Gospodarka

Skidelsky: Czy po kryzysie można jeszcze uprawiać ekonomię?

pieniadze

Dlaczego pod wpływem kryzysu ekonomicznego lat 2007-2008 nie wyłoniła się żadna nowa, istotna szkoła w myśleniu o ekonomii? Odpowiedź zna Robert Skidelsky.

LONDYN – Dziesiąta rocznica początku wielkiego kryzysu finansowego dała wyróżnionemu nagrodą Nobla ekonomiście Paulowi Krugmanowi okazję do napisania eleganckiego eseju o tym, jak mało zmieniła się w ciągu tej dekady debata o przyczynach i konsekwencjach krachu. Wielki kryzys lat 30. pozostawił po sobie keynesizm, a stagflacja lat 70. – monetaryzm Miltona Friedmana. Natomiast pod wpływem kryzysu lat 2007-2008  nie wyłoniła się żadna podobna zmiana w myśleniu. To bardzo smutne dla studentów ekonomii, którzy liczyli na stosownie ambitną reakcję swojej dziedziny nauki. Dlaczego do niej nie doszło?

Inna ekonomia jest możliwa?

Krugman, w swoim stylu, daje pomysłową odpowiedź: okazało się, że stara makroekonomia, jak to się mówi, „spełnia standardy”, czyli jest „wystarczająco dobra jak na stawiane przed nią wymagania”. Zapobiegła bowiem kolejnemu wielkiemu kryzysowi. Studenci powinni zatem zapomnieć o bajkowych wyobrażeniach na temat ekonomii i wyciągnąć z tego wnioski.

Nie ma jednej ekonomii

Dziesięć lat temu o palmę pierwszeństwa konkurowały dwie szkoły makroekonomii: tak zwana szkoła słodkowodna (freshwater school), czyli neoklasycy, spadkobiercy Miltona Friedmana i Roberta Lucasa, którzy swój centralny ośrodek mieli na uniwersytecie chicagowskim (region Wielkich Jezior), oraz tzw. szkoła słonowodna (saltwater school), czyli neokeynesiści zaczytujący się pracami Johna Maynarda Keynesa, pochodzący z uniwersytetów na obu wybrzeżach USA, głównie MIT i Harwardu.

Ekonomiści „jeziorni” uważali, że deficyty budżetowe są zawsze złe, zaś ich koledzy z wybrzeża przekonywali, że dają one jednak korzyści ekonomiczne w okresach osłabienia gospodarki. Krugman jest neokeynesistą, więc chciał pokazać w swoim tekście, że wielka recesja potwierdziła wnioski płynące ze standardowych modeli neokeynesistowskich.W jego opowieści kilka rzeczy się jednak zupełnie nie zgadza. Zacznijmy od tego, jak odpowiada na słynne już dziś pytanie królowej Elżbiety II „Dlaczego nikt nie przewidział, co się szykuje?”. Krugman radośnie wyjaśnia, że neokeynesiści byli zaabsorbowani czymś innym. To nie teoria zawiodła, lecz czynność „zbierania danych”. „Przeoczyli” oni kluczowe zmiany instytucjonalne w systemie finansowym. To oczywiście godne ubolewania, ale nie stanowi żadnego „głębokiego problemu konceptualnego”, czyli innymi słowy, nie wymaga od nich ponownego przemyślenia założeń teoretycznych.

Warufakis: Jak ekonomiści rujnują nam święta swoimi teoriami

Za to w obliczu samego kryzysu neokeynesiści mieli stanąć na wysokości zadania. Odkurzyli stare modele z lat 50. i 60. oparte na koncepcji sztywności cen (opóźnionego dostosowywania się cen do sił podaży i popytu), z których dowiedzieli się trzech rzeczy. Po pierwsze tego, że bardzo duże deficyty budżetowe nie spowodują wzrostu bliskich zeru stóp procentowych. Po drugie, że nawet duże zwiększenie bazy monetarnej (łącznej ilości pieniądza w obiegu i na rachunkach w banku centralnym) nie doprowadzi do wysokiej inflacji, ani nawet do analogicznych wzrostów szerszych agregatów pieniężnych (miary ilości pieniądza w gospodarce obejmujące np. różne depozyty bankowe albo dłużne papiery wartościowe). Po trzecie, modele oparte na sztywności cen pokazały, że musi istnieć jakiś dodatni mnożnik dla dochodu narodowego – prawie na pewno większy od jednego – związany ze zmianami w wydatkach rządowych i opodatkowaniu.

W oparciu o powyższe wnioski zaproponowano, by w odpowiedzi na krach roku 2008 zacząć życzliwiej podchodzić do deficytów budżetowych. Strategie oparte na ich zwiększaniu zostały wprowadzone w życie i zadziałały „nadzwyczaj skutecznie”. Sukces neokeynesistowskich polityk paradoksalnie doprowadził do okopania się neoklasyków na swoich pozycjach, bo „pozwolił najbardziej zatwardziałym przedstawicielom naszej dziedziny [ekonomistom ze szkoły chicagowskiej] jeszcze mocniej niż wcześniej, zamknąć oczy na rozgrywające się wydarzenia”. Tak więc żadna ze szkół – choć może „sekt” byłoby w tym kontekście lepszym słowem – nie musiała na nowo przemyśleć swoich założeń.

Ta zgrabna historia ekonomii przed i po kryzysie pozostawia kilka pytań bez odpowiedzi. Po pierwsze, skoro neokeynesizm był „wystarczająco dobry”, to dlaczego jego przedstawiciele nie domagali się zabezpieczenia przed krachem 2007-2008 roku? Przecież a priori nie wykluczali możliwości takiego załamania.

Krugman przyznaje, że coś im umknęło podczas „zbierania danych”. Ale wybór danych zależy przecież od teorii. W moim przekonaniu neokeynesiści zignorowani narastające w systemie bankowym czynniki destabilizacji, bo z ich modeli wynikało, że instytucje finansowe są w stanie dobrze ocenić ryzyko. A więc jednak w ich analizie krył się pewien „głęboki problem konceptualny”: nie zdołali wyjaśnić jak doszło do tego, że banki „na całym świecie zaniżyły poziom ryzyka”, jak ujął to Alan Greenspan.

Po drugie, Krugman nie potrafi wyjaśnić, dlaczego polityki keynesistowskie, które sprawdziły się w latach 2008-2009, zostały tak szybko skreślone i zastąpione politykami zaciskania pasa. Dlaczego decydenci nie zostali przy starych, dobrych modelach opartych na sztywności cen, dopóki nie doprowadziły do osiągnięcia wszystkich założonych rezultatów? Dlaczego porzucili je już w 2009 roku, kiedy gospodarki w krajach zachodnich były wciąż o 4-5 proc. mniejsze niż przed krachem?

Mam na to następującą odpowiedź: w latach 2008-2009 Keynes został wskrzeszony na chwilę, na około sześć miesięcy i to z powodów politycznych, a nie intelektualnych. Neokeynesistowskie modele zostały czym prędzej odrzucone, ponieważ nie stanowiły odpowiedniej podstawy do utrzymywania keynesistowskiej polityki, gdy minęło największe niebezpieczeństwo.

Krugman jest bliski przyznania, że tak się istotnie stało. Neokeynesiści, jak pisze, „przyjmują za podstawę racjonalne zachowania oraz równowagę rynkową, a potem próbują zrozumieć z czego wynika dysfunkcja gospodarki, podkręcając tu i ówdzie parę czynników na marginesach tej podstawy”. Dzięki takim manewrom neokeynesistowskie modele mogą oddawać przejściowe efekty realne szoków nominalnych i uzasadniać tym całkiem radykalne interwencje w momentach kryzysowych. Żadne tego rodzaju ulepszenia nie mogą jednak dać wystarczająco mocnej podstawy teoretycznej, by uzasadnić długotrwałą politykę interwencyjną.

Problem z makroekonomistami wyznającymi neokeynesizm polega na tym, że nie potrafią uwzględnić w swoich modelach istnienia radykalnej niepewności, więc nie mają żadnej teorii tłumaczącej co robić wówczas, kiedy jest dobrze, po to, żeby nie było źle. Skupiając się na sztywnych cenach i płacach nominalnych pośrednio wskazują, że gdyby ich sztywność nie istniała, to równowaga w sensie ekonomicznym zostałaby osiągnięta automatycznie. Sektor finansowy jest dla nich neutralny, a nie fundamentalny (nie jest „eforem”, tj. nadzorcą kapitalizmu, jak pisał o nim Joseph Schumpeter).

Bez brania pod uwagę niepewności ekonomia słonowodna musi w końcu zrównać się ze swoją słodkowodną rywalką. Neokeynesistowskie „podkręcanie” stworzy pewną ograniczoną przestrzeń polityczną dla interwencji, ale nie na tyle dużą, by osiągnąć zamierzone rezultaty. Argumentacja Krugmana jest zatem prowokująca, lecz bynajmniej nie rozstrzygająca. Makroekonomia wciąż musi przedstawić jakąś nową, wielką teorię.

Nobel za nieracjonalność ekonomii. Dlaczego to ważne?

**
Copyright: Project Syndicate, 2018. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Skidelsky
Robert Skidelsky
Ekonomista, członek brytyjskiej Izby Lordów
Członek brytyjskiej Izby Lordów, emerytowany profesor ekonomii politycznej Uniwersytetu Warwick.
Zamknij