Zaciągać dług dziś, by gromadzić rezerwy na jutro? To absurd, ale tak właśnie działa mechanizm OFE.
Michał Sutowski: Raport rządu w sprawie OFE nazywa się Bezpieczeństwo dzięki zrównoważeniu, co nawiązuje do tytułu innego dokumentu: Bezpieczeństwo dzięki różnorodności. Kilkanaście lat temu ten dokument określił zadania reformy systemu emerytalnego, z której skutkami zmagamy się dziś. Czy była ona w ogóle była konieczna?
Leokadia Oręziak: Nie była konieczna w akurat takiej formie, jaką zastosowano. Można było zmienić parametry dotyczące uprawnień emerytalnych, wieku przechodzenia na emeryturę itp., które decydują o wielkości świadczeń i ich całkowitych kosztach. Takie reformy przeprowadzono w wielu krajach Europy.
A czy można było zachować system repartycyjny? Likwidując na przykład przywileje branżowe?
Niektóre zapewne należało zlikwidować, choć niemal w każdym kraju istnieją pewne grupy zawodowe traktowane korzystniej od pozostałych. W przypadku reformy z 1999 roku niektórych grup – rolników, górników czy mundurowych – i tak nie włączono do powszechnego systemu emerytalnego. Chciałoby się powiedzieć: na szczęście, bo gdyby objęto je systemem OFE, nasz dług publiczny byłby dziś jeszcze większy. Tak czy inaczej – można było reformę przeprowadzić w inny sposób.
A może po prostu likwidacja przywilejów dużych grup społecznych była zbyt trudna politycznie?
Zapewne tak, choć musimy pamiętać o drugiej stronie medalu. Owszem, przywileje niektórych grup, jak sędziowie czy prokuratorzy, mogły być nadmierne, a policjanci zbyt wcześnie mogli przechodzić na emeryturę. Kłopot jednak w tym, że rozwiązania te były elementem pewnej umowy zawartej między nimi a państwem – po 1989 roku zarobki policjantów były naprawdę niskie, jeśli wziąć pod uwagę charakter ich pracy. Możliwość wczesnego przejścia na emeryturę była formą rekompensaty, a zatem likwidacja przywileju powinna za sobą pociągać wzrost wynagrodzeń bieżących. Tak czy inaczej państwo musiałoby ten koszt ponieść, tyle że dużo szybciej. Albo wyższe pensje od razu, albo wypłacanie wyższych świadczeń emerytalnych przez kilkadziesiąt lat.
Ale to tak naprawdę argument na rzecz niemożności przeprowadzenia reformy innego rodzaju niż ta, która faktycznie nastąpiła.
Na tle kosztów, które generują dziś Otwarte Fundusze Emerytalne, koszty przywilejów – podkreślam, nieraz nadmiernych – nie są aż tak istotne.
Doskonale widać to na przykładzie KRUS, którego tak wielu ludzi rolnikom zazdrości. Tymczasem świadczenia wypłacane w ramach tego systemu są bardzo niskie, na ogół rzędu kilkuset złotych.
Składki też.
Tak, ale pamiętajmy o sytuacji ekonomicznej na wsi, o tym, jak wiele gospodarstw ma tylko średnie albo po prostu bardzo niskie dochody. Rolnicze ubezpieczenia społeczne są poza tym formą historycznej rekompensaty za całe dziesięciolecia PRL, kiedy to wieś ponosiła ogromny ciężar dostaw obowiązkowych. Powtórzę: część przywilejów branżowych nie była i nie jest do utrzymania; niektóre z czasem muszą zostać zlikwidowane. Nie zmienia to jednak faktu, że można było tę reformę przeprowadzić w sposób rozsądny, tak jak zrobiły to Niemcy czy Francja.
Tymczasem w Polsce wykorzystano pretekst „demograficzny”, by stworzyć zupełnie nowy system kapitałowy. Część krajów broniła się przed wprowadzeniem takiego rozwiązania, z różnym skutkiem. W Słowenii udało się temu zapobiec, ale już na przykład Rumunii – nie. Podobnie jak Polska okazała się krajem zbyt słabym, by oprzeć się międzynarodowemu naciskowi, głównie ze strony instytucji finansowych, a w szczególności Banku Światowego. Forsując przymusowy filar kapitałowy, Bank argumentował, że zmiana struktury demograficznej w warunkach dotychczasowego systemu doprowadzi do katastrofy finansów publicznych, które nie udźwigną kosztu wypłaty emerytur. I w ten sposób sprzedano nam ów „II filar”, rzekomo cudowne rozwiązanie i panaceum, którego zazdrościć miał nam cały świat. Niemal w ogóle nie mówiło się o zredukowaniu emerytur z pierwszego filara, żeby zrobić miejsce dla drugiego, zgodnie z zaleceniami Banku Światowego. Ludzie w zasadzie nie dowiedzieli się o tej redukcji, ponieważ opowiedziano im mętną historię o zamianie systemu zdefiniowanego świadczenia na system zdefiniowanej składki, niezrozumiałą dla większości ludzi.
Ale ten właśnie element reformy minister Rostowski określił jako słuszny i udany – w tym obszarze rząd nie planuje żadnych zmian.
System zdefiniowanej składki w zasadzie nie występuje w krajach wysokorozwiniętych – nad tym rzekomym „sukcesem” reformy z 1999 r. należałoby zapłakać, a nie się z niego cieszyć.
To wyraz skrajnie liberalnego podejścia do świadczeń społecznych: ile odłożysz, tyle dostaniesz. Tymczasem w ramach systemu zabezpieczenia społecznego jest to reguła krzywdząca, sprzeczna z zasadą solidaryzmu społecznego i solidarności międzypokoleniowej.
Był to natomiast doskonały sposób na zredukowanie emerytur o ponad połowę bez mówienia o tym społeczeństwu. W efekcie reformy nastąpi bowiem drastyczny spadek stopy zastąpienia. Według szacunków Komisji Europejskiej z roku 2012 w wyniku reformy wprowadzonej w Polsce w roku 1999 miałaby ona wynosić – w roku 2060 – około 22 procent! (łącznie z pierwszego i drugiego filara). Jeśli ktoś więc zarabiał średnią krajową, otrzyma około 750–800 złotych. Tymczasem w starym systemie stopa zastąpienia wynosiła np. w 2010 r. około 49 procent. I mówimy tu o osobach, które osiągną wiek emerytalny, bo już na przykład kobieta w okresie przejściowym, związanym z uchwalonym w zeszłym roku podwyższeniem wieku emerytalnego – tzn. pomiędzy 62 a 67 rokiem życia – będzie otrzymywała połowę tej sumy; tak samo mężczyzna w okresie od 65 do 67 roku życia. Połowę i tak już głodowego świadczenia! Dlaczego, skoro Polska tak pięknie się dotychczas rozwijała, na naszej zielonej wyspie tworzy się armię nędzarzy? Całe pokolenia przejdą na emerytury, które nie zapewnią środków na przeżycie. Konkludując: nie podzielam zachwytu ministra Rostowskiego nad tym elementem reformy z 1999 r..
Ludzie są tego świadomi?
Nie, i zapewne dlatego nie protestują. Instytucjom finansowym udał się prawdziwy zamach na media. Uzyskały wpływ na większość ośrodków kształtujących w Polsce opinię publiczną. Amerykańska agencja USAID wyraźnie doradzała, żeby nie ujawniać publicznie wszystkich aspektów reform. Wprowadzenia systemu kapitałowego broni cała masa ludzi występujących w aureoli „niezależnych ekspertów”. Najmniej świadomi są ludzie młodzi, którzy nie wiedzą nawet, że w ogóle nie będą mieć emerytur, bo nie uzyskają stażu ubezpieczeniowego koniecznego, aby należała im się jakakolwiek emerytura, choćby minimalna. Ogromna rzesza ludzi skazana będzie na uznaniowe świadczenie emerytalne z pomocy społecznej, które dziś wynosi około 500 złotych.
Co można zrobić w tej sytuacji?
Na początku musimy uporać się z największym problemem, którego przyczyną było ustanowienie w roku 1999 przymusowego II filara. To jest najpoważniejsze źródło długu publicznego, choć zwolennicy OFE chcieliby przerzucić odpowiedzialność na wspomniane już „przywileje” rolników czy służb mundurowych.
Ale to przecież II filar miał zapewnić przyszłym emerytom stopę zwrotu ze składek, która jeśli nie pozwoli na wakacje pod palmami, to przynajmniej na przyzwoite utrzymanie na starość…
Stopy zwrotu podawane przez OFE nie mają żadnego znaczenia, ponieważ jest to osiągnięcie nietrwałe. Co daje nam stopa zwrotu z przeszłości, kiedy tuż przed naszym przejściem na emeryturę wartość akcji może spaść o 10, 20 czy nawet 50 procent? Wartość aktywów może się zmienić w bardzo krótkim czasie. Ale to tylko jeden z problemów. Bo z czego bierze się przyrost aktywów OFE, krótko mówiąc: jak OFE zarabiają pieniądze dla polskiego emeryta? Przede wszystkim z odsetek od obligacji skarbu państwa. Polskie papiery dłużne stanowiły początkowo 2/3 całego portfela inwestycyjnego OFE, dziś stanowią około połowy. Odsetki od tych obligacji, przelewane do OFE z budżetu państwa, są zatem kosztem dla nas wszystkich i ogromnym obciążeniem. Odsetki od całego długu publicznego wynoszą obecnie ponad 40 miliardów złotych, z czego odsetki od długu spowodowanego przez OFE to około 18 miliardów. A część tych odsetek spływa na rachunki członków OFE i powiększa ich aktywa! Na rachunki w OFE naszych przyszłych emerytów spłynie tym większa kwota odsetek, im wyższa jest rentowność polskich obligacji.
Zatem im gorsza ocena ratingowa Polski, tym większe będą aktywa przyszłych emerytów i zarazem kwoty prowizji dla powszechnych towarzystw emerytalnych (PTE).
Towarzystwa te należą w większości do zagranicznych towarzystw ubezpieczeniowych i banków. Te wyższe prowizje stanowią więc w istocie „nagrodę” dla nich za pogarszającą się sytuację naszego kraju. Obok obligacji skarbowych OFE kupują też na przykład obligacje emitowane przez BGK, z których finansowane są inwestycje w infrastrukturę; to obecnie ponad 18 miliardów złotych.
To chyba dobrze, że finansują wydatki na infrastrukturę?
Nie. Gdyby środki z budżetu państwa popłynęły bezpośrednio do podmiotu realizującego inwestycję, np. gminy, to ta wynajęłaby firmę budowlaną i zbudowała na przykład drogę. A w sytuacji, gdy środki publiczne najpierw trafiają do OFE w postaci składki, to towarzystwo emerytalne zarabia na opłacie od składki, a potem jeszcze co miesiąc przez dziesięciolecia otrzymuje opłatę od aktywów – czyli w tym przypadku od obligacji infrastrukturalnych, za które w końcu sfinansowano drogę czy most. Ta sama droga, która została zbudowana w drugim wariancie, jest więc obciążona swoistym haraczem na rzecz przymusowych pośredników w postaci towarzystw emerytalnych.
Obligacje skarbowe oraz obligacje gwarantowane przez państwo figurujące na kontach OFE to zobowiązania państwa, a więc nas wszystkich. Żeby zatem członkom OFE wypłacić emerytury, wszyscy – łącznie z członkami OFE – będziemy musieli się złożyć z wyższych podatków, żeby powstały dług spłacić. Z punktu widzenia finansów publicznych ten system jest nie do zaakceptowania, to prawdziwa grabież. Nie tylko zresztą ze względu na obligacje.
A dlaczego jeszcze?
OFE kreują dług nie tylko poprzez część portfela ulokowaną w obligacjach, ale przez całą składkę, która musi być jakoś ZUS-owi zrefundowana. Ludzie często nie rozumieją, o czym jest mowa, kiedy wskazuje się, że wprowadzenie OFE przyniosło dodatkowe 300 miliardów długu publicznego. Pytają: odprowadza się część mojego wynagrodzenia, a potem ją inwestuje – no to skąd ten dług państwa?! A przecież nie może go nie być, skoro część składki odprowadzamy na II filar i jednocześnie wypłacamy bieżące emerytury. W 1999 roku wyprowadzono z dotychczasowego systemu ponad 40 procent składki emerytalnej! Gdyby nie było OFE, poszłoby to na wypłatę bieżących emerytur dla 5 milionów osób z powszechnego systemu emerytalnego. Tymczasem rzucono te pieniądze na giełdę, a zobowiązania wypłat wobec obecnych emerytów pozostały.
Tę lukę miały wypełnić dochody z prywatyzacji.
Ale nie wypełniają. Zresztą, nawet gdyby tak było, gdyby prywatyzacja faktycznie pozwalała sfinansować istnienie OFE – to oznaczałoby de facto, że nasz wspólny majątek narodowy, gromadzony przez pokolenia, zasila konta funduszy emerytalnych, a zagraniczne korporacje pobierają od tego opłaty przez kilkadziesiąt lat! Jest to wyrafinowany system eksploatacji naszego kraju. Pamiętajmy przy tym, że nawet jeśli same OFE nabędą akcje polskich przedsiębiorstw, to nie ma to nic wspólnego z realnym nadzorem właścicielskim. Nie ma tu mowy o żadnym prywatnym właścicielu, który lepiej będzie zarządzał majątkiem niż niewydolne państwo – bo OFE nie mają potencjału do faktycznego zarządzania firmami, prowadzą jedynie spekulację na ich akcjach. Poza tym do wielkiego strumienia pieniędzy publicznych pochodzących z OFE dostęp mają praktycznie tylko spółki giełdowe. OFE nabyły akcje około 250 z nich, podczas gdy w Polsce jest ponad 3 miliony firm. Ten nierówny dostęp do finansowania narusza warunki konkurencji na rynku i dzieje się kosztem małych i średnich przedsiębiorstw.
Oceniając inwestycje OFE w akcje, podobnie jak w inne instrumenty finansowe, należy podkreślić, że są one realizowane faktycznie kosztem ogromnego zadłużania państwa. Oznacza to, że publiczne pieniądze trafiły do wąskiej grupy wybranych spółek (w tym banków i mediów) oraz giełdowych spekulantów, a my wszyscy z tego powodu mamy gigantyczny dług do spłacenia.
Umiarkowani zwolennicy obecnego systemu mówią, że OFE wprawdzie daleko do ideału, ale przecież ZUS jest jeszcze gorszy. Do ZUS-u też musimy przecież dopłacać…
Zobowiązania państwa w ZUS zapisane są na indywidualnych kontach osób ubezpieczonych – zobowiązania do wypłacania, po osiągnięciu przez daną osobę odpowiedniego wieku, emerytury finansowanej z bieżących dochodów budżetu, to znaczy ze składek bądź podatków wszystkich pracujących. Możliwość ich realizacji zależy od zdolności płatniczych państwa, tak samo zresztą jak przy spłacie długu. Warto jednak wskazać, że państwo niemal w każdych warunkach emerytury wypłacało – nawet w sytuacji powojennych zniszczeń.
Ale skoro i ZUS, i OFE rodzą zobowiązania państwa, to na czym polega różnica?
Na tym, czym różni się dług jawny od długu ukrytego. Ten pierwszy powstaje na skutek istnienia OFE, ten drugi wiąże się z długoterminowymi zobowiązaniami w ZUS. Te w ZUS nie powiększają naszego długu jawnego, nie płacimy od nich żadnych odsetek. Te zobowiązania zaczną być wymagalne w momencie, gdy dana osoba przejdzie na emeryturę; będziemy je spłacać przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. I wówczas muszą się na to znaleźć pieniądze w budżecie. By utrzymać OFE, pieniądze na przyszłe emerytury pożyczamy już teraz, bo przecież nasz kraj nie miał i dalej nie ma nadwyżek budżetowych, by odkładać na ten cel. Powstaje zatem dodatkowy ogromny dług jawny, skutkujący wyższymi odsetkami od całego polskiego długu.
Czym zatem się różni ten jawny dług od tzw. ukrytego długu emerytalnego w ZUS? Z punktu widzenia towarzystw emerytalnych tym, że ujawnienie długu umożliwia im pobieranie opłat: od każdej składki kierowanej do OFE, a ponadto co miesiąc, przez dziesiątki lat, także od aktywów zgromadzonych w OFE, podczas gdy te „ukryte” zobowiązania na kontach ZUS są poza ich zasięgiem. Poza tym dzięki OFE towarzystwa otrzymują wielki strumień pieniędzy publicznych, którym mogą dysponować dowolnie, dbając jedynie o to, by przestrzegać limitów inwestowania, m.in. w akcje. Mogą zatem kierować te pieniądze do powiązanych ze sobą w taki lub inny sposób spółek, w tym wspierać interesy swych krajów macierzystych. Poza tym z powodu OFE to nie ich kraje zadłużają się, ale nasz, i to my poniesiemy tego konsekwencje, a nie oni.
Działający w ich imieniu obrońcy OFE wmawiają nam: zadłużajcie się teraz, to będzie wam łatwiej wypłacać emerytury w przyszłości.
Liczą na bezmyślność Polaków. To tak, jakby pod wszelkie przyszłe wydatki – np. na utrzymanie szkół, policji, sądów, szpitali – za pożyczone pieniądze tworzyć dziś rezerwę, tylko dlatego, że na przykład tendencje demograficzne są niekorzystne. Nie stworzono jednak np. otwartych funduszy szkolnych, bo w dziedzinie emerytur łatwiej było przestraszyć Polaków i wprowadzić to irracjonalne rozwiązanie, jakim są OFE.
Nie warto zabezpieczać się na przyszłość?
Kiedy ma się nadwyżki – owszem. Ale kiedy ich nie ma, oznaczałoby to gromadzenie aktywów na kredyt, finansowanych długiem. Zaciągać dług dziś, by gromadzić rezerwy na jutro? To absurd, ale tak właśnie działa mechanizm OFE. A przecież na rynkach kapitałowych koszt długu jest zawsze wyższy niż oprocentowanie nawet najlepszej lokaty! Oczywiście sytuacja, że weźmie pan kredyt na 10 procent, kupi za niego akcje i zarobi na nich 20 procent, może się zdarzyć, ale incydentalnie. Tak nie będzie przez całe lata i dziesięciolecia. Po wdrożeniu reformy kolejne rządy stawały na głowie, żeby znaleźć brakujące środki w budżecie i – tak długo, jak to było możliwe – te pieniądze po prostu pożyczaliśmy. Połowa przyrostu długu publicznego Polski od 1999 roku wynika właśnie z konieczności pokrycia w ZUS ubytku składki kierowanej do OFE. Przyszłe pokolenia będą więc miały nie tylko aktywa w OFE, ale także ten dług do spłacenia, znacznie większy od tych aktywów.
Rząd przedstawił trzy propozycje zmian w systemie. Pierwsza z nich zakłada, że zakaże się OFE inwestowania w obligacje skarbu państwa oraz umorzy dotychczasowe obligacje i przepisze je na konta w ZUS. To chyba rozwiązywałoby część problemów, o których pani mówiła?
OFE zasługują na całkowitą likwidację. Wszystkie trzy propozycje rządu zakładają utrzymywanie OFE, co oznaczać musi wzrost zadłużenia państwa, cięcia wydatków bądź podnoszenie podatków – innej możliwości nie ma. Ale po kolei. Pierwszemu wariantowi – choć stanowi on minimalny postęp w stosunku do status quo – jestem przeciwna, ponieważ utrzymuje on największe zło systemu, to jest przymusowość odprowadzania składki na emeryturę kapitałową. Przyszły emeryt wciąż nie ma wyboru, będzie mógł co najwyżej stwierdzić za kilka dziesięcioleci, jak żałośnie niska jest jego emerytura. Jeśli zaś chodzi o sam problem obligacji: z pozoru usuwa się tu najbardziej absurdalny mechanizm systemu, zgodnie z którym rząd najpierw przekazuje OFE pieniądze publiczne, a potem pożycza je od tych samych OFE na procent. Ale przy 2,92-procentowej składce odprowadzanej do funduszy oznacza to wciąż transfer z ZUS do OFE kilkunastu miliardów złotych rocznie oraz co najmniej drugie tyle w postaci odsetek od długu spowodowanego przez OFE. Rząd będzie musiał te pieniądze pożyczyć albo drastycznie podnieść podatki i zredukować wydatki prorozwojowe i społeczne.
Z drugiej strony – i to pokazuje praktyczną niereformowalność OFE – kiedy pozbawi się je możliwości inwestowania w obligacje skarbowe, w ich portfelach pozostaną niemal wyłącznie ryzykowne papiery. Przecież gdyby nie te obligacje, to kryzysy giełdowe zupełnie zrujnowałoby aktywa emerytów!
Druga propozycja rządu mówi o dobrowolności przystąpienia do OFE.
Tak, i sądzę, że ma większe szanse na przejście do dalszych prac. Ten wariant zakłada dobrowolność na zasadzie opt-in: jeśli chcesz zostać w OFE, potwierdź to. Przyszli emeryci mogliby podjąć decyzję po zapoznaniu się ze skalą ryzyka inwestycyjnego. A trzeba powiedzieć, że jest ono naprawdę duże – przykład Japonii pokazuje, że kursy akcji mogą nie wrócić do stanów szczytowych przez całe dekady; połowy życia może nie starczyć, żeby odrobić straty po ciężkim kryzysie. Notowania polskich indeksów też nie są bardzo zachęcające – WIG20 jest niższy o 40 procent w stosunku do kursu z 2007 roku, a WIG o prawie 30 procent. Spadki te nie zostały odrobione przez sześć lat! A nawet gdyby w przyszłości zostały – kto zagwarantuje, że zaraz potem, np. za miesiąc, akcje nie spadną znowu o 20 procent? Przyszły emeryt musi to ryzyko skalkulować, ale musi być również świadomy realnej wysokości opłat pobieranych przez PTE. Sam rząd wskazuje, że mogą one pochłonąć nawet kilkanaście procent sumy składek; w przypadku Chile pochłonęły ponad 30 procent.
Sądzi pani, że większość Polaków się z OFE wycofa?
Mam nadzieję. Nie tylko po to, by ratować przyszłe emerytury, ale także, by ratować finanse publiczne. Nawet jeżeli w OFE pozostanie jedna osoba, to całe społeczeństwo będzie musiało pokryć koszt tego jej kaprysu, gdyż składka tej osoby pójdzie do gry na rynku finansowym, a nie na wypłatę bieżących emerytur. Reszta obywateli będzie musiała więc złożyć się, np. poprzez wyższe podatki, by wypełnić lukę w ZUS. Im więcej osób zostanie w OFE, tym ciężar będzie wyższy dla nas wszystkich. Najważniejsze jednak byłoby to, że ludzie zyskaliby prawo wyboru – dotychczas roczniki młodsze zostały do OFE wcielone na siłę, a wielu starszych, którzy mieli wybór, po prostu zmanipulowano. Kampania medialna była szalenie jednostronna, z masą plakatów i spotów reklamowych, w których obiecywano wakacje pod palmami, a do tego jeszcze nieograniczone dziedziczenie zgromadzonych środków.
O palmach już mówiliśmy, ale co z dziedziczeniem?
Jest ono ograniczone i możliwe tylko przez określony czas, tzn. jeśli emeryt umrze w ciągu pierwszych trzech lat pobierania świadczeń lub wcześniej. Trzeba podkreślić, że w systemach zabezpieczenia społecznego w ogóle nie powinno być żadnego dziedziczenia, bo to po prostu zmniejsza kwota środków dla tych, co żyją dłużej. Ale gdyby na początku powiedziano: „Zapewniamy prawo do dziedziczenia środków z OFE, ale emerytury będą niskie i wypłacane tylko przez dziesięć lat”, to miliony osób, które wtedy mogły wybrać, nie przystąpiłoby do OFE. Dziś czują się oszukane. Ci, którzy w 2014 r. przechodzą na emeryturę w nowym systemie, będą mieć świadczenie niższe o około 1000 złotych od swych rówieśników ze starego systemu.
A wówczas, pod koniec lat 90., można było wierzyć, że aktywa na giełdzie będą wciąż rosły?
Faktycznie, reformę wprowadzano, kiedy sytuacja na rynkach finansowych była zupełnie inna niż dziś. Od tamtego czasu mieliśmy dwa potężne kryzysy giełdowe – pierwszy, w latach 2000–2003, w krajach zachodnich przyniósł spadki cen akcji rzędu 50–70 procent; drugi to oczywiście kryzys lat 2007–2008, katastrofalny dla całych sektorów gospodarki. Ale to nie jest jedyna zmiana warunków. Bo oto niedawno Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał orzeczenie, zgodnie z którym limit inwestycji zagranicznych w portfelach funduszy – w Polsce określono go na maksimum 5 procent – jest niezgodny z regułami jednolitego rynku finansowego UE. Rząd będzie walczył, aby limit ten nie przekroczył 30 procent, ale to i tak będzie rozwiązanie tymczasowe, bo w końcu nie będzie można stosować żadnych ograniczeń. A to oznacza nie tylko zwiększenie ryzyka inwestycyjnego, ale także groźbę odpływu znacznych środków z Polski za granicę.
A co z emeryturą minimalną? Czy państwo powinno gwarantować jej wysokość?
Z pewnością tak, proporcjonalnie do wysokości składki pozostającej w ZUS. Nie widzę natomiast powodu, żeby w warunkach wolnego wyboru uczestnictwa w OFE państwo miało pokrywać straty, które przyniosłyby komuś inwestycje w tych funduszach.
Jest jeszcze trzeci wariant zmian, w którym składka na II filar opłacana byłaby dodatkowo – i dobrowolnie – z pensji pracownika.
To chyba najuczciwszy wariant, bo zakłada, że członek OFE powinien dołożyć coś od siebie, a nie tylko obarczać całego społeczeństwa skutkami swego udziału w funuszach. Sądzę jednak, że mało kto zechce obciążyć swe dochody na wiele lat dodatkową składką. Doświadczenie Czech, gdzie OFE są dobrowolne, jest dość pouczające. Każdy, kto chciał, mógł do OFE się zapisać, ale musiał się zgodzić na taką dodatkową składkę. Zdecydowało się na to zaledwie 22 tysiące osób. OFE w Czechach okazały się całkowitą klęską. W Polsce największe szanse na realizację ma druga z rządowych propozycji, ale powinna być uzupełniona o jakiś dodatkowy wkład samego członka OFE, co byłoby bardziej sprawiedliwe.
To może być dobre rozwiązanie na lata?
Nie, ponieważ utrzymywanie OFE nawet w szczątkowej formie i tak będzie generować rosnące koszty dla systemu finansów publicznych i konieczność cięć wydatków publicznych, tym większych, im więcej ludzi w OFE pozostanie. Proszę zwrócić uwagę, że w portfelu OFE mamy dziś akcji za około 110 miliardów złotych. Kilka dni temu spadek kursów wyniósł 3 procent, co oznacza, że w ciągu jednego dnia wartość portfela obniżyła się o ponad 3 miliardy. A jak ogromnych cięć budżetowych i wyrzeczeń społecznych wymaga zdobycie przez rząd 3 miliardów? Ilu szpitalom trzeba obciąć finansowanie, żeby zrównoważyć choć część tego, co OFE przegrają w jeden dzień? W czerwcu 2013 r. aktywa OFE spadły o ponad 9 mld złotych, w ciągu jednego miesiąca! Tymczasem rząd, w sytuacji rosnącego deficytu, głowi się, jak obciąć w 2013 r. wydatki budżetowe o 8 mld zł. Nawet jeżeli poniesiemy te wyrzeczenia, to kto zapewni, że nie zostaną one zmarnotrawione w efekcie kolejnych załamań na giełdzie? Pokazuje to gigantyczną skalę rujnowania finansów publicznych z powodu OFE.
Ponadto milionów młodych ludzi na umowach śmieciowych nie bardzo można włączyć w system ubezpieczeń społecznych, żeby nie dołożyć kolejnych miliardów wielkim korporacjom finansowym. Z samych opłat na rzecz OFE – do dziś to ponad 18 miliardów złotych – dałoby się zbudować tyle żłobków i przedszkoli, że opieka nad dziećmi w ogóle nie musiałaby być dziś problemem. Być może kwestię demograficzną mielibyśmy rozwiązaną. Zamiast tego rośnie nam dług.
Czy mimo to popiera pani którąś z propozycji rządu?
Trzeba to poprzeć, bo rząd próbuje zrobić co się da w tych warunkach. To znaczy w sytuacji, w której agencje ratingowe wspierające instytucje finansowe czerpiące z naszych OFE zyski stosują zwyczajny szantaż wobec naszego kraju. Rządowi należy życzyć odwagi i determinacji w obronie polskich interesów. Jeśli teraz nie uda się uwolnić Polski od OFE, obowiązek ten spadnie na kolejny rząd. Zaoszczędzone w wyniku likwidacji OFE pieniądze można będzie zainwestować: w infrastrukturę, edukację, badania naukowe i politykę prorodzinną. Jeśli gospodarka będzie się rozwijać, to młodzi ludzie będą mieli pracę i dzieci – i znajdą się również pieniądze na emerytury. Musimy o to walczyć. A ci, dla których OFE jest żyłą złota, niech zarabiają gdzie indziej.
Leokadia Oręziak – profesor w Katedrze Finansów Międzynarodowych SGH (twitter.com/LeokadiaOreziak)
Czytaj także:
Ryszard Bugaj: Tak, to jest demontaż systemu. I ja mu przyklaskuję
Piotr Kuczyński: Rząd powinien poprawić emerytalne propozycje