Na ponad dwa lata przed wyborami parlamentarnymi Donald Tusk wywalczył sobie – w UE i w OFE – gigantyczne pieniądze. Na co je wyda?
Jesteśmy w siódmym roku kryzysu, który rozpoczął się nie od bankructwa jakiegokolwiek państwa, ale od bankructwa jednej z czołowych i najbardziej reprezentatywnych prywatnych instytucji finansowych świata; kryzysu, w którym to nie prywatne instytucje finansowe ratowały przed bankructwem budżety państw, ale przeciwnie, to budżety państw ratowały przed bankructwem prywatne instytucje finansowe; kryzysu, który pokazał absolutną irracjonalność i celowe kłamstwa zarówno prywatnych instytucji finansowych, jak też prywatnych agencji ratingowych, które wiarygodność prywatnych instytucji finansowych gwarantowały i gwarantują nadal; kryzysu, który odsłonił koszty nadmiernego długu publicznego i krótkowzroczność polityk niektórych rządów, ale w jeszcze większym stopniu ujawnił koszty nieporównanie większej krótkowzroczności ekonomistów, finansistów, biznesmenów zarządzających prywatnym sektorem finansowym oraz ten sektor „po ekspercku” oceniających. Moraliści z Hollywoodu i innych kościołów chętnie nazwali to „chciwością”, choć mamy tu do czynienia z fundamentalnym mechanizmem kapitalizmu i gospodarki rynkowej – maksymalizacją krótkoterminowego zysku bez względu na odłożone koszty – który należy skutecznie kontrolować i równoważyć mechanizmami politycznymi przychodzącymi z zewnątrz kapitalizmu i spoza rynku.
Jednak mimo tej lekcji historii najnowszej, w naszej ojczyźnie, gdzie kioski wypełnione są historycznymi dodatkami do wszelkich możliwych tygodników opinii, obrona OFE przed decyzją Tuska jest prowadzona w taki sposób, jakby ostatnich siedmiu lat w ogóle nie było. „Prywatny zarząd” nad „moimi pieniędzmi” zawsze jest „bardziej racjonalny” i „bardziej bezpieczny”, niż zarząd publiczny (powiedzcie to posiadaczom jednostek inwestycyjnych funduszu Madoffa). Pieniądze ulokowane na kontach emerytalnych prywatnych instytucji finansowych, w prywatnych akcjach i papierach pochodnych, zawsze są „bezpieczniejsze”, niż pieniądze choćby zaksięgowane w budżecie i gwarantowane przez państwo (powiedzcie to posiadaczom jednostek udziałowych „thatcherowskich” prywatnych funduszy emerytalnych, które zbankrutowały po paru sztormach na światowych giełdach). A te wszystkie „prawdy” gwarantują eksperci z agencji ratingowych, które słyną z tego, że u progu kryzysu najwyżej oceniały inwestycje, o których wiedziały, że nic nie są warte.
Na większą racjonalność prywatnego zarządu w stosunku do zarządu publicznego nie wskazuje nawet los pieniędzy, które przez ostatnią dekadę Polacy odprowadzali do OFE. Stopa zwrotu była mniejsza niż z pieniędzy przekazywanych do ZUS, ale za to koszty zarządzania tymi pieniędzmi okazały się wyższe.
Sposób prowadzenia dyskusji wokół OFE w polskich mediach, zarówno „niepokornych”, jak też „mainstreamowych”, pokazuje, że także na rynku opinii nie rządzi prawda, nie rządzą argumenty, ale rządzi siła. A skoncentrowany pieniądz jest dziś większą siłą, niż rozproszone narodowe i partyjne polityki.
Na ponad dwa lata przed wyborami parlamentarnymi Donald Tusk wywalczył sobie jednak – w UE i w OFE – gigantyczne pieniądze. Na co je wyda? Czy potrafi je wydać sensownie? Użycie ich wyłącznie do tego, aby obniżyć księgowe parametry długu byłoby idiotyzmem – zarówno politycznym, jak też gospodarczym. Nie to, żeby Balcerowicz był idiotą, on jest dogmatykiem. Tusk nie jest ani idiotą, ani dogmatykiem. Czy jednak jest zdolny prowadzić aktywną i racjonalną politykę gospodarczą państwa, nawet kiedy wywalczył środki pozwalające mu taką politykę prowadzić? I nawet kiedy zapłacił (i jeszcze zapłaci) gigantyczną polityczną cenę za zdobycie tej forsy? Prawica (i jej zupełnie spory elektorat) uważa go za eurozdrajcę, a właściciele OFE (czyli sam szczyt oligarchicznej piramidy polskiego biznesu i najsilniejsze działające w Polsce międzynarodowe instytucje finansowe) nie zabili go jeszcze wyłącznie dlatego, że Kaczyński wydaje im się porównywalnym, a może nawet większym zagrożeniem, a pichcenie przez nich prawicy spolegliwej oligarchom, z użyciem Gowina, Wiplera, Giertycha, Marcinkiewicza, Poncyliusza i innych politycznych pozostałości po partiach i sprawach, idzie naszej oligarchii biznesowej wciąż ślamazarnie, mimo gigantycznego inwestowanego w to przedsięwzięcie potencjału medialnego i środków finansowych oszczędzonych na Cyprze.
Tusk, na przestrzeni swojej długiej i burzliwej politycznej biografii, stał się specyficznym skrzyżowaniem Machiavellego (czytanego niezbyt głęboko, po „prawicowemu”) i Hobbesa. Koncentruje się na walce o zdobycie i utrzymanie władzy, a samą władzę polityczną uważa przede wszystkim za gwaranta pokoju społecznego, znów rozumianego w zupełnie podstawowym sensie (na peryferiach istotnie jest to wartość wcale niebanalna). Legitymację własnej władzy nauczył się zatem budować głównie poprzez demolowanie wizerunku swoich konkurentów i przedstawianie ich jako wichrzycieli. Główni jego konkurenci obecni – Kaczyński i Palikot – dają się do takiej pracy dość łatwo zaprzęgać. Byłoby nieuczciwością niedostrzeżenie, że Tusk z czasem zrozumiał też głębsze – np. społeczne – fundamenty pokoju społecznego. Ale wciąż, kiedy się nimi zajmuje, częściej ziewa, bardziej kleją mu się powieki, chętniej deleguje te sprawy na swoich podwykonawców, którymi są ludzie politycznie bardzo niesamodzielni (bo tak ich dobiera). Sam Tusk bardziej się jednak ożywia, kiedy ma przedstawić Kaczyńskiego jako oszołoma albo Dudę jako „pętaka”.
Teraz ten hobbesowski książę pokoju musiałby sam stanąć na froncie polityki gospodarczej. Sam musiałby zacząć wydawać pieniądze, które wywalczył. Przy całym szacunku, nie zrobi tego za niego ani jego obecny minister skarbu, ani jego obecny minister pracy i spraw społecznych, ani nawet jego obecny minister infrastruktury.
Część rozwiązań podpowiada Tuskowi sama sytuacja. ZUS będzie teraz walczył z OFE o część składek emerytalnych. Każde zwycięstwo ZUS-u w tej walce będzie zwycięstwem Tuska, gdyż będzie księgowo obniżało mu dług dając kolejne pieniądze do oszczędzenia albo do wydania. Narzędzie ZUS-u w tej walce może być tylko jedno – waloryzacja emerytur. W granicach tego, co realne, ale jednak bardziej zauważalna i być może bardziej redystrybucyjna. Dodatkowe pieniądze na emerytury najwyższe prędzej trafią do prywatnych funduszy albo wręcz do rajów podatkowych, niż do gospodarki. Dodatkowe pieniądze na emerytury najniższe wrócą na rynek, do gospodarki, niezwłocznie. A czy inwestycje infrastrukturalne znowu w Polsce ruszą? Czy ruszą szybciej i będą bardziej racjonalne, niż do tej pory? Czy wywalczone przez Tuska pieniądze zostaną przez niego użyte do podniesienia konkurencyjności, przyspieszenia rozwoju w jakimś kluczowym obszarze polskiej gospodarki? Polska w ciągu ostatnich kilku lat stała się np. europejską potęgą w eksporcie nieprzetworzonych lub niskoprzetworzonych artykułów rolnych. Czy może się stać potęgą w eksporcie wysokoprzetworzonych produktów spożywczych? Polska nigdy nie była typową potęgą przemysłową, nawet za czasów mitycznego COP-u, a efekt gierkowskiego skoku okazał się tak samo krótkotrwały, jak efekt skoku Żiwkowa czy skoku Ceausescu. Obawiam się, że nie tylko Balcerowicz był tutaj winien, gdyż w Bułgarii i Rumunii Balcerowicza nie było. Można upadek modelu gospodarczego RWPG zwalić na MFW i Ronalda Reagana, ale co nam z tego przyjdzie poza chwilą zupełnie jałowej nostalgii? Czy Polska jako kraj włączony w światowy podział pracy jako kooperant najbardziej konkurencyjnej globalnie gospodarki niemieckiej może zbudować „drugą nogę” swego gospodarczego rozwoju stając się potęgą rolną i spożywczą? Ścigając się z Holandią nie tylko pod względem ilości sprzedaży jabłek przemysłowych czy pomidorów, ale także pod względem stopnia przetworzenia eksportowanych przez siebie produktów spożywczych? To wszystko są oczywiście tylko rozważania felietonowego fachowca, za które przepraszam. Ale pozostaje pytanie kluczowe. Na co Tusk wyda gigantyczne pieniądze, które sobie wywalczył i za które słono politycznie płaci? Czy potrafi je wydać? Czy też pozostawi je do wydania Jarosławowi Kaczyńskiemu?