Kupili rowery i ruszyli w stronę tundry: pieszo, jak to w Radziecji, przekraczać granicy nielzia. O rowerach ustawodawca nie pomyślał.
Zanim zdjęcia piętrzących się radzieckich rowerów obiegły światowe media, mało kto w Europie myślał o tym, że jeden z najbardziej fascynujących końców świata jest tak blisko i że w ogóle istnieje coś takiego, jak granica rosyjsko-norweska. Wystarczyło dwóch sprytnych Syryjczyków, studentów z Moskwy, by przechytrzyć stojący na baczność po obu stronach granicy – w końcu to granica NATO – aparat pograniczników, specsłużb i wojskowych.
Kupili rowery i ruszyli w stronę tundry: pieszo, jak to w Radziecji, przekraczać granicy nielzia, a za przewóz osób bez ważnej wizy kierowca może trafić do więzienia. O rowerach ustawodawca nie pomyślał. W ślad za studentami pojechało pięć i pół tysiąca osób: najpierw Syryjczyków mieszkających w Rosji, a potem to już wszystkich przebywających wszędzie. Rowery odbierano migrantom jeszcze zanim zdążyli użyć magicznego słówka „azyl”, bo ściągnięte z całego obwodu murmańskiego ukrainy, sputniki i urale nie spełniały norweskich wymogów bezpieczeństwa.
To było jesienią, a później zapadła noc polarna i szlak został zamknięty. Rząd Norwegii chciał uchodźców w komplecie deportować do Rosji, kraju, jak dyplomatycznie uważa, bezpiecznego. Rosji jednak, okazało się, aż tak bardzo nie zależy na tej dyplomacji, a tym bardziej na uchodźcach. Zależy natomiast mieszkańcom pogranicznego Kirkenes, którzy rzucili się do obrony pierwszych deportowanych, a kierowca autobusu twierdzi, że płakał, jak deportował. W efekcie udało się wywieźć z Norwegii trzy autobusy ludzi, reszta została w kraju.
Pojechałam tam, żeby zapytać, jak to się stało, że w Kirkenes nikt nie chciał wysyłać uchodźców do gazu, bo w moim kraju wszyscy jakoś chcą, choć uchodźców nie ma w nim zbyt wielu. Na lokalnych portalach, jak twierdzą moderatorzy, nie pojawił się ani jeden negatywny komentarz, nawet wtedy, gdy liczba migrantów przekraczających granicę sięgała setek dziennie, a było to zdecydowanie za dużo dla zasypanego śniegiem, pozbawionego światła dziennego miasteczka. Spośród trzech tysięcy mieszkańców większość zaangażowała się w pomoc humanitarną zainicjowaną przez grupę „Refugees Welcome to the Arctic”.
Przed spotkaniem z aktywistami z tej grupy spodziewałam się grupy studentów i studentek gotującej wegańskie ciapy w pokrytym pacyfami volkswagenie transporterze: tak to wyglądało na trasie bałkańskiej. Ale w Kirkenes, jak przystało na koniec świata, nie ma zbyt wielu młodych ludzi. Najaktywniejsza część grupy to kobiety w wieku wczesnoemerytalnym.
Machały rozemocjonowane rękami, choć od ich „biggest action”, jak nazywają blokadę deportacji migrantów do Rosji, minęło już kilka miesięcy. Jedna porwała dzieci prowadzone do autobusu, druga wjechała policjantowi w zderzak, trzecia wywiozła dzieci do kościoła. Wszystkie były potem przesłuchiwane na policji okrągłe dwie godziny, co utwierdziło je w komunistycznych i antysystemowych przekonaniach, którym mogły wreszcie dać wyraz, pierwszy raz od sześćdziesiątego ósmego, bo później w Kirkenes nie było okazji.
Bo Kirkenes to nie tylko koniec świata, ale i koniec historii: mała, wielokulturowa utopia nad Morzem Barentsa, do której zjeżdżają fotografowie z całego świata robić zdjęcia kamieniom rozrzuconym po tundrze. Fotografowie mają stypendia, dziennikarze – etaty, tłumaczy i fikserów, a robotnicy – ubezpieczenie zdrowotne i wakacje w ciepłych krajach. Nawet jeśli Finnmark to stosunkowo biedny region Norwegii, to nigga plz, byliście kiedyś w Nikielu, miasteczku po rosyjskiej stronie?
W Oslo nie jest gorzej, jest lepiej, a zwolenników Breivika tam jakoś nie brakuje. Argument z pieniądza mnie więc nie przekonuje i pytam wszystkich dalej, jak to się stało, że nikt nie kazał do migrantów strzelać. Dostaję na przemian dwie odpowiedzi: że lokalni pamiętają niemieckie i sowieckie bomby, a zatem wiedzą, jak to jest – uciekać, i że tu wszędzie jest zimno i ciemno, więc nieudzielenie pomocy równa się skazaniu na śmierć. Ale przecież w Polsce też wszyscy pamiętają bomby: i niemieckie, i sowieckie, i przecież też jest zimno i ciemno.
Dziennikarze z lokalnych portali nie dotarli jednak do wszystkich mieszkańców. Przed wyjazdem do Kirkenes wysłałam kilka zapytań na couchsurfingu, zaznaczając, że przyjeżdżam, żeby pisać o migracji w regionie. Pierwsza odpowiedź przyszła od mieszkającej tu polskiej imigrantki. „Niestety nie mogę cię przyjąć w tym terminie” – napisała – „ale chciałabym zauważyć, że osobiście jestem przeciwko imigrantom”.
**Dziennik Opinii nr 168/2016 (1368)