Gospodarka światowa spełnia wszelkie kryteria nadciągającego załamania gospodarczego – dług prywatny w wielu krajach bije rekordy, stosunki handlowe są bardzo niezrównoważone, a sektor finansowy jest tak samo napompowany, jak był. Na szczęście Polska na tym tle wypada nieźle.
Społeczeństwa Zachodu nie przestały jeszcze odczuwać efektów kryzysu, który zaczął się w 2008 roku, tymczasem eksperci i komentatorzy już wzywają, by gotować się na następny. Mieszkańcy południowej Europy zapewne nieźle by się zdziwili na wieść o tym, że ten stary kryzys już się dawno skończył – przecież „szczyt koniunktury” upływa im pod znakiem dwucyfrowego bezrobocia. Hiszpanie czy Grecy nie wykopali się jeszcze spod sterty problemów, które przyniósł kryzys strefy euro, a smutni panowie w garniturach już wieszczą im kolejne kłopoty. Koniunktura gospodarcza jest w sporej mierze kwestią mentalną – kryzysy nadchodzą wtedy, gdy ludzie przestają wierzyć w powodzenie gospodarki, zaś ożywienie, gdy tę wiarę odzyskują – sam fakt, że pojawia się coraz więcej głosów o nadchodzących kłopotach, może być zatem wystarczającym argumentem za czekającym nas załamaniem. Co gorsza, wiele twardych danych również przemawia za tym, by zacząć gromadzić zapasy w spiżarni. A to dlatego, że światowa gospodarka nie jest ani trochę bardziej zrównoważona niż w 2007 roku. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że akurat gospodarka nad Wisłą wydaje się być nie najgorzej przygotowana na ciosy.
czytaj także
Życie na kredycie
Do głównych czynników załamania gospodarczego bez wątpienia zalicza się poziom długu prywatnego w stosunku do PKB lub rocznych dochodów. Na dług prywatny składa się zadłużenie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw, spośród których to pierwsze jest bardziej istotne. Oczywiście, dług sam w sobie nie jest niczym złym – problem zaczyna się wówczas, gdy ciężar jego obsługi uniemożliwia swobodne funkcjonowanie. Kiedy robi się nadmierny, gospodarstwa domowe zaczynają ograniczać konsumpcję, co jest pierwszym krokiem do zahamowania aktywności gospodarczej. Swoją drogą, to samo mogą uczynić, gdy naczytają się zbyt wielu tekstów o zbliżającym się krachu gospodarczym. Spadek popytu konsumpcyjnego zwykle pociąga za sobą wyhamowanie działalności produkcyjnej, a w rezultacie następuje ograniczenie zatrudnienia. Dodatkowo, jeśli ciężar zadłużenia zaczynają odczuwać również przedsiębiorstwa, spadają wydatki inwestycyjne, które także są składnikiem popytu zagregowanego – a to pociąga za sobą dodatkowe wyhamowanie wzrostu produktywności, także na dłuższą metę.
Ostatni kryzys rozpoczął się na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych, gdy przytłoczone długami amerykańskie rodziny przestały spłacać raty, a instytucje finansowe zorientowały się, że skupowane przez nie (jako tzw. instrumenty pochodne) pakiety kredytów to w dużej mierze instrumenty śmieciowe. W 2007 roku zadłużenie amerykańskich gospodarstw domowych wynosiło 144 proc. ich rocznych dochodów – w 2017 to 109 proc. Nad Potomakiem sytuacja się więc w tym zakresie poprawiła. Niestety, w wielu innych krajach poziom zadłużenia osiąga najwyższe poziomy w historii. W Kanadzie np. dług gospodarstw domowych w stosunku do rocznych dochodów w latach 2007-2017 wzrósł z poziomu 152 proc. do 178 proc., w Korei Południowej ze 143 proc. do 186 proc., a w Australii ze 191 proc. do 211 proc. Podobnie wygląda sprawa w Unii Europejskiej – kraje, w które szczególnie mocno uderzył ostatni kryzys, takie jak Hiszpania, Portugalia czy Irlandia, zredukowały zadłużenie swoich gospodarstw domowych (choć w Irlandii nadal wynosi ono aż 147 proc. dochodów). Gdzie indziej jednak poziomy długu są rekordowe – w Belgii, Francji i Finlandii zbliżyły się do poziomu rocznych dochodów do dyspozycji, w Szwecji do już 157 proc. dochodów, a to i tak niemal 100 pkt. proc. mniej niż w Danii. W strefie euro jako całości gospodarstwa domowe są dokładnie tak samo zadłużone jak w przeddzień kryzysu (94 proc. rocznych dochodów).
Moja nadwyżka to twój deficyt
Pod względem zadłużenia prywatnego w wielu krajach świata jest więc wyraźnie gorzej niż przed ostatnim kryzysem. Kolejny kluczowy czynnik, istotny z perspektywy poszczególnych krajów, to bilans handlowy. Najbardziej narażone na kryzys są te kraje, którą notują wysoki deficyt handlowy, czyli dużo mniej eksportują niż importują. W ten sposób wpływa do niech mniej pieniędzy niż wypływa, co oznacza, że muszą tę lukę zasypywać długiem zagranicznym. Takie kraje mogę notować przez pewien czas bardzo szybki wzrost – tyle że będzie to wzrost napędzany importem na kredyt, w pewnym momencie musi więc dojść do ściany, co oznacza odcięcie od finansowania i recesję. Dokładnie ten scenariusz przećwiczyli Grecy. Kraje w przeciwnej sytuacji, a więc z nadwyżkami, są jednak bezpieczne tylko pozornie. Zapewne to nie w nich rozpocznie się załamanie gospodarcze, jednak gdy odbiorcy ich towarów popadną w tarapaty, to również ich wzrost oparty o eksport się załamie – po prostu nie będzie komu sprzedawać wyprodukowanych dóbr. Między innymi dlatego Niemcy, a więc kraj z tradycyjnie bardzo wysokimi nadwyżkami, również wpadły w recesję podczas kryzysu strefy euro.
Niestety, światowy handel jest tak samo niezrównoważony, jak w roku 2008. Różnica polega na tym, że obecnie doszedł jeszcze jeden negatywny czynnik – pretensje, które zgłaszają wobec swoich partnerów handlowych kraje z deficytami handlowymi, wśród których prym wiodą USA. Różnice w bilansach rachunków bieżących krajów rozwiniętych są gigantyczne. Z jednej strony mamy kraje szybko rosnące, ale z bardzo wysokimi deficytami – najlepszym przykładem jest Turcja, która w 2017 r. zanotowała aż 5,5 procentowy (w stosunku do PKB) deficyt na rachunku obrotów bieżących, finansowany długiem zaciąganym w dolarach, co już spowodowało duże reperkusje nad Bosforem. Kolejny kandydat do krachu to Rumunia – w II kwartale 2018 roku zanotowała prawie 6-procentowy deficyt rachunku bieżącego, najwyższy w UE. Wciąż nie potrafią na dłuższy czas wyjść ponad kreskę Portugalia oraz Grecja, a tradycyjnie wysoki deficyt notuje Argentyna, której mieszkańcy generalnie żyją od kryzysu do kryzysu. 4-procentowy deficyt w 2017 roku zanotowała Wielka Brytania, a 2,5-procentowy USA. Z drugiej strony mamy Holandię z prawie 11-procentową nadwyżką w 2017 roku oraz Danię i Niemcy z nadwyżką aż 8 proc. 5-procentową nadwyżkę zanotowała z kolei Korea Południowa, a 4-procentową Japonia.
Wysoki dług prywatny oraz niezrównoważone bilanse krajów rozwiniętych to dwa kluczowe czynniki kryzysogenne. Możemy jednak znaleźć też inne, nazwijmy je umownie „towarzyszącymi”. Wciąż za zbyt dużą część wartości dodanej krajów rozwiniętych odpowiada sektor finansowy – z jednej strony najmniej produktywny, bo odpowiada głównie za przenoszenie pieniędzy z miejsca na miejsce, a z drugiej szczególnie wrażliwy na kryzysy – większość krachów to właśnie tam miało swój początek. Jest on też w największym stopniu oparty na zaufaniu, więc i najłatwiej w nim o panikę. Niestety udział sektora finansowego w gospodarce nie zmniejszył się od ostatniego krachu – w 2016 roku w USA odpowiadał on za 7,6 proc. PKB, czyli o 0,3 pkt. proc. więcej niż dekadę wcześniej. Poszczególne organizmy gospodarcze mają też mniej argumentów w rękach, by skutecznie walczyć z kryzysem. Największe banki centralne w ostatnich latach prowadziły bardzo ekspansywną politykę monetarną, opartą o niskie stopy procentowe oraz luzowanie ilościowe, zwiększając w ten sposób podaż pieniądza w sektorze bankowym. W razie krachu będą więc miały więc związane ręce. Jednocześnie kryzys strefy euro wywindował dług publiczny państw południa Europy, więc będą miały one problem ze sfinansowaniem ewentualnych interwencji – programów socjalnych dla obywateli, programów pomocowych dla banków czy robót publicznych – które mogłyby wzmocnić popyt wewnętrzny.
czytaj także
Powtórka Zielonej Wyspy?
Na tle tego dosyć nieciekawego krajobrazu Polska wygląda całkiem nieźle. Przede wszystkim, mamy jeden z najniższych poziomów długu prywatnego w UE – 76 proc. PKB w roku 2017, co było szóstym najniższym wynikiem w Unii Europejskiej (niższy miały tylko Czechy, Litwa, Węgry, Rumunia i minimalnie Słowenia). Dług samych gospodarstw domowych wynosi 60 proc. ich rocznych dochodów do dyspozycji. Mamy też najbardziej zbilansowaną gospodarkę w całym OECD – tzn. bilans naszego rachunku bieżącego jest najbliższy zera, rok temu zanotowaliśmy zaledwie minimalną nadwyżkę na poziomie 0,2 proc. PKB. Nasz rachunek bieżący niemal od trzech lat wychodzi niemal na zero, więc nie jest to jednokrotny przypadek. Nasz bank centralny prowadzi stabilną politykę monetarną, a więc wciąż zachowuje możliwości interwencji w razie jakichś perturbacji. Niedawne stress-testy przeprowadzone przez Europejski Urząd Nadzoru Bankowego pokazały, że polskie banki są w bardzo dobrej formie. Choć zastosowano w nich model zakładający spadek PKB naszego kraju w latach 2018-2020, co raczej na pewno nie nastąpi (w tym roku na pewno), to i tak polskie banki okazały się być odporne. Polski sektor finansowy nie jest też specjalnie rozrośnięty – jego udział w PKB to 4,4 proc., a więc o pół punktu procentowego mniej od średniej unijnej.
W niezłej formie są także polskie finanse publiczne, więc w razie recesji rząd będzie miał pole do interwencji. W zeszłym roku polski dług publiczny wyniósł 50,6 proc. PKB (w 2008 roku – 46,3 proc.), przy średniej unijnej na poziomie wyższym aż o 30 punktów procentowych. Ministerstwo Finansów zapowiada, że w tym roku deficyt wyniesie tylko połowę zakładanego (w październiku budżet zanotował 6-miliardową nadwyżkę). Oczywiście, część komentatorów kręci nosem, że w ogóle notujemy deficyt w szczycie koniunktury, jednak z drugiej strony niewielki deficyt przy 5-procentowym wzroście gospodarczym oznacza, że nasz dług publiczny spada w stosunku do PKB – w tym roku najpewniej spadnie poniżej 50 proc. Czy nie ma zatem żadnych powodów do niepokoju?
Największym problemem może być zadłużenie Polski i Polaków w walutach zagranicznych. 31 proc. polskiego długu publicznego zaciągnięte jest bowiem w walutach obcych, wciąż jest też aktywnych ok. 500 tys. kredytów frankowych. Obie kwestie mogą spowodować kłopoty, gdyby nastąpiło załamanie kursu złotego. Z drugiej strony oba wskaźniki spadają – jeszcze w 2015 roku zadłużenie państwa w walutach obcych wynosiło 35 proc. długu publicznego, a w sumie udzielono aż 860 tys. kredytów frankowych. Tak więc w sumie, o ile zahamowanie wzrostu nad Wisłę zapewne nadejdzie, to jakaś większa recesja jest mało prawdopodobna, nie mówiąc już krachu w argentyńskim stylu.
Ciąg kryzysów bez końca
Według ekonomistów głównego nurtu kryzysy gospodarcze to immanentna cecha gospodarki rynkowej. To zwyczajna nieprawda – rollercoaster od kryzysu do kryzysu to nie immanentna cecha kapitalizmu jako takiego, tylko jego „wolnorynkowej”, względnie neolibealnej odmiany. Takiej, w której usługi publiczne są ograniczane, przez co gospodarstwa domowe muszą się zadłużać na potęgę, a swobodny przepływ kapitału sprawia, że kraje z deficytami na rachunkach bieżących muszą się modlić o to, żeby nie zatopił ich, paradoksalnie, odpływ kapitału. Winnym jest model kapitalizmu, w którym banki mogą prowadzić działalność inwestycyjną, instrumenty finansowe są tak wielopiętrowe, że nawet ich twórcy nie do końca wiedzą, co naprawdę zawierają, a spekulacja nie polega na trzymaniu akcji trzy dni, tylko trzy sekundy.
czytaj także
W czasach regulowanego kapitalizmu, mniej więcej w latach 1945-1970, gospodarka światowa nie zanotowała żadnego większego kryzysu. Od końca lat 80. co kilka lat następuje gdzieś krach. W latach 80. kryzys zadłużeniowy dotknął kraje rozwijające się, w latach 90. mieliśmy kryzys meksykański, rosyjski, argentyński i wschodnioazjatycki, w tym wieku doszło do pęknięcia tzw. bańki dotcomów, kolejnego kryzysu argentyńskiego, kryzysu na rynku kredytów hipotecznych w USA, kryzysu strefy euro oraz załamania gospodarcze w Islandii i na Łotwie. A to i tak nie wszystko. Kryzysy gospodarcze to nie siły natury, tylko efekt przyjętych przez człowieka rozwiązań. Ten sam człowiek en masse może przyjąć takie rozwiązania, które sprawią, że nie będziemy co kilka lat wyczekiwać gospodarczego załamania i trzymać kciuków, by do nas jednak nie dotarło.