Na razie jednak Mateusz Morawiecki proponuje inne pomysły, a wobec banków stosuje miękkie rozwiązania.
Ożywiona debata na temat drożejących kredytów oraz wątpliwego wskaźnika referencyjnego WIBOR jednak nie umknęła rządowi. Morawiecki i spółka niezwykle długo się zbierali, żeby przedstawić plan wsparcia kredytobiorców. Zabrało im to przeszło pół roku – wszak mamy za sobą serię już siedmiu podwyżek stóp procentowych. Miks rekordowo drogich nieruchomości i rosnących stóp skutkuje niespotykanymi wcześniej kosztami utrzymania mieszkania.
Kredytobiorcy, którzy zaciągnęli kredyt hipoteczny w ostatnich dwóch latach, płacą obecnie raty zupełnie nieporównywalne z osobami zadłużonymi w połowie ubiegłej dekady, gdy nieruchomości były nawet dwukrotnie tańsze. Co gorsza, w nadchodzących miesiącach jeszcze dokręci się im śrubę, gdyż bieżąca seria podwyżek RPP jeszcze potrwa. BNP Paribas prognozuje, że docelowy poziom stóp sięgnie 8 proc., a więc będzie prawie dwukrotnie wyższy niż teraz. Dwucyfrowe oprocentowanie hipotek pogrąży niejedno gospodarstwo domowe, które zostanie złożone w ofierze walki z inflacją.
Niestety, zaprezentowane w poniedziałek propozycje rządu niewiele w tej kwestii zmienią. Być może uratują część rodzin przed bankructwem konsumenckim, co oczywiście samo w sobie jest w porządku, jednak nie dokonają żadnych zmian w ogólnej logice systemu, w którym to kredytobiorcy hipoteczni ponoszą właściwie cały koszt walki z rosnącymi cenami.
Rządowe wakacje na własny koszt
Rządowy plan wsparcia kredytobiorców składa się z czterech filarów. Pierwszy z nich mówi o wakacjach kredytowych, czyli przesunięciu części rat na później. To rozwiązanie znane już z czasów pandemii, kiedy wprowadziło je wiele krajów europejskich.
Postpandemiczne wakacje kredytowe polegać będą na przeniesieniu jednej raty w kwartale na okres późniejszy, co wydłuży czas spłacania kredytu. Przełożenie raty nie będzie się wiązało z dodatkowymi odsetkami. Z wakacji będzie można korzystać przez dwa lata, co oznacza przeniesienie maksymalnie ośmiu rat na później. Przy racie wysokości 1500 zł oznaczać to będzie oszczędność 6 tys. zł rocznie, które jednak w końcu trzeba będzie bankowi zwrócić. Z rozwiązania skorzystać będą mogli wszyscy kredytobiorcy złotowi, a koszt po stronie banków w skali roku wyniesie 3 mld zł. To pieniądze, które banki po prostu zarobią nieco później.
Wakacje kredytowe są więc formą zwrotnego wsparcia dla kredytobiorców w najbardziej newralgicznym okresie rosnących stóp. Trudno uznać to za rozwiązanie rewolucyjne. Jeszcze mniej zmienia filar drugi, czyli istniejące już dopłaty do rat z Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Mogą z niego skorzystać gospodarstwa domowe, w których przynajmniej jeden kredytobiorca jest bezrobotnym, miesięczne koszty obsługi kredytu mieszkaniowego przekraczają połowę dochodu rozporządzalnego lub gospodarstwo domowe spełnia bardzo niskie kryterium dochodowe (1200 zł na głowę w rodzinie). Wystarczy spełnić tylko z jeden z tych warunków, problem w tym, że każdy z nich jest dosyć zaporowy. Dopłaty mogą sięgać maksymalnie 2 tys. zł miesięcznie i trwać przez trzy lata. Suma dopłat może więc sięgnąć 72 tys. zł, z czego umorzonych zostanie co najwyżej 30 proc. – czyli maksymalnie 22 tys.
W tym przypadku rząd planuje głównie uproszczenie procedury otrzymywania wsparcia. Będzie można je uzyskać między innymi poprzez bankowość elektroniczną. Według ministra Budy do wsparcia obecnie kwalifikuje się 100 tys. gospodarstw domowych, chociaż faktycznie korzysta z niego jedynie część uprawnionych. Uproszczenie procedury ma rozszerzyć krąg beneficjentów, co wymagać będzie dofinansowania FWK – w przyszłym roku jego budżet wzrośnie do 2 mld zł.
czytaj także
Co różni WIBOR, WIBOR O/N i POLONIĘ
Najwięcej emocji wzbudziła jednak zapowiedź wprowadzenia nowego wskaźnika referencyjnego, który miałby zastąpić obecny WIBOR. Jeśli banki do końca roku nie wypracują innego wskaźnika, odpowiadającego realnie ponoszonym przez nie kosztom, to rządzący przeforsują od 2023 roku bardziej przyjazne dla kredytobiorców rozwiązanie. Nowy wskaźnik miałby być oparty na transakcjach „over night”, czyli międzybankowych depozytach krótkoterminowych (a właściwie jednodniowych).
Obecnie większość kredytów hipotecznych bazuje na trzymiesięcznym lub sześciomiesięcznym WIBOR-ze, obrazującym koszt pozyskania pieniądza na rynku międzybankowym. Problem w tym, że takich transakcji jest mało, więc wskaźnik ten oparty jest głównie na deklaracjach. Nie odzwierciedla on kosztów ponoszonych przez banki, gdyż te swoją akcję kredytową finansują w większości z depozytów.
Co więcej, te deklaracje „wybiegają w przyszłość”, a więc szacują prawdopodobne podwyżki stóp NBP w określonym terminie WIBOR. Bankowcy oczekują wzrostu stóp, więc i WIBOR jest wyższy niż stopa referencyjna NBP. Ta ostatnia wynosi teraz 4,5 proc., tymczasem trzymiesięczny WIBOR to 5,8 proc., a sześciomiesięczny – równe 6 proc.
Wskaźnik bazujący na transakcjach jednodniowych nie wybiega w przyszłość, więc jest najbliższy stopie referencyjnej NBP. WIBOR O/N obecnie jest nawet nieco niższy i wynosi 4,3 proc. Bank centralny publikuje także wskaźnik POLONIA, który oparty jest na średniej ważonej z faktycznie przeprowadzonych operacji na rynku międzybankowym w terminie jednodniowym. Publikowany jest codziennie w godzinach popołudniowych.
25 kwietnia wynosił 4,12 proc., a więc był najniższy ze wszystkich wskaźników referencyjnych, a co za tym idzie – najbardziej przyjazny kredytobiorcom, przynajmniej w okresie rosnących stóp. Gdyby nowy wskaźnik opierał się na POLONII, a różnica między nią a WIBOR-em 3M utrzymywałaby się na obecnym poziomie, oprocentowanie kredytów hipotecznych spadłoby aż o 1,7 punktu procentowego.
Co zyskacie, RPP z was ściągnie
Co ciekawe, według rządu wprowadzenie nowego wskaźnika referencyjnego, opartego na transakcjach jednodniowych, zmniejszyłoby raty kredytów jedynie o miliard złotych w skali roku. Tak więc ten rodzaj wsparcia byłby dla banków najmniej kosztowny. Rządzący przyjmują, że w długim terminie różnica między POLONIĄ a WIBOR-em 3M i 6M wynosiła jedynie 0,3-0,4 pkt proc. Ten „długi termin” obejmował też okres rekordowo niskich stóp, gdy różnice między poszczególnymi wskaźnikami referencyjnymi były minimalne.
Jeśli stopy procentowe utrzymają się na obecnym lub wyższym poziomie jeszcze przez kilka lat, co jest możliwe, oparcie kredytów na wskaźniku POLONIA oznaczałoby znacznie większy spadek oprocentowania. Według wyliczeń ekonomisty Rafała Mundrego rata kredytu o wartości 300 tys. zł wzrosła w ostatnich miesiącach z 1301 do 2317 złotych. Gdyby kredyt oparty był na wskaźniku POLONIA, rata wynosiłaby teraz 1950 zł, czyli byłaby przeszło 350 złotych niższa. W przypadku kredytu na pół miliona różnica między WIBOR 6M a POLONIĄ sięga już ponad 600 złotych.
Wprowadzenie wskaźnika bazującego na faktycznych transakcjach jednodniowych hipotetycznie mogłoby więc oznaczać znaczną redukcję rat. Niestety tylko hipotetycznie. Skoro cała polityka antyinflacyjna spoczywa obecnie na barkach kredytobiorców, to Rada Polityki Pieniężnej i tak będzie dążyć do odebrania im „nadmiaru” gotówki. Kilka miliardów złotych, które zostałyby w ich kieszeni dzięki rządowym regulacjom, zostanie szybko skonsumowane przez szybsze wzrosty stóp procentowych. Rzucone na rynek pieniądze RPP będzie chciała szybko ściągnąć z powrotem, więc finalnie podniesie stopy procentowe o dodatkowe 1,7 pkt proc., niż obecnie planuje, żeby zniwelować zyski z oparcia kredytów na nowym wskaźniku referencyjnym. Finalnie kredytobiorcy wyjdą więc na zero.
Sprawy nie rozwiąże również filar czwarty proponowanego programu, czyli Fundusz Pomocy o wartości 3,5 mld złotych, sfinansowany przez banki z ich zysków. Jego celem będzie zwiększenie odporności sektora bankowego na wypadek ewentualnych turbulencji związanych z wakacjami kredytowymi albo zmniejszeniem oprocentowania kredytów. Na te turbulencje na razie się nie zanosi, gdyż dzięki każdemu podniesieniu stóp o 1 pkt proc. banki zyskują dodatkowe kilka miliardów złotych.
Lokaty w tyle za stopami
Jeśli całego kosztu walki z inflacją nie mają ponosić kredytobiorcy, powinna zostać uruchomiona druga noga polityki monetarnej, czyli wzrost oprocentowania depozytów. Gdy oprocentowanie depozytów rośnie, ludzie mają większą skłonność do oszczędzania, gdyż staje się ono bardziej atrakcyjne. Dzięki temu z rynku również ściągane są pieniądze, jednak z kieszeni tych, którzy notują nadwyżki i mają co odkładać. Gdy oprocentowanie depozytów rośnie zgodnie ze stopami procentowymi NBP, zyski z polityki antyinflacyjnej trafiają do gospodarstw domowych, a nie banków. Również do tych gospodarstw, które mają kredyty hipoteczne. Równocześnie rosną też faktyczne koszty po stronie banków, co uzasadnia stosowanie wskaźników referencyjnych.
Problem w tym, że obecne oprocentowanie depozytów nie nadąża za wzrostem stóp procentowych. Według DepoTrackera portalu „Bankier” średnie oprocentowanie depozytów trzymiesięcznych w marcu wyniosło 2,16 proc. WIBOR 3M na koniec marca wyniósł aż 4,8 proc. Od września średnie oprocentowanie depozytów trzymiesięcznych wzrosło o niecały 1 pkt proc., tymczasem stopy NBP – o prawie 4,5 pkt proc. Banki specjalnie spowalniają podnoszenie oprocentowania depozytów, by wydłużyć sobie okres korzystania z wysokich stóp. W ten sposób ludzie notujący nadwyżki nie mają żadnych motywacji do oszczędzania, a wszystkie koszty polityki antyinflacyjnej ponoszą kredytobiorcy.
Rząd niby dostrzega ten problem. Premier Morawiecki zaapelował nawet do banków, by te podniosły oprocentowanie depozytów. „Nie czekajcie dłużej, ponieważ jest to nadmierny zysk, który pojawia się w waszych portfelach, niesprawiedliwy zysk” – stwierdził, celnie zresztą, Morawiecki. Niestety rząd zamierza skłonić banki do zmiany polityki miękkimi rozwiązaniami. Na przykład podniesieniem oprocentowania obligacji detalicznych, czyli skierowanych do gospodarstw domowych – od maja o jeden punkt procentowy. A przecież państwo kontroluje kilka z największych banków w Polsce, m.in. PKO BP i Pekao SA. Nie musi więc ograniczać się do takich miękkich zabiegów.
Powiązać depozyty z WIBOR
Tymczasem rozwiązanie jest w gruncie rzeczy bardzo proste. Wystarczy powiązać oprocentowanie depozytów z odpowiednim wskaźnikiem referencyjnym – w ten sam sposób, w jaki powiązane są obecnie kredyty hipoteczne. Tak więc oprocentowanie depozytu trzymiesięcznego musiałoby wynosić co najmniej tyle samo co WIBOR 3M, depozyt sześciomiesięczny tyle co WIBOR 6M i tak dalej. Banki mogłyby nadal konkurować między sobą o pieniądze klientów, dokładając dodatkowe procenty.
Powiązanie oprocentowania depozytów z WIBOR zlikwidowałoby większość problemów. Obywatele notujący nadwyżki mieliby większą motywację do trzymania gotówki na depozytach, co ściągnęłoby część nadwyżek finansowych z rynku. RPP nie musiałaby więc nadmiernie podwyższać stóp, co zaś odciążyłoby kredytobiorców hipotecznych. Walka z inflacją zyskałaby drugą nogę – obecnie opiera się tylko na żyłowaniu kredytobiorców.
Poza tym wzrosłyby faktyczne koszty finansowania kredytów po stronie banków, dzięki czemu stosowanie wskaźników referencyjnych przy hipotekach nabrałoby uzasadnienia. Powiązanie oprocentowania depozytów z WIBOR byłoby więc uczciwe i przejrzyste. Klienci wiedzieliby, dlaczego zyski z lokat są takie, a nie inne, a wzrost rat przy okazji podnoszenia stóp NBP nabrałby wreszcie sensu. I zapewne dlatego nie zostanie to wprowadzone. W Polsce rozwiązania uczciwe i przejrzyste zwykle się nie przyjmują.