Kaja Puto

Uchodźcy, Witamy w Arktyce!

Kupili rowery i ruszyli w stronę tundry: pieszo, jak to w Radziecji, przekraczać granicy nielzia. O rowerach ustawodawca nie pomyślał.

Zanim zdjęcia piętrzących się radzieckich rowerów obiegły światowe media, mało kto w Europie myślał o tym, że jeden z najbardziej fascynujących końców świata jest tak blisko i że w ogóle istnieje coś takiego, jak granica rosyjsko-norweska. Wystarczyło dwóch sprytnych Syryjczyków, studentów z Moskwy, by przechytrzyć stojący na baczność po obu stronach granicy – w końcu to granica NATO – aparat pograniczników, specsłużb i wojskowych.

Kupili rowery i ruszyli w stronę tundry: pieszo, jak to w Radziecji, przekraczać granicy nielzia, a za przewóz osób bez ważnej wizy kierowca może trafić do więzienia. O rowerach ustawodawca nie pomyślał. W ślad za studentami pojechało pięć i pół tysiąca osób: najpierw Syryjczyków mieszkających w Rosji, a potem to już wszystkich przebywających wszędzie. Rowery odbierano migrantom jeszcze zanim zdążyli użyć magicznego słówka „azyl”, bo ściągnięte z całego obwodu murmańskiego ukrainy, sputniki i urale nie spełniały norweskich wymogów bezpieczeństwa.

Źródło: New York Times

To było jesienią, a później zapadła noc polarna i szlak został zamknięty. Rząd Norwegii chciał uchodźców w komplecie deportować do Rosji, kraju, jak dyplomatycznie uważa, bezpiecznego. Rosji jednak, okazało się, aż tak bardzo nie zależy na tej dyplomacji, a tym bardziej na uchodźcach. Zależy natomiast mieszkańcom pogranicznego Kirkenes, którzy rzucili się do obrony pierwszych deportowanych, a kierowca autobusu twierdzi, że płakał, jak deportował. W efekcie udało się wywieźć z Norwegii trzy autobusy ludzi, reszta została w kraju.

Pojechałam tam, żeby zapytać, jak to się stało, że w Kirkenes nikt nie chciał wysyłać uchodźców do gazu, bo w moim kraju wszyscy jakoś chcą, choć uchodźców nie ma w nim zbyt wielu. Na lokalnych portalach, jak twierdzą moderatorzy, nie pojawił się ani jeden negatywny komentarz, nawet wtedy, gdy liczba migrantów przekraczających granicę sięgała setek dziennie, a było to zdecydowanie za dużo dla zasypanego śniegiem, pozbawionego światła dziennego miasteczka. Spośród trzech tysięcy mieszkańców większość zaangażowała się w pomoc humanitarną zainicjowaną przez grupę „Refugees Welcome to the Arctic”.

Przed spotkaniem z aktywistami z tej grupy spodziewałam się grupy studentów i studentek gotującej wegańskie ciapy w pokrytym pacyfami volkswagenie transporterze: tak to wyglądało na trasie bałkańskiej. Ale w Kirkenes, jak przystało na koniec świata, nie ma zbyt wielu młodych ludzi. Najaktywniejsza część grupy to kobiety w wieku wczesnoemerytalnym.

Machały rozemocjonowane rękami, choć od ich „biggest action”, jak nazywają blokadę deportacji migrantów do Rosji, minęło już kilka miesięcy. Jedna porwała dzieci prowadzone do autobusu, druga wjechała policjantowi w zderzak, trzecia wywiozła dzieci do kościoła. Wszystkie były potem przesłuchiwane na policji okrągłe dwie godziny, co utwierdziło je w komunistycznych i antysystemowych przekonaniach, którym mogły wreszcie dać wyraz, pierwszy raz od sześćdziesiątego ósmego, bo później w Kirkenes nie było okazji.

Bo Kirkenes to nie tylko koniec świata, ale i koniec historii: mała, wielokulturowa utopia nad Morzem Barentsa, do której zjeżdżają fotografowie z całego świata robić zdjęcia kamieniom rozrzuconym po tundrze. Fotografowie mają stypendia, dziennikarze – etaty, tłumaczy i fikserów, a robotnicy – ubezpieczenie zdrowotne i wakacje w ciepłych krajach. Nawet jeśli Finnmark to stosunkowo biedny region Norwegii, to nigga plz, byliście kiedyś w Nikielu, miasteczku po rosyjskiej stronie?

W Oslo nie jest gorzej, jest lepiej, a zwolenników Breivika tam jakoś nie brakuje. Argument z pieniądza mnie więc nie przekonuje i pytam wszystkich dalej, jak to się stało, że nikt nie kazał do migrantów strzelać. Dostaję na przemian dwie odpowiedzi: że lokalni pamiętają niemieckie i sowieckie bomby, a zatem wiedzą, jak to jest – uciekać, i że tu wszędzie jest zimno i ciemno, więc nieudzielenie pomocy równa się skazaniu na śmierć. Ale przecież w Polsce też wszyscy pamiętają bomby: i niemieckie, i sowieckie, i przecież też jest zimno i ciemno.

Dziennikarze z lokalnych portali nie dotarli jednak do wszystkich mieszkańców. Przed wyjazdem do Kirkenes wysłałam kilka zapytań na couchsurfingu, zaznaczając, że przyjeżdżam, żeby pisać o migracji w regionie. Pierwsza odpowiedź przyszła od mieszkającej tu polskiej imigrantki. „Niestety nie mogę cię przyjąć w tym terminie” – napisała – „ale chciałabym zauważyć, że osobiście jestem przeciwko imigrantom”.

 

**Dziennik Opinii nr 168/2016 (1368)

UCHODZCY-pismo

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij