Pierwszy budżet partycypacyjny w każdym mieście to eksperyment. Jak udał się warszawski?
Kilka tygodni temu poznaliśmy wyniki pierwszej edycji warszawskiego budżetu partycypacyjnego. Warszawa sięgnęła po to rozwiązanie po wielu innych miastach w Polsce i wprowadzała je dość pospiesznie. Co się udało, a co można zrobić lepiej – o ocenę poprosiliśmy osoby zaangażowane w warszawskich budżet partycypacyjny: autorów i autorki projektów, osoby działające w radach ds. BP w dzielnicach i w mieście. Prezentujemy pierwszą część komentarzy: głosy Joanny Erbel, Zbigniewa Modrzewskiego, Ewy Stokłuski i Marka Ślusarza. Jutro kolejne opinie.
***
Joanna Erbel – miejska aktywistka, kandydatka Zielonych na prezydentkę Warszawy, członkini Rady ds. budżetu partycypacyjnego przy Prezydent m.st. Warszawy, członkini Zespółu ds. budżetu partycypacyjnego w dzielnicy Mokotów:
Pierwszy budżet partycypacyjny w każdym mieście to eksperyment. Nawet jeśli Warszawa nie była pierwszym z polskich miast, które go realizowały, to miejska administracja nie miała wcześniej takiego doświadczenia. Od innych miast Warszawę odróżniało to, że budżet partycypacyjny to tutaj 18 równoległych dzielnicowych procesów, czyli 18 razy więcej pracy niż w każdym innym mieście, 18 razy więcej możliwości, żeby się pomylić. Pomimo, że budżet partycypacyjny był do pewnego stopnia zcentralizowany, to wiele decyzji i rozstrzygnięć zapadało w dzielnicach, na przykład podział (lub brak podziału) na obszary głosowania, weryfikacja formalna, sposób przeprowadzenia akcji informacyjnej. Co więcej, decyzja o uruchomieniu budżetu partycypacyjnego w Warszawie na rok 2015 zapadła bardzo późno, bo w lipcu. W czasie realizacji tego procesu terminy były naprawdę napięte. To, że się udało i nie doszło do totalnej katastrofy, wynika tylko z tego, że mieliśmy do czynienia z ogromną mobilizacją zarówno po stronie urzędu, jak i strony społecznej. Setki osób uwierzyły w budżet partycypacyjny, niezależnie od miasta prowadziły akcje informacyjne, pomagały pisać wnioski.
Wielką zaletą budżetu partycypacyjnego jest to, że była to największa jak do tej pory akcja sieciująca ludzi zaangażowanych w sprawy swojej okolicy. Żeby wziąć udział, nie trzeba było być członkiem lub członkinią organizacji pozarządowej ani też profesjonalnym aktywistą lub aktywistką. Dla wielu osób był to pierwszy raz, kiedy zaangażowały się w działanie na rzecz swojej okolicy.
Wbrew krytykom wychodzącym z założenia, że budżet partycypacyjny jest narzędziem, które kanalizuje społeczne niezadowolenie, mieliśmy raczej do czynienia ze strategicznym wykorzystywaniem budżetu partycypacyjnego do realizacji projektów, którym dzielnice albo władze miasta były umiarkowanie przychylne.
Te projekty to m.in. rotacyjny dom kultury na Osiedlu Jazdów (będzie realizowany), Centrum Aktywizacji Społeczno-Kulturalnej „Kawęczyńska” na Szmulkach czy audyt ZGN zgłoszony w wielu dzielnicach (nie przeszły). Podobną funkcję miały projekty pieszo-rowerowe, które wygrały w wielu dzielnicach – jest to sygnał dla miasta, że potrzeba więcej udogodnień dla pieszych i rowerzystek oraz rowerzystów, i wyraźne wsparcie dla Pełnomocnika ds. rowerów.
Oczywiście przy okazji budżetu partycypacyjnego było wiele kontrowersji. Pierwsza to zgodność z dokumentami strategicznymi, która stała się zarzewiem konfliktu przy okazji zgłoszenia projektu kontenerów socjalnych na Bemowie. Druga to kwestia ogólnej dostępności zrealizowanych w ramach BP projektów, zapisana w opisie budżetu partycypacyjnego, ale już nie w samym regulaminie. Kontrowersyjne były tutaj projekty zgłoszone przez szkoły, takie jak remont sali gimnastycznej. Trzecia kwestia to podział na obszary. Na Ursynowie, gdzie był tylko budżet ogólnodzielnicowy, jeden projekt, pierwszy moduł ośrodka wsparcia dla osób niepełnosprawnych, skonsumował cała pulę (3 mln). Ta sytuacja jest powszechnie krytykowana – jednak krytyka nie powinna być kierowana do projektodawców, ale do władz Warszawy, które tak zaniedbują potrzeby osób z niepełnosprawnościami oraz stan szkół. Czwarta sprawa to sposób weryfikacji projektów, bardzo nierówny w zależności od dzielnicy. Wiele osób miało uzasadnione pretensję o zawyżanie kosztów oraz decyzje, które nie były wyłącznie formalne, ale merytoryczne. Niedoskonałością stołecznego budżetu partycypacyjnego jest wreszcie brak budżetu ogólnomiejskiego, w ramach którego można by na przykład decydować o większych dopłatach do biletów komunikacji miejskiej.
Trzeba jednak pamiętać, że budżet partycypacyjny to jedno z wielu narzędzi wpływania na jakość życia w mieście.
***
Zbigniew Modrzewski, współautor projektu rewitalizacji skweru Stanisława Broniewskiego „Orszy” na Mokotowie:
Pierwsze podejście Warszawy do wprowadzenia budżetu partycypacyjnego zakończyło się dla mnie mieszanymi uczuciami. I to nie tylko dlatego, że projekt, którego byłem współautorem, nie przeszedł. Z tym musiałem się liczyć. Znacznie trudniej pogodzić mi się z rozczarowaniem i zniechęceniem aktywnych osób, które uwierzyły, że mogą coś zmienić w swojej okolicy.
Z jednej strony powinienem się cieszyć, że Warszawa wprowadza budżet partycypacyjny nawet w tak symbolicznym wymiarze. Czytając niemal 10 lat temu pierwsze książki polskiego prekursora partycypacji, nieżyjącego już niestety Rafała Górskiego, o demokracji uczestniczącej w Porto Alegre, zastanawiałem się, ile wody musi upłynąć w Wiśle, aby ta idea trafiła na podatny grunt w Polsce. Daleko nam jeszcze do Porto Alegre, ale liczy się pierwszy krok. Tym bardziej, że nie ma chyba lepszego sposobu na zaangażowanie mieszkańców w sprawy lokalne i danie im nadziei, że coś wreszcie może faktycznie zależeć od nich samych.
Z drugiej strony szczególnie z perspektywy Mokotowa, gdzie mieszkam, nieporozumieniem okazał się udział instytucji w tym konkursie. Co najmniej kilkanaście zwycięskich projektów w naszej dzielnicy zostało wystawione przez przedszkola, szkoły oraz biblioteki. W moim rejonie 2/3 wysokości budżetu zgarnął remont sali gimnastycznej jednej ze szkół podstawowych. Nie dziwi mnie frustracja wielu osób, które zaangażowały swój czas, często też pieniądze, w przygotowanie oraz promocję własnych projektów. Od razu nasuwa się kilka pytań. Jak osoby indywidualne mają konkurować z dużą instytucją, jaką jest szkoła? Czy osoba oddelegowana do napisania projektu robi to we własnym zakresie czy też wyznaczył ją dyrektor w ramach jej obowiązków służbowych? Czy sala gimnastyczna wyremontowana ze środków mających służyć lokalnej społeczności stanie się wtedy dostępna dla wszystkich? Krew mnie zalewa, gdy słyszę, że w mojej bibliotece osiedlowej prowadzącej znakomitą pracę pozalekcyjną z dzieciakami dzielnica obcięła budżet z 18 tys. do 1 tys. zł w skali roku. Nie mogę też zrozumieć, że maluchy bawią się na przedszkolnych placach zabaw nieremontowanych od kilkudziesięciu lat. Jednak w dalszym ciągu uważam, że łatanie nawet najbardziej bulwersujących cięć budżetowych instytucji ze środków przeznaczonych na projekty mieszkańców jest pomyleniem z poplątaniem.
W tym roku widać wyraźnie, że w budżecie partycypacyjnym swoją szansę zwietrzyły szkoły, przedszkola oraz biblioteki. Co będzie, jeśli w kolejnych latach dołączą przychodnie, ośrodki pomocy społecznej oraz inne placówki miejskie?
To jednak nic w porównaniu z tym, co się stało na Ursynowie: tam całą pulę budżetu przypadającego na dzielnicę zgarnęło stowarzyszenie na rzecz osób niepełnosprawnych. Nie wiem, ile jest prawdy w plotkach o wynajęciu firmy do zbierania głosów, ale nawet taka hipotetyczna sytuacja pokazuje, jak niewiele potrzeba, aby słuszna i sprawdzająca się na całym świecie idea u nas szybko uległa wypaczeniu.
Konieczna wydaje się korekta regulaminu, gdzie na nowo zostanie określone, kto i na jakich zasadach może zgłaszać projekty. Być może wystarczyłby zapis, że miejsca finansowane z budżetu partycypacyjnego musiałyby w konkretnym wymiarze czasowym stawać się ogólnodostępne. Dopóki jednak wysokość puli BP jest dość symboliczna, warto, aby mieszkańcy nie musieli konkurować z instytucjami oraz firmami. Nie zniechęcajmy już na samym początku dość nielicznej grupy warszawiaków wierzących, że mogą wziąć sprawy w swoje ręce.
***
Ewa Stokłuska – socjolożka, członkini zespołu Laboratorium Partycypacji Obywatelskiej w Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”, współprzewodnicząca Rady ds. budżetu partycypacyjnego przy Prezydent m.st. Warszawy:
Pamiętam jak pod koniec kwietnia 2013 roku razem z Kubą Wygnańskim występowaliśmy na posiedzeniu Komisji Budżetu i Finansów Rady Warszawy z prezentacją dotyczącą budżetu partycypacyjnego. Radni mieli trochę pytań, pokiwali głowami i rozstali się z nami ze słowami: „To ciekawe, ale dla Warszawy za wcześnie na coś takiego”. Wydawało się wtedy, że jeszcze długo będziemy oglądać się w tym względzie na inne polskie miasta, aż tu nagle w lipcu gruchnęła wieść, że budżet partycypacyjny w Warszawie jednak będzie! Prawie jak w Porto Alegre! Prawie, jak wiadomo, robi różnicę, ale ostatecznie Polska to nie Brazylia – u nas rady i delegaci nie kojarzą się najlepiej, a kolejne ciała przedstawicielskie budzą jednak mniejsze zaufanie niż powszechne głosowanie, w którym każdy odpowiada za siebie i swoją decyzję. Powstał więc nasz własny, warszawski model BP: bezlitośnie krytykowany, budzący szereg obaw, zwłaszcza w – co tu kryć – przymuszonych do jego wdrażania urzędnikach z dzielnic, i będący wśród niektórych osób przedmiotem zakładów o to, jak bardzo się ten cały eksperyment nie uda.
Od konferencji inaugurującej proces minął już prawie rok i co się okazało:
– że warszawiacy mają silne poczucie niedoinwestowania w bardzo podstawowych obszarach funkcjonowania miasta – w BP szukali pieniędzy na remonty okien w szkołach, łatanie dziur w chodnikach czy porządne kosze na śmieci;
– że wciąż bardzo trudno nam wszystkim rozmawiać i myśleć o dobru wspólnym – dużo łatwiej jest walczyć o dobra „klubowe”, do których najważniejsze byśmy mieli dostęp my i nasze dzieci, a ciężko wzbić się na poziom dyskusji o tym, że może w pierwszej kolejności warto zrobić coś dla sąsiedniego kwartału, bo u nas w sumie jest całkiem nieźle, a im faktycznie wielu rzeczy jeszcze brakuje;
– że zwykłemu mieszkańcowi strasznie trudno jest zaufać przedstawicielom urzędu, kiedy kuleje polityka informacyjna i nie do końca wiadomo, dlaczego ktoś nagle podbił trzykrotnie kosztorys naszego projektu, a co poniektóre instytucje dzielnicowe nie mają problemu z przechwytywaniem procesu pomyślanego przede wszystkim jako pole do działania dla mieszkańców i dofinansowywaniem swoich budżetów za pomocą BP, i korzystają bez skrupułów z przewagi dotyczącej informacji o regułach procesu czy możliwości promocji projektów pisanych „pod siebie”.
Ale jednocześnie, jak by na to nie patrzeć i jak surowo nie oceniać, okazało się również:
– że warszawiacy mają masę niebanalnych pomysłów na to, co by się mogło w tym mieście dziać i jak je urządzić, żeby lepiej było i dzieciom, i seniorom, i rowerzystom w każdym wieku, i że potrafią się wokół tych pomysłów zmobilizować i zrobić coś razem;
– że są w dzielnicowych ratuszach urzędnicy, którzy naprawdę wierzą w to, że partycypacja to nie jest tylko puste hasło i są gotowi po godzinach konsultować projekty, kontaktować się z wnioskodawcami, poganiać inne wydziały, żeby nie zaniedbywały weryfikacji, a w dzielnicowych zespołach ds. BP urzędnicy i mieszkańcy mogą się nawet ze sobą zakolegować;
– że jak się już raz pokazało ludziom, że coś może od nich naprawdę zależeć, to ludzie chcą z takich możliwości korzystać i teraz bardzo trudno będzie im to odebrać.
Oczywiście po pierwszej edycji BP zostało też wiele dylematów i spraw, nad którymi trzeba się teraz czym prędzej się pochylić, żeby całego tego rozbudzonego w warszawiakach zaangażowania nie zaprzepaścić. Co z tymi, których projekty odpadły w głosowaniu i których entuzjazm do partycypacji może teraz gwałtownie przygasnąć? Co z poczuciem, że gdzieniegdzie BP stał się furtką do przepychania projektów, których nie udało się przeprowadzić przez radę dzielnicy? Co z konfliktami, które wybuchły „po drodze” na skutek rozmaitych niedociągnięć w procesie (zwłaszcza na etapie weryfikacji projektów) i w niektórych mieszkańcach umocniły tylko przekonanie, że urzędy zajmują się głównie rzucaniem im kłód pod nogi. Od tych problemów nie da się uciec i mądra władza powinna śmiało stawić im czoła, aby warszawską procedurę BP ulepszyć: zadbać o to, by rozmowę o lokalnych potrzebach prowadzono w dzielnicach jeszcze przed składaniem projektów, by przepływ informacji między urzędem a wnioskodawcami był sprawniejszy i by wszelkie decyzje w toku procesu były transparentne, a mieszkańcy mieli dostęp do wszystkich niezbędnych informacji, na czele z pełnymi opisami projektów, by głosowanie nie ograniczało się do wyboru między kilkuzdaniowymi zajawkami.
Mimo szeregu zastrzeżeń do tego, co zadziało się wokół pierwszego warszawskiego budżetu partycypacyjnego, chcę wierzyć, że decyzja o jego uruchomieniu w stolicy nie była przypadkowa, że stało za nią jednak autentyczne przekonanie, że głos mieszkańców w mieście jest ważny i że warto ich zapraszać do brania za miasto odpowiedzialności.
Wiem, że w strukturach miasta jest wielu urzędników, którzy naprawdę w to wierzą i są gotowi dla tej idei ciężko pracować, ramię w ramię z mieszkańcami, którym naprawdę chce się zrobić coś dla innych – miałam wielką przyjemność poznać w ciągu tego roku co najmniej kilkadziesiąt takich osób.
Budżet partycypacyjny to szansa jakich mało – mechanizm, którego zasady są w miarę proste (nawet jeśli jeszcze niedoskonałe), który otwiera możliwości partycypacji przed wszystkimi, którzy mają na to chęć, który daje szybko namacalne efekty zaangażowania we współdecydowanie. To może być najlepsza recepta na zarażanie ludzi partycypacją: zaczynamy od tych niewielkich sum, a potem – kto wie…Metody i pomysły na szersze uczestnictwo czekają, na budżecie możemy się do tego przygotować i nauczyć ze sobą współpracować. I nareszcie, przynajmniej raz w roku, mieć okazję do udziału w głosowaniu, w którym nie głosuje się na mniejsze zło, tylko na pozytywne propozycje – jak mówiło mi wielu znajomych, którzy dali się namówić do udziału w budżecie partycypacyjnym, już dawno nie mieli z udziału w głosowaniu tyle przyjemności, co przy tej okazji.
***
Marek Ślusarz, przedstawiciel Mieszkańców w zespole ds. Budżetu Partycypacyjnego w Dzielnicy Wola, prezes fundacji Jeden Muranów:
Najważniejsze w warszawskim budżecie partycypacyjnym jest to, że w ogóle się odbył. Takie rozwiązania były stosowane już w innych miastach – m.in. Dąbrowie Górniczej, Łodzi czy Sopocie. Tylko że Warszawa jest jednak specyficznym miastem, znacznie większym. Nie da się tutaj przenieść zasad, metod działania z innych miast i nie powinniśmy tego robić. Za pierwszym razem zawsze popełnia się błędy i u nas też ich nie brakowało. Może dlatego, że wszystko robione było w zbyt dużym pośpiechu. Ale to my sami musimy nauczyć się, jak radzić sobie z problemami. Budżet partycypacyjny jest zawsze pewną formą warsztatów, w których mieszkańcy i urzędnicy uczą się działać wspólnie.
Frekwencja w głosowaniu nad projektami wyniosła około 8%. Jedni mówią, że to dużo, inni, że mało. Osobiście uważam, że to sukces – szczerze, spodziewałem się, że będzie głosowało nawet mniej niż te osiem procent. Ludzie naprawdę rzadko kiedy chcą się w coś zaangażować. A teraz mieli okazję na realną partycypację w decyzjach miasta. Nigdy nie jest tak, że mieszkańcy przychodzą jakoś tłumnie na spotkania w sprawie budżetu. Już dawno przestałem wierzyć w takie cuda, że pół Warszawy będzie przychodzić i dyskutować. Po budżecie jest o kilka osób więcej, którym się chce – rozmawiać, decydować, zgłaszać pomysły. I to jest prawdziwy sukces.
W budżecie partycypacyjnym nie chodzi o to, czyj projekt wygra, a czyj przegra, tylko o ludzi. Tyle interesujących osób objawiło się na różnych spotkaniach! Dla mnie to ogromna wartość tej inicjatywy. Wiele osób przekonało się, że warto poznać panią Zosię czy pana Zbyszka. Sami urzędnicy też są z tego zadowoleni. W Barze Studio jedna z urzędniczek mówiła, że poznała wspaniałych ludzi i teraz oni do niej przychodzą, chcąc załatwiać różne sprawy. Czy będzie to miało jakieś wymierne efekty w przyszłości? Zobaczymy, ale wiem na pewno, że jeszcze cztery lata temu nie było tylu zaangażowanych osób i nie było tak łatwo skontaktować się z urzędem.
Inna kwestia jest taka, że mieszkańcy chcieliby decydować o wielu sprawach w ramach budżetu, ale swoją rolę pełnią też sztywne urzędnicze procedury. Mimo że wszyscy mają wspólny cel, powstaje konflikt między ideą partycypacji a rzeczywistością pracy urzędu. To wymusza sytuację, w której obie strony się uczą.
Co trzeba zmienić? Wszystko jest w jakimś stopniu do poprawki. Zacznijmy od akcji informacyjnej. W wielu dzielnicach była po prostu słaba. Interesujące było to, jak zmieniał się sposób komunikacji z mieszkańcami – od słów do rysunków. I to akurat dobrze. Przecież nikt nie będzie czytał kilku stron tekstu. Niektórzy mają chyba wyobrażenie, że ktoś stoi i wczytuje się w treści na plakacie przez dziesięć minut. W życiu! Musimy dbać o to, żeby przekaz był prosty, przedstawiony raczej na infografikach niż w długich tekstach.
Kanały, przez które podawano informacje, też mogłyby być lepiej dobrane. Nie wiem, czy ulotki zostawiane tylko w urzędach, bibliotekach czy ośrodkach pomocy społecznej są w stanie zmobilizować do pracy nad projektami. Można byłoby zgłosić się bezpośrednio do mieszkańców – to oni mogą powiesić informacje na klatce schodowej, pogadać z sąsiadami. Na pewno należałoby zrobić prostą ewaluację, zapytać ludzi, skąd dowiedzieli się o budżecie.
Dobrze byłoby przyjrzeć się sprawie wyceny projektów. Było kilka sytuacji, w których urzędnicy jakoś absurdalnie podnieśli szacunkowe koszty realizacji jednego czy drugiego pomysłu. I nawet ci mieszkańcy, którzy robili wycenę w oparciu o oficjalne infografiki, mieli zawyżoną kwotę, bo na przykład nie wpisali kosztów projektowania. Na tych grafikach było jasne napisane – drzewo kosztuje tyle, ławka tyle. Nie można przecież wymagać od ludzi, żeby robili szczegółowe kosztorysy, bo wtedy się zniechęcą.
Partycypację możemy rozumieć jako oddanie przestrzeni mieszkańcom, a oddanie przestrzeni jest w jakimś stopniu oddaniem władzy. Część rządzących czuje się przez to zagrożona, to może budzić różne emocje.
Teraz powinniśmy pomyśleć nad przygotowaniem czegoś wspólnie dla całej Warszawy i współpraca przy budżecie może być tego dobrym początkiem. Tylko tym razem powinniśmy zrobić to na spokojnie, bo mam wrażenie, że mogliśmy uniknąć wielu błędów, gdyby nie pośpiech.
zebrali: Michał Gąsior, Dawid Krawczyk, Magda Majewska
Czytaj także
o budżecie partycypacyjnym w Warszawie:
Paulina Kropielnicka, Warszawski budżet partycypacyjny na półmetku
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Dlaczego warto się włączyć
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Teraz w Warszawie!
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny: jak to się robi w stolicy
o budżetach partycypacyjnych w innych miastach:
Borys Martela: Na początku stawiajcie na odważnych
Jacek Wezgraj, Budżet obywatelski w średnim mieście, czyli (nie)cała władza w ręce ludu
Adam Konopka, Budżet obywatelski w Gdańsku – trwa głosowanie
Mikołaj Pancewicz, Kaliski budżet niepartycypacyjny
Mikołaj Pancewicz, Zapytajcie ludzi, jakiego chcą miasta
Agnieszka Ziółkowska, Remedium na polskie budżety (nie)obywatelskie
Dawid Krawczyk, Partycypacja to nie konkurs grantowy
Dawid Krawczyk, Budżet obywatelski 2013 – edukacja urzędników i mieszkańców
Adam Konopka, Partycypacja przestała być utopią
Adam Konopka, Gdański budżet obywatelski – kolejny etap
Adam Konopka, Budżet coraz bardziej obywatelski
Marcin Gerwin, Sopot ma budżet obywatelski