Udostępniamy nasze łamy byłym zakonnicom.
W zakonie było mi dobrze. W pierwszym roku. Był to dla mnie czas zupełnego oddania się Bogu, taki mistyczny i uduchowiony. Miałam wrażenie, że odkryłam tajemnice grzechu pierworodnego, poprzez kontrast ciężaru życia, kiedy ponosi się odpowiedzialność za własne wybory, a jego lekkością, kiedy nie ma w Tobie ani wokół Ciebie niczego, co do Ciebie należy. To było cudowne uwolnienie. Legendarna lekkość bytu. Jakbym wróciła do raju utraconego. Prawie lewitowałam ze szczęścia.
Ale drugi rok przyniósł nagłą zmianę jakości.
Zaczęłam chorować. W przeciągu dwunastu miesięcy udało mi się mieć dziewięć razy zapalenie oskrzeli! Wyglądało to mniej więcej tak, że przez dwa tygodnie chorowałam, przez trzy dochodziłam do siebie, po czym cykl się powtarzał. Z jedną różnicą – każde kolejne zachorowanie było coraz poważniejsze. Do ósmego i dziewiątego wzywano pogotowie, ponieważ się dusiłam, a ostatniego w ogóle o mało nie przypłaciłam życiem z powodu temperatury sięgającej czterdziestu dwóch stopni, której uporczywie nie dawało się zbić. Starsze siostry zresztą nawet ubolewały nad tym, że to się nie stało, że nie umarłam, bo w historii zakonu nie było jeszcze przypadku śmiertelnego zejścia postulantki, a tylko jeden – nowicjuszki. Okazja na uczestnictwo w tak epokowym wydarzeniu, być może niepowtarzalna, przeszła im koło nosa.
Młodsze miały nieco inne podejście do tematu –
przełożona nowicjuszek powiedziała mi wprost, że „choroba w jednej z pierwszych formacji zakonnych świadczy o braku powołania”.
W sumie nawet nie musiała tego mówić. Sama czułam, że z tym moim powołaniem jest coś nie tak.
Leżałam w łóżku, brałam zastrzyki, serię za serią i marzyłam, żeby ktoś wreszcie zrobił z tym coś konkretnego, żeby mnie z tego raz na zawsze wyciągnął. Marzyłam też o kompocie, za który byłam gotowa oddać duszę. Takim kompocie ze śliwek. Raz udało mi się go napić. Ukradła go dla mnie, ze spiżarni, w której stał przeznaczony na specjalne okazje i dla wyjątkowych gości, moja przyjaciółka Bożenka. Moja nielegalna przyjaciółka, bo w X nie można było mieć legalnie niczego swojego. Ani sprzętów, ani miejsc, ani – tym bardziej – ludzi. Co trzy miesiące odbywało się losowanie cel, krzeseł w refektarzu i klęczników w kaplicy. Mnie i dwóm innym postulantkom udało się chociaż w kaplicy mieć stałe miejsca. Śpiewałyśmy drugim głosem i żeby dobrze brzmieć musiałyśmy siedzieć razem.
Cele były przyjemne – takie pokoiki mniej więcej cztery na cztery metry. Mieszkało się w nich we trzy. Miałyśmy przedzielone parawanami łóżka, pościelone „w trumienkę” z krzyżykiem na wierzchu. W ciągu dnia nie można było na nich siadać. Czasem bardzo się tego potrzebowało – usiąść wygodnie, położyć się. Od którejś ze starszych dziewczyn nauczyłam się odpoczywać pod łóżkiem – to był nasz azyl. Tu byłyśmy tylko ze sobą, dla nikogo niewidoczne. Azyl fizyczny. Psychicznego nie było nigdzie – w końcu instytucja totalitarna. Ostre przycinanie gałęzi.
Takie zdarzenie.
Rok 84. czy 85. Matka Generalna była w zagranicznej placówce w L., z której to wyprawy przywiozła dla każdej prezent – cytrynę. Mogłyśmy z nią zrobić, co chciałyśmy (niby) – ale czad.
Ze swoją zrobiłam to, co zawsze w domu – pokroiłam na plasterki, jeden wrzuciłam do herbaty i posiekałam łyżeczką.
Jadało się w tzw. dużym refektarzu (sala na ok. 80-100 osób). Mały refektarz, przedsionek tego dużego, był czymś w rodzaju pomieszczenia gospodarczego ze zlewem i szafkami. Stała tam miednica, do której zmiatało się szczotką resztki posiłków i niedopitych płynów. Posilały się nimi potem hodowane przez siostry świnki.
Wypiłam herbatę, zgarnęłam to, co pozostało po mojej cytrynie do miednicy i pobiegłam do szkoły, w której tego dnia czekał mnie sprawdzian z polskiego. Na dużej przerwie zaczepiła mnie jedna z koleżanek-postulantek pytając, co zrobiłam ze swoją cytryną. Powiedziałam co, zgodnie z prawdą, i zaraz dowiedziałam się, że podobnie jak ja postąpiło jeszcze kilka sióstr. Siostra przełożona zebrała zgromadzenie do kupy i kazała wystąpić tym grzesznicom, które nie potrafiły uszanować ofiarowanego im dobra. Za karę musiały wyłowić resztki cytryn z pomyjek i publicznie dokończyć ich konsumpcję…
Zawsze lubiłam język polski. Tego dnia polubiłam go jeszcze bardziej.
Siostra przełożona była inteligentna i… surowa. Bałyśmy się jej. Po każdej jej wizycie w celi, kiedy stawała w drzwiach długo bilo mi serce. Jedna z młodszych dziewczyn, szesnastoletnia, ze strachu przed nią parę razy zmoczyła się w nocy. Ale to nie tak, że notorycznie było smutno.
X-ińska Katedra…
Z nią mam związanych kilka zabawnych wspomnień. Na przykład latającego nietoperza, który rozłożył na łopatki nabożeństwo majowe; misjonarza, którego dopadł atak śmiechu podczas odprawiania rekolekcyjnej mszy; i cały szereg zdarzeń, z motywem przewodnim w postaci pewnej zakonnicy o imieniu I.
To była zjawiskowo piękna i zupełnie szalona kobieta, którą uwielbiali wszyscy począwszy od x-ińskich psów po biskupa. Uwielbiali ją za jej szaleństwa, ale przede wszystkim za anielski głos. Och, jak ona śpiewała… I czego nie wyczyniała! Kiedyś podczas mszy, którą odprawiał jakiś przyjezdny kapłan, grając na organach zorientowała się, że nieszczęśnik miota się w okolicach tabernakulum w poszukiwaniu kluczyka. Bez mrugnięcia okiem w śpiewaną przez siebie pieśń wplotła frazę: „kluczyk jest pod korporałem”, dzięki czemu ksiądz dostał wskazówkę, gdzie ma szukać komunikantów.
Innym razem podczas przedłużających się modlitw wymyśliła na poczekaniu trzy zwrotki pieśni, przy czym nikt nie zorientował się, że właśnie bierze bezpośredni udział w akcie twórczym! Parę razy byłam też świadkiem, jak grając na organach rękami i nogami, i śpiewając jednocześnie odbierała telefon stojący na podłodze… A raz jak założywszy habit za pasek, w trampkach weszła na krzyż wiszący siedem metrów nad posadzką, ponieważ żaden z ministrantów się na to nie odważył, a krzyż trzeba było zasłonić na V Niedzielę Wielkiego Postu. Stałam wtedy na dole spocona ze strachu i oczyma wyobraźni widziałam nagłówki na pierwszych stronach gazet: „X-ińska zakonnica roztrzaskana o ołtarz…”
Byłam miłośniczką siostry I. i jej rozlicznych talentów i wspominam ją z wielkim sentymentem…
Jak również siostrę J. – wyschniętą na wiór, żwawą staruszkę opiekującą się gospodarstwem, która podczas wykopków bez ceregieli, choć pod nosem, podsumowała pobożność sióstr odkładających motyczki na dźwięk dzwonów na Anioł Pański: „O, znowu się będą k…rwa modlić!”. Ze względu na porywczą naturę siostry J., pokorniała wobec niej nawet sama Matka Generalna. I jak mogła starała się jej unikać. Dla ochrony autorytetu. Lepiej go było nie narażać na niespodziewaną, siarczystą wiązankę.
W zakonie zdarzyło mi się też pewne… zauroczenie?
Ona przyjechała z P. na rekolekcje i pięknie grała na gitarze. Pamiętam taką piosenkę – Samuel… W jej wykonaniu brzmiała jak utwór miłosny. Okazało się, że to łatwo zrobić, taką romantyczną magię. Bierzesz gitarę, grasz i patrzysz w oczy osobie, którą chcesz zaczarować, uważnie, jakby na całym świecie nie było nikogo i niczego oprócz was… Uwodziła mnie jak mężczyzna. Klęczącą przy drzwiach kaplicy głaskała po włosach. Pokazując gitarowe chwyty dotykała moich dłoni, z karku lub ramion strząsała nieistniejące pyłki. Chwaliła mój śpiew, dykcję, wrażliwość. Szukała ze mną kontaktu.
Czternaście dni znajomości, w tym dziesięć w radosnym uniesieniu… A potem pojechała, a ja tęskniłam za tą karuzelą w głowie, którą uruchomiła. Jej płeć nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Od wtedy, od 30 lat, noszę zegarek na prawej ręce, jak ona, na pamiątkę. Taki romantyczny epizod…
Dlaczego odeszłam?
Choroba, spowodowała, że zaczęłam się pieścić, użalać, że mi się zrobiło ciężko, że mi nagle wszystko zaczęło przeszkadzać. Zaczęłam CHCIEĆ, a kiedy CHCESZ to już nawet na etapie pragnienia twoja wola staje się ciężarem. Zawłaszcza ciebie. Najpierw chcesz kompotu ze śliwek, potem łóżka, na którym możesz leżeć w dzień nie będąc chorym, potem wyjść z domu i iść przed siebie, ot tak, po prostu… Odeszłam, kiedy stało się dla mnie jasne, że nie ma już we mnie nic oprócz mojego CHCĘ.
I astmy oskrzelowej.
***
Imię i nazwisko do wiadomości redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji.
**Dziennik Opinii nr 62/2016 (1212)