Unia naprawdę może nam odjechać. I chyba coraz bardziej chce.
Historia kulturowego transferu obsługi widelca rozbawiła nie tylko polski internet. Dla niektórych to kolejna odsłona dramatu pt. „PiS-owski słoń w dyplomatycznym składzie porcelany”, dla innych coś więcej – jako PR decyzji w sprawie caracali wypowiedź ministra Kownackiego to dowód na butę, krótkowzroczność i brak politycznej wyobraźni rządzących. Dla bezkrytycznych zwolenników PiS – to wszystko przejaw słusznej asertywności polskiego rządu i kolejna okazja, by wypomnieć arogancję Francuzom. Piotr Kraśko rozpacza nad stylem, Paweł Zalewski wypomina kompleksy, a satyrycy szydzą. A w sprawie helikopterów eksperci zwyczajnie się różnią, sugerując, że zerwanie kontraktu to poważny błąd, gigantyczny skandal – bądź jedyna rozsądna decyzja . Prasa francuska się oburza, a prezydent Hollande odwołał wizytę. I co z tego?
Francuzi się wkurzyli, bo liczyli na rewanż za niesprzedane Rosji mistrale; ponoć Airbus poczynił daleko idące przygotowania do realizacji kontraktu. Ponoć helikoptery były horrendalnie drogie i niespecjalnie Polsce potrzebne. I ponoć będzie to nas sporo kosztować, niezależnie od merytorycznej oceny francuskiej oferty. Ale to wszystko – o ile ktoś nas nie napadnie w ciągu najbliższych lat – może okazać się sprawą drugorzędną, podobnie jak ostentacyjne dąsy Francois Hollande’a. Bo w sprawach relacji polsko-francuskich rzeczy naprawdę ważne powiedział właśnie kto inny – i w raczej luźnym związku ze sprawą caracali.
Jeśli potraktować serio słowa Alaina Juppé wypowiedziane w popularnym talk-show L’emission politique, to mamy naprawdę poważne kłopoty.
Zanim o konkretach: tego polityka naprawdę lekceważyć nie wolno. Nie ciągnie się za nim wizerunek klauna-przybłędy ani poczciwej dupy wołowej – w świeckim kościele francuskiej polityki i administracji to gracz wagi ciężkiej. W partyjnej rozgrywce u francuskich Republikanów zapewne rozniesie Nicholasa Sarkozy’ego, socjaliści poważnego kontrkandydata raczej nie znajdą, a Marine Le Pen przy silnej i szanowanej figurze na centroprawicy w drugiej turze nie ma szans. Jeśli po drodze nie przydarzy mu się akcja à la Strauss-Kahn, to niemal na pewno mamy do czynienia z przyszłym prezydentem Francji. Reprezentującym – nawet jeśli, w czasach globalizacji, tylko na oko – moc i dumę obywateli z francuskiego państwa, a przede wszystkim wizerunkową ciągłość z tymi mieszkańcami Pałacu Elizejskiego, których można było lubić albo nie, ale – jak François Mitteranda – nie dało się nie traktować poważnie.
A co takiego powiedział Juppé w telewizji? Że „najważniejsza jest w tej chwili konsolidacja Europy. Bo jeśli Europa się rozpadnie, a rozpad jej grozi, staniemy się niewolnikami wielkich imperiów, w których odradza się nacjonalizm”. Co istotne, „z tymi, którzy tego chcą – pozostałych nie będziemy zatrzymywać – trzeba odbudować projekt europejski i przywrócić entuzjazm do Europy wśród naszych obywateli”. Mówić, że chodzi o „inną Europę” zamiast „więcej Europy”, że musi ona chronić swoje granice zewnętrzne, to już dzisiaj banały, podobnie jak słowa o „powrocie do europejskich wartości”. Pomysły zwołania „kongresu europejskich autorytetów” to czkawka po Konwencie, który kilkanaście lat temu przygotowywał, pod wodzą francuskiego superstarca Giscarda d’Estaing, nieudany projekt europejskiej konstytucji. Czyżby nihil novi sub sole?
Nasz, to znaczy polski, względnie środkowoeuropejski kłopot polega na tym, że ta tradycyjna mieszanka francuskiej wyższości wobec krajów niegdyś za żelazną kurtyną, megalomanii przypisującej Francji niemal wyłączną rolę sprawczą w procesie integracji Europy, wreszcie arystokratycznego elitaryzmu skrywanego za oświeceniowym frazesem – może się u prezydenta Alaina Juppé całkiem nieźle sprawdzić.
W kampanii wyborczej 2017 roku Juppé na nienawiść do emigrantów arabskich z Marine Le Pen licytować się nie będzie, ale jakiegoś wroga wyznaczyć musi. W kraju pamiętającym jeszcze widmo „polskiego hydraulika” słowa o tym, że „Polska i Węgry bardzo korzystają z solidarności finansowej, jaką im okazujemy”, że „musimy ustalić nasze warunki. I ci, którzy chcą, pójdą z nami, a tych, którzy nie chcą, będzie czekał inny los”, to właściwie gotowy program polityki europejskiej dla nowej centroprawicy. Resentyment do unijnego Południa we Francji działa słabo (kraje romańskie, sympatie dla „śródziemnomorskiej mentalności”…), wielomilionową społeczność muzułmanów może ostro zaatakować Front Narodowy, ale nie propaństwowy establishment, Niemcy to irytujący, ale jednak potężny partner, do tego przytłoczony samodzielnym odgrywaniem „niechętnego hegemona”. Pozostaje jedno: Sorry, Winnetou, spróbowaliśmy rozszerzenia na wschód po 1989 roku, naprawdę chcieliśmy dobrze, nie wyszło. W podtekście: spadajcie, dzikusy (obrońcy zygot, katoliccy inkwizytorzy, Rusofoby, gnębiciele wolnej prasy – niepotrzebne skreślić), na dzikie pola Azji Zachodniej, jak tę waszą niby-Mitteleuropę nazywał wielki rosyjski poeta.
Nie chodzi tylko o dyskurs kampanijny, „do wewnątrz”, na który od biedy zręczni dyplomaci i politycy potrafią zatkać uszy – a po wyborach zasiąść do pragmatycznych rozmów. Bo inne społeczeństwa dawnej wspólnotowej „szóstki” z przyległościami myślą w podobnym duchu. Zwłaszcza Holendrzy, Belgowie, część Austriaków, może też niektórzy Niemcy, choć ci pewnie najmniej.
W takiej „zmniejszonej i pogłębionej” Europie Francja mogłaby odzyskać choćby pozory swej dawnej potęgi.
A jednocześnie szeroko opisywana dziś frustracja wobec UE, niechęć do brukselskiej biurokracji czy „suwerennościowe” wzmożenie nie oznaczają przecież, że społeczeństwa Europy Zachodniej postanowiły wrócić do świata sprzed Maastricht, a może nawet sprzed II wojny światowej. Bo społeczeństwa te mają mnóstwo problemów, wiele pretensji uzasadnionych i trochę też źle skierowanych – ale nie upadły na głowę, by uwierzyć, że kraj wielkości Moskwy z przedmieściami (Holandia) może sam negocjować standardy konsumenckie, albo że wannabe stolica światowej kultury wysokiej (Paryż) utrzyma swe przemysły kreatywne – w samodzielnej konkurencji z USA. Jeśli zatem nie nastąpi seria kataklizmów w rodzaju krachu euro czy wielkiej fali terroryzmu na miarę 9/11 – do prawdziwej renacjonalizacji dojść nie powinno.
Co innego „naprawdę inna” Europa, oczywiście pod warunkiem, że w dobrym towarzystwie. No i na razie bez szaleństw – w rodzaju powszechnego europejskiego dochodu gwarantowanego czy wspólnego ubezpieczenia od bezrobocia, choć pewnie z podatkiem węglowym i jakimś minimum standardów socjalnych, zapewne ze zalążkiem wspólnej armii i solidną strażą graniczną.
Zjednoczona Europa krajów cywilizowanych, spadkobierców Oświecenia, wielkich narodów historycznych – jak zwał tak zwał.
Pięknych, dumnych, zamożnych – na tyle przynajmniej, by swe lokalne brzydoty, wstydliwości i nędze potrafiła zamieść pod dywan. Integracja w gronie pt. „szóstka założycieli i przyjaciele” to projekt atrakcyjny nie tylko dla zgorzkniałych i często zrezygnowanych już dość weteranów roku 1968, ale także dla tych centroprawicowych elit, które naprawdę chciałyby zaproponować ludziom coś więcej niż „konstruktywny dialog”, „pragmatyczne rozwiązywanie problemów” czy „ucieranie stanowisk”, za którymi kryje się tak naprawdę przekaz, że ni cholery nie wiemy, co zrobić, więc czeka was more of the same.
Taka umiarkowanie konserwatywna – zamiast lewicowo-utopijnej – integracja to całkiem prawdopodobny kierunek zmian w najbliższych latach. Jeśli Angela Merkel odzyska za rok ambitnego sojusznika, może zacząć budować karolińską Europę. Z kolei projekt „Europy dwóch prędkości”, z polsko-brytyjskim sojuszem na czele kręgu „luźniejszego”, wraz z Brexitem spektakularnie trafił szlag.
Co nam więc pozostaje? Liczyć, że słowa „odtwórzmy projekt europejski z tymi, którzy chcą razem z nami w nim uczestniczyć” były na serio, to znaczy, że drzwi dla aspirujących pozostaną otwarte. I że polityka europejska rządu PiS nie zatrzaśnie ich nam na wieki, względnie nie wepchnie nas w drugą na kontynencie strefę wpływów.
Krótko mówiąc: oni naprawdę mogą nam odjechać. I chyba coraz bardziej chcą. Ani widelce Bony Sforzy, ani caracale nie mają tu wiele do rzeczy, skoro rząd Beaty Szydło generalnie stawia na Unii krzyżyk, wierząc chyba w wizje, które Viktor Orban jedynie głosi.
Opozycja w Polsce ma w tej sytuacji sporo do roboty na najbliższe lata, zwłaszcza na miejscu. Przede wszystkim musi dowieść światu przygodności („przypadkowość” brzydko się kojarzy) tego rządu, tego prezydenta i tej większości parlamentarnej – manifestując, że Polska jest nie tyle w siedzibach na Nowogrodzkiej czy Mickiewicza, ile raczej na publicznych placach, ulicach i w niezależnych mediach. Że aktywnie walczy o zaniedbaną w latach 90. równość płci i prawa mniejszości, o podeptany dziś konstytucyjny etos, wreszcie o solidarnościowe i jakościowe państwo. Bo o europejskości polskiego społeczeństwa nie zaświadczy już ani gorliwa chęć imitacji gotowych „zachodnich standardów”, skoro te się dopiero wykuwają na nowo, ani tym bardziej frazes o „dwóch płucach Europy”, skoro Europa najchętniej by sobie to wschodnie płuco w cholerę wycięła.
**Dziennik Opinii nr 291/2016 (1491)