Przy okazji strajku w Solarisie usłyszeliśmy znowu kilka bzdur o związkach zawodowych, w tym taką, że przykładają rękę do wzrostu cen. No cóż, gdyby tak było, to najwyższe wzrosty cen notowałyby kraje najsilniej uzwiązkowione. Tymczasem, zapewne nieprzypadkowo, jest zupełnie odwrotnie.
Do wielu strasznych występków, jakie przypisano już w III RP związkom zawodowym, doszło będące na czasie oskarżenie o nakręcanie spirali płacowo-cenowej. Nowe zarzuty na nowe, inflacyjne czasy. Okazało się, że związkowcy z Solarisa, domagający się od zarządu spółki podwyżek, przykładają rękę do wzrostu cen, więc powinni dać sobie na wstrzymanie, bo inaczej doprowadzą do hiperinflacji. Rozsądne związki zawodowe powinny postulować zamrożenie płac, a być może nawet i redukcję zatrudnienia, żeby zmniejszyć presję inflacyjną.
Strajkuje załoga w Solarisie. „100 milionów dla firmy, 270 zł brutto dla pracowniczek”
czytaj także
Właściwie to powinny się rozwiązać, gdyż, jak przekonywał 17. na liście najbogatszych Polaków Arkadiusz Muś w rozmowie z Witoldem Gadomskim w „Gazecie Wyborczej”, w XIX wieku były one może i potrzebne, ale obecnie już w ogóle. Według właściciela Press Glass związki „często niszczą energię w zakładach pracy i są niepotrzebnym kosztem”. Nic więc dziwnego, że teraz zabrały się za niszczenie Solarisa. Tymczasem, według Musia, w prywatnej i etycznej firmie, cokolwiek miałoby to znaczyć, żaden związek nie jest potrzebny. A firma, w której związek by się przydał, i tak prędzej czy później przestanie istnieć. Trudno się dziwić, że nadwiślańskie przedsiębiorstwa tak zaciekle zwalczają próby ich ustanowienia. Wszak według słów Musia założenie związku zawodowego w firmie to właściwie odwleczony w czasie wyrok śmierci.
Związki zawodowe znów nie mają więc dobrej prasy. W ostatnim czasie antyzwiązkowa retoryka w obozie liberalnym nieco przycichła. Pewnie dlatego, że kilka związków (między innymi ZNP) weszło w otwarty spór z PiS, więc można było ich przejściowo uznać za sojuszników. Wystarczyły jednak niewielkie turbulencje w gospodarce, zwieńczone nieco podwyższoną inflacją, bo nawet 10-procentowy wzrost cen wciąż nie jest galopujący, żeby wrócono do starej i nieładnej śpiewki atakującej roszczenia pracownicze. Chociaż akurat liberałowie powinni związki zawodowe popierać – to przecież oddolne organizacje społeczne, do których ludzie wstępują z własnej woli, żeby walczyć o swoje interesy ekonomiczne.
Więcej związków, mniej inflacji
Tak naprawdę ci, którzy tak martwią się o poziom inflacji w Polsce, powinni równie intensywnie troszczyć się o silną pozycję związków zawodowych. A to dlatego, że mogą one działać hamująco na wzrost cen poprzez stabilizowanie systemu gospodarczego.
Związki zawodowe, o ile są traktowane poważnie i odpowiednio informowane, nie będą przecież zgłaszać przesadnych żądań płacowych w spółkach, w których pracują ich członkowie. Gdy strona pracownicza jest odpowiednio poinformowana o sytuacji finansowej przedsiębiorstwa, a także przekonana, że załoga w sprawiedliwy sposób korzysta z owoców swojej pracy, wtedy nie zgłasza roszczeń mogących mu zaszkodzić. Byłoby to strzeleniem sobie w stopę.
Poważne traktowanie przez zarząd zakłada informowanie pracowników o stanie firmy, wyjaśnianie w przejrzysty sposób swoich działań i uczciwe traktowanie wkładu wszystkich interesariuszy. Co jest w tym złego? Przecież transparentność jest czymś pożądanym. Nie tylko w sektorze publicznym, ale i prywatnym. Uczciwość zresztą też.
Gdyby aktywność związków zawodowych faktycznie nakręcała inflację, to najwyższe wzrosty cen notowałyby kraje najsilniej uzwiązkowione. Tymczasem, zapewne nieprzypadkowo, jest zupełnie na odwrót.
Wśród państw z najniższą inflacją w UE, czyli mniejszą niż 4 proc., znajdujemy Finlandię (3,5 proc.), Danię (3,8 proc.) oraz Szwecję (3,9 proc.). Według OECD we wszystkich tych państwach do związków zawodowych należy około dwóch trzecich pracowników. Nie licząc Islandii, są to najbardziej uzwiązkowione państwa należące do tej organizacji.
Najwyższą inflację w UE w listopadzie zanotowano na Litwie (9,3 proc.), w Estonii (8,6 proc.) oraz na Węgrzech (7,5 proc.). Równocześnie wszystkie te trzy państwa są najsłabiej uzwiązkowionymi państwami OECD. We wszystkich trzech odsetek pracowników należących do związków jest jednocyfrowy, a w Estonii wynosi ledwie 6 proc. (dane za 2019 roku).
Strajk to nic złego
Ktoś mógłby powiedzieć, że te nordyckie związki zawodowe są „cywilizowane”, więc nie wszczynają żadnych burd, nazywanych powszechnie strajkami. Tymczasem te z Polski może i są nieliczne, ale co chwila robią dym na zakładzie, przez co nie można pracować. Tylko że to akurat również jest nieprawda.
Kolejny sukces pracowników w prywatnej firmie: „Można się przeciwstawić korporacyjnym rządom”
czytaj także
Nordycy strajkują, i to całkiem często. Po prostu strajk na północy Europy jest powszechnie uznawanym sposobem dochodzenia swoich praw i nikt nie robi z jego powodu afery. Według danych ETUI w latach 2010–2019 państwa nordyckie należały wręcz do najczęściej strajkujących w Europie. W Finlandii w tym okresie na strajk wypadło 59 dni roboczych w przeliczeniu na tysiąc pracowników, a w Danii 46 dni na tysiąc osób. Co prawda akurat Szwedzi byli w tym czasie bardzo spokojni pod tym względem, ale już Norwegowie strajkowali wyjątkowo ochoczo – w latach 2010–2019 wypadło tam na strajk 55 dni roboczych na tysiąc pracowników. W państwach nordyckich strajkowano mniej więcej tak samo często jak w Hiszpanii (49 dni). Pod tym względem nie mogły się równać jedynie z Francją (121 dni), w której strajki i protesty to właściwie sport narodowy, a także z Cyprem (281 dni), który przechodził w tym czasie potężne perturbacje gospodarcze.
To właśnie w naszym regionie strajkuje się wyjątkowo rzadko. W Polsce w latach 2010–2019 z powodu strajku wypadło 16 dni roboczych na tysiąc pracowników, a więc trzykrotnie mniej niż w państwach nordyckich. W pozostałych państwach regionu strajkuje się jeszcze rzadziej. Na Litwie i Węgrzech oraz w Estonii wypadło ledwie sześć dni, a na Łotwie tylko trzy.
W państwach postkomunistycznych wciąż pokutuje przekonanie, bardzo błędne zresztą, że właściciel przedsiębiorstwa może sobie robić w nim, co mu się żywnie podoba, a pracownicy, skoro już podpisali umowę, to nie mają nic do gadania. Mogą się ewentualnie zwolnić. W stabilnych i wysoko rozwiniętych gospodarkach kapitalistycznych wszyscy już dobrze wiedzą, że przedsiębiorstwo nie jest folwarkiem, a właściciel nie jest panem na włościach. Dlatego też strajk jest traktowany jako zwyczajna forma negocjacji płacowych. Pracownicy postrajkują, reprezentanci załogi spotkają się z zarządem, podpiszą, co trzeba, i po kilku dniach wszyscy zapominają o sprawie. Tak naprawdę to polski model zwalczania związków za wszelką cenę, zwalniania związkowców i barykadowania się zarządów firm w swoich biurach jedynie zaognia atmosferę i utrudnia dojście do konsensusu.
Po co układ, skoro jest regulamin?
„W naszej firmie nie występuje umowa zbiorowa rozumiana jako Układ Zbiorowy Pracy. Posiadamy Regulamin Pracy, który reguluje relacje pomiędzy naszą firmą a pracownikami. Dokument ten ma zastosowanie do wszystkich pracowników, ale nie należy go traktować jako odpowiednika układu zbiorowego” – czytamy w Raporcie Zrównoważonego Rozwoju spółki Solaris za 2020 rok. No cóż, gdyby w spółce jednak taki układ zbiorowy funkcjonował, być może łatwiej byłoby uzgadniać z załogą szczegóły zatrudnienia i związkowcy nie musieliby rozpoczynać strajku.
W firmie zatrudniającej kilka tysięcy ludzi układ zbiorowy powinien być normą. Tak zresztą jest w wielu państwach Europy, w tym oczywiście w krajach nordyckich, gdzie umowami zbiorowymi objętych jest 80–90 proc. pracowników. W Polsce kilkanaście procent i wskaźnik ten spada, gdyż spółki jednostronnie je wypowiadają. Czasem bardzo duże spółki. W 2020 roku pod osłoną pandemii układ zbiorowy wypowiedział ArcelorMittal Poland. Rok później udało się wynegocjować nowy, ale w niektórych miejscach gorszy – między innymi zlikwidowano nagrody jubileuszowe i ograniczono wysokość odpraw.
czytaj także
Poza tym obecnie w Polsce pracownicy mają powody, żeby strajkować i upominać się o sprawiedliwszy podział owoców wzrostu gospodarczego. Według unijnej bazy danych AMECO w 2021 roku skorygowany udział płac w PKB (a więc uwzględniający samozatrudnionych) wyniósł 49 proc., przy średniej unijnej aż 56 proc. Inflacja uszczupla część wypłat, tymczasem firmy notują rekordowe zyski nie tylko nominalnie, ale też procentowo.
Według GUS w przetwórstwie przemysłowym rentowność obrotu netto wyniosła w pierwszych trzech kwartałach ubiegłego roku 6,1 proc. Tymczasem w latach 2017–2019 wynosiła 4–5 proc. Przedsiębiorstwa przemysłowe, takie jak Solaris, z nawiązką odbijają sobie wyższe koszty, nic więc dziwnego, że pracownicy chcieliby mieć swój udział w tej ożywionej koniunkturze. Zwolennicy teorii homo oeconomicusa chyba powinni takie podejście popierać.
Pospiesz się, Jeff!
Według Arkadiusza Musia „dobry przedsiębiorca, właściciel zakładu, jest najlepszym wyrazicielem interesów pracowników”. Zmarły 6 września ubiegłego roku w magazynie Amazona w Poznaniu Dariusz Dziamski zapewne mógłby z tym polemizować. Podobnie jak 40-letnia pracowniczka Amazona, która zmarła w tym samym magazynie rok wcześniej. Oboje niestety nie zdążyli na wynalezienie preparatu zapewniającego nieśmiertelność, który hojnie finansuje właściciel ich firmy.
czytaj także
Związki zawodowe są między innymi od tego, żeby dbać o warunki pracy niezagrażające życiu i zdrowiu. I powinny to robić, nie oglądając się na to, czy akurat jest inflacja, czy nie. W trzeciej dekadzie XXI wieku rola związków zawodowych jest równie istotna co w wieku XIX. Jak i w latach 80. XX wieku, gdy na moment polski obóz liberalny znalazł wśród nich sojusznika.