którzy doświadczają frustracji, wzbudza się potrzeba agresji. Ważne jest jednak, przeciwko czemu zostanie ona skierowana. Znacznie trudniej jest tę agresję skierować przeciwko bezosobowemu rynkowi, kryzysowi, instytucjom finansowym, niż znaleźć winnego w grupach mniejszościowych i powiedzieć, że „za wszystko, co złe odpowiadają Żydzi”. Ze złej sytuacji życiowej rodzi się zatem agresja, a wraz z nią wzrasta częstość używania mowy nienawiści.
Nie można unowocześnić kraju, w którym nienawidzi się „obcych”
czytaj także
Czyli mowa nienawiści się rozpowszechnia, bo pogarsza się sytuacja socjoekonomiczna?
Nie tyle chodzi o obiektywną sytuację, ale o to, co psychologia nazywa relatywną deprywacją, czyli poczuciem, że moja sytuacja poprawia się wolniej niż innym. Często słyszymy, że sytuacja ekonomiczna Polaków się poprawia. Ale nawet jeśli statystyki na to wskazują, to ważniejsze jest to, że poprawa następuje w bardzo nierównym tempie, a to ma największy wpływ na nastroje społeczne. Zamieszki, rewolucje nie wybuchają wtedy, kiedy sytuacja się nie poprawia, tylko wtedy, kiedy poprawia się za wolno albo dobrobyt przestaje rosnąć.
W takim razie programy socjalne jak np. 500 plus i związana z nimi poprawa sytuacji ekonomicznej mogą doprowadzić do zmniejszenia niechęci do grup mniejszościowych?
W tym programie nie widzę prostej recepty na problem. Powszechne przekonanie, że imigranci przyjeżdżają żerować na naszych świadczeniach prowadzi przecież do obawy, że tych świadczeń dla nas może nie wystarczyć. A im więcej ludzi będzie beneficjentami pomocy socjalnej, tym powszechniejsze mogą być obawy przed obcymi, którzy mogą ją odebrać, jakby to była ta sama pula pieniędzy. To właśnie ludzie żyjący w pułapce bezrobocia, od pokoleń utrzymujący się z zasiłków, wykazują się największą niechęcią do obcych. Imigranci w Anglii padają ofiarą przemocy najczęściej ze strony tej grupy społecznej, właśnie z powodu niechęci i poczucia zagrożenia własnych interesów. Podobną sytuację widzieliśmy kilka lat temu w Łomży, gdzie wyeskalował konflikt wokół ośrodka dla uchodźców. Robiliśmy tam badania i zauważyliśmy w nich, że najbardziej rozpowszechnionym źródłem niechęci do czeczeńskich uchodźców było przekonanie, że „żerują” oni na kasie z ośrodka pomocy społecznej. Dopóki w takich miejscach jak Łomża ludzie nie będą mieli pracy i nie poczują się potrzebni, to ich niechęć do obcych nie zmaleje.
Szarfenberg: 500+ promuje tradycyjną rodzinę, dochód podstawowy jej zagraża
czytaj także
Badania w Polsce wykazują wzrost przestępstw z nienawiści w 2016 roku.
Badania pokazują wzrost, ale trzeba pamiętać, że istniejące raporty są i tak oparte na zdecydowanie zaniżonych statystykach. Po pierwsze, niska karalność sprawców prowadzi do sytuacji, w której ofiary powstrzymują się od zgłoszenia przestępstwa, bo nie wierzą w rozwiązanie sprawy przez państwo. Z drugiej strony prokuratura rzadko korzysta z kwalifikacji czynu jako przestępstwa z nienawiści – częściej określa się je jako wybryki chuligańskie. Prokuratorzy nie widzą potrzeby ścigania takich przestępstw z urzędu, reagują dopiero na zgłoszenia od ofiar. W Polsce jest duży problem z respektowaniem prawa w tym zakresie.
Aparat prawny istnieje, ale nie jest używany?
Tego może doświadczyć każdy – nawet w kontakcie z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji. Dwukrotnie złożyłem zażalenie na programy telewizyjne, w których pojawiały się nienawistne wypowiedzi i reakcja KRRiTV była taka, że wypowiedzi nie wyczerpują znamion art. 18 ustawy o radiofonii i telewizji. A ten artykuł dotyczy właśnie tego, żeby w mediach nie pojawiał się język dyskryminujący, rasistowski i że takie wypowiedzi powinny być blokowane przez nadawców.
I jakie wypowiedzi według KRRiTV nie naruszają tego prawa?
Moje zgłoszenia dotyczyły piosenki „Studia Yayo” o lichwiarzach Rotschildach, którzy smucą się patrząc, jak podmiotowa i sprawcza staje się Polska, czyli przekazu czysto antysemickiego. Drugie zgłoszenie to wypowiedź z „Tanich drani” w TVP Kultura, w którym redaktor Kłopotowski opisuje obecną sytuację w Europie jako nawałnicę islamską, która zagraża cywilizacji białego człowieka. To język supremacji białej rasy, który powszechnie na świecie nie jest tolerowany, a w Polsce pojawia się u publicznego nadawcy i nikt nie widzi w tym naruszenia norm.
A z jakimi reakcjami spotykają się takie wypowiedzi na świecie?
Niedawno podobną sytuację miał Google – na YouTubie pojawiły się filmy Davida Duke’a, zwolennika supremacji białej rasy. W odpowiedzi na to, że firma nie usunęła tych materiałów, wycofali się z niej znaczący reklamodawcy. Firma, której budżet w 70 procentach składa się z wpływów z reklam, odczuje to bardzo poważnie. Wizerunek tych firm jest na tyle cenny, że nie chcą nawet umieścić swojego logo pobliżu takiego przekazu. To pokazuje ogromny rozdźwięk między normami obowiązującymi w międzynarodowych korporacjach a standardami, z jakimi mamy do czynienia w Polsce.
Z czego wynika ta różnica?
W 2004 roku zostaliśmy gospodarczo dopuszczeni do stołu unijnych dobrodziejstw, który powstał między innymi drogą wyzysku państw skolonizowanych
Przede wszystkim ze świadomości historycznej – w dawnych imperiach kolonialnych, gdzie mieszkają najzamożniejsi konsumenci, tego typu poglądy nie są tolerowane, bo istnieje powszechne przekonanie, że to Europa Zachodnia jest odpowiedzialna za los ludzi, którzy trafiają do nas, jako imigranci. Czytelnik tego wywiadu pewnie pomyśli sobie: „ale my, Polacy, nikogo nie kolonizowaliśmy”. Tyle że w 2004 roku zostaliśmy gospodarczo dopuszczeni do stołu unijnych dobrodziejstw, który powstał między innymi drogą wyzysku państw skolonizowanych. Temu zawdzięczamy teraz między innymi coraz lepsze drogi, koleje i to, że jesteśmy w miarę zamożni.
Jak dużą rolę w rozpowszechnieniu się mowy nienawiści miał tzw. kryzys uchodźczy? Czy miał tylko negatywny wpływ na sposób mówienia o uchodźcach?
Badania wykazują, że między 2014 a 2016 roku nastąpił drastyczny skok i jest to zmiana jednoznacznie negatywna. Akceptacja mowy nienawiści wobec muzułmanów wzrosła dramatycznie – tak skokowych zmian nie widziałem nigdy w żadnych badaniach społecznych. Weźmy dla przykładu takie, zaczerpnięte z forów internetowych, zdanie: „muzułmanie to podłe tchórze, mordują tylko kobiety, dzieci i niewinnych ludzi”. Jeszcze w 2014 roku dwie trzecie dorosłych i młodych Polaków uważało je za zdecydowanie obraźliwe. Dziś podobnie uważa je już tylko mniejszość: 45% dorosłych i 35% młodzieży. Mowa nienawiści zainfekowała też media tradycyjne – nasze badania sugerują, że liczba islamofobicznych wypowiedzi w telewizji i prasie się podwoiła na przestrzeni ostatnich dwóch lat.
Istnieją, co prawda, ruchy społeczne, które zajmują się zwiększaniem otwartości Polaków, ale ich kampanie są o wiele mniej efektywne niż zmasowane działanie mediów. Skojarzenie: „muzułmanin – terrorysta – zagrożenie dla Europy” dominuje we wszystkich mediach, nie tylko prawicowych. Rzadko słyszymy o korzyściach, jakie wynikają z migracji – o muzułmańskich lekarzach, naukowcach czy choćby tych świetnych studentach nagrodzonych przez ministra Gowina. A przecież w codziennym życiu jest nieporównywanie bardziej prawdopodobne, że spotkamy właśnie takich muzułmanów.
Media w taki właśnie sposób podgrzewają lęki antyuchodźcze, budują pogardliwy, niebezpieczny wizerunek wszystkich imigrantów i wszystkich muzułmanów. Badania pokazują konsekwencje tego procesu. Ludzie, którzy dotychczas mieli liberalne poglądy często w wyniku paniki antyuchodźczej zaczęli właśnie tu lokować swój lęk.
To znaczy, że mowa nienawiści dotyka w równej mierze wyborców z różnych stron sceny politycznej?
W pewnych środowiskach już nie wypada mieć poglądów islamofobicznych, ale statystycznie w całej Polsce to znikoma część społeczeństwa. Przyzwolenie na stosowanie mowy nienawiści jest równie powszechne wśród wyborców PiS-u i PO. Nieco wyższe jest wśród wyborców Kukiz’15, ale dwie największe partie nie różnią się pod tym względem. Panika dotknęła też liberalnych, wolnorynkowo nastawionych Polaków.
A jakie są w takim razie sposoby powstrzymywania mowy nienawiści?
Przede wszystkim wzbudzanie empatii, uświadamianie. W ten sposób zadziałało zdjęcie martwego chłopca na plaży w Turcji – ten obraz wstrząsnął Europą i doprowadził do zaangażowania społeczeństw w działania integracyjne. Gdzieś od września 2015, kiedy obraz Aylana Kurdiego trafia do mediów, w zachodnich mediach zaczyna się przebijać zupełnie inna opowieść o uchodźcach. W Niemczech małe poparcie dla AfD, a duże dla SPD i CDU to wynik empatycznego reagowania na los ofiar wojny w Syrii.
Wysyłacie na nas helikoptery, psy i żołnierzy. O co wam chodzi?
czytaj także
W Polsce bardziej powszechną reakcją na to zdjęcie było jego dyskredytowanie przez pojawiające się informacje o tym, że tata chłopca chciał poddać się leczeniu stomatologicznemu w Szwajcarii, oraz że ciało chłopca było przeniesione z innego miejsca. Czemu empatia nie rozlała się po Polsce?
Kiedy pojawiają się skojarzenia z brudem, z chorobami, to w mózgu nie aktywizują się okolice odpowiedzialne za empatię, dostrzeżenie czyjegoś cierpienia.
To pokazuje potęgę empatyzujących bodźców – w obawie przed ich wpływem na opinię publiczną trzeba było uruchomić mechanizmy dyskredytujące. Empatię można zablokować – służą temu pogarda i obrzydzenie, a więc emocje wyzwalane przez lęki biologiczne. Dlatego tak niebezpieczna była wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego o zagrożeniu chorobami i pasożytami. Badania Lasany Harrisa i Susan Fiske dowiodły, że kiedy pojawiają się skojarzenia z brudem, z chorobami, to w mózgu nie aktywizują się okolice odpowiedzialne za empatię, dostrzeżenie czyjegoś cierpienia.
Skoro obrazy wojny mają taką potencjalną siłę to, czemu internet nie pomaga w rozprzestrzenianiu ich? Co decyduje o tym, że uwagę przykuwają przekazy ksenofobiczne?
To wynika z budowy mózgu – za lęk odpowiadają struktury podkorowe, jak wyspa czy ciało migdałowate. Powoduje to znacznie szybsze przetwarzanie bodźców lękowych niż tych związanych z empatią czy nadzieją. Emocje podkorowe wzbudzają reakcję, czasem nawet motoryczną – ucieczkową, zanim pojawi się reakcja korowa, rozpoznanie bodźca, empatia. Mocno zbudowane skojarzenie, że muzułmanie to: choroby, pasożyty, zamachy, prowadzi do powstawania automatycznych, szybkich reakcji emocjonalnych. Zahamowanie ich będzie wymagało innego sposobu przetwarzania informacji, przez co jest bardzo utrudnione.
Zanurzenie współczesnego człowieka w internecie prowadzi nie tylko do zaniku empatii wobec ofiar. Prowadzi też do bezradności tych, którzy chcieliby zareagować. Ostatnio zastanawiałem się, dlaczego reakcja ma marsz ONR w centrum dwumilionowej europejskiej metropolii była tak znikoma? Czemu naprzeciw kilkusetosobowego marszu skrajnej prawicy wystąpiło ledwie kilkadziesiąt osób? Dlaczego żaden ze związków wyznaniowych nie zarejestrował spotkania modlitewnego w centrum Warszawy, które zgodnie z literą nowej ustawy zmuszałoby ONR do zmiany trasy? Przecież następnego dnia setki, jeśli nie tysiące osób wyrażały oburzenie na facebooku, twitterze, na forach gazet i portali informacyjnych. Obwiniam za to slacktivism, czyli przeniesienie się wszelkiej aktywności do internetu. Sandy Schumann, która badała to zjawisko, zauważyła, że coraz częściej polubienie wydarzenia nie oznacza udziału w nim, a raczej zastępuje realne uczestnictwo. W Lipsku od 2015 miesiąc w miesiąc tysiące mieszkańców blokowały przemarsz neofaszystów z Legidy, aż w końcu w tym roku organizacja zrezygnowała ze swoich antyimigranckich marszów. Jeśli każdy gej, obcokrajowiec, Żyd, czy po prostu porządny Warszawiak nie zrozumie, że do zatrzymania skrajnej prawicy nie wystarczy retweet i status na fejsie, to w przestrzeni publicznej będziemy zawsze musieli się chować przed „dziarskimi chłopcami”, a policja będzie siłowo usuwać garstki protestujących.
Jakimi siłami można w Polsce walczyć o więcej empatii? Kto jest najbardziej winien jej braku? Można odnieść wrażenie, że politycy są rasistami, bo ich inaczej nikt nie wybierze; media – bo ludzie klikają; wyborcy – bo taki dostają feedback w mediach. Politycy nie oferują empatycznej alternatywy, a przekaz liberalny się nie przebija, bo tak mamy skonstruowany mózg… Czy gdzieś można przerwać to błędne koło?
Po pierwsze trzeba zająć się kształceniem świadomych odbiorców mediów. Polska szkoła zupełnie nie przygotowuje do dojrzałego korzystania z internetu, do odsiewania prawdy od fake-newsów. Druga sprawa to uświadomienie potencjalnych korzyści z imigracji – bez której współczesna gospodarka polski nie będzie konkurencyjna. Obecny rząd woli jednak żyć iluzją autarkii, zapatrzony w kraje dalekiego wschodu raczej niż w demokracje liberalne. Ogólnie jednak Europa wychodzi powoli z kryzysu emigracyjnego, więc jego mobilizująca siła w kolejnych wyborach nie będzie już chyba tak silna. Do tego dochodzi odwrażliwianie się na bodźce lękowe – po jakimś czasie ludzie się po prostu oswajają z nimi i reakcje przestają być tak silne. Aż pojawi się jakieś inne źródło lęku: przed wypadnięciem z Unii Europejskiej, marginalizacją czy atakiem ze strony Rosji. Niestety współczesna polityka tak już wygląda. I chyba taka będzie dopóki nie wykształcimy bardziej świadomego wyborcy, racjonalnie analizującego napływające komunikaty.