Idea planowego przekształcenia społecznej rzeczywistości, nad jaką pracował jeszcze Marks, dziś została włożona między bajki.
Nigdy nie przepadałam za tym powiedzonkiem, podobnie jak za wszystkimi innymi idiomami, ale akurat nic lepszego nie przychodzi mi do głowy, kiedy chcę opisać to, co obecnie dzieje się w świecie tak zwanej humanistyki, czyli właśnie – wylewanie dziecka z kąpielą. Właściwie nie ma już wielu powodów, by dziedzinę tę wciąż jeszcze nazywać humanistyczną, bo człowiek znudził ją już dawno, a jeśli jeszcze się pojawia jako obiekt jej zainteresowania, to wyłącznie jako bohater negatywny, który coś tam sobie uroił o własnej wyższości nad resztą stworzeń (oczywiście za sprawą złej, bardzo złej religii) i stąd wynikły wszystkie nieszczęścia epoki nowożytnej, od technologii po Zagładę. Co sięgam po kolejne dzieło (tym razem była to Rosi Braidotti i jej straszno-śmieszny manifest ideowy, Po człowieku), to raczy mnie ono tą samą bajką o złym (bardzo złym) człowieku, jego złej (bardzo złej) religii i jego złej (bardzo złej) nowoczesności oraz dobrej, uciśnionej naturze, którą humanizm rzucił na kolana, a która teraz powoli znów się podnosi i – chwała jej za to.
To się teraz nazywa: posthumanistyka.
Posthumanistyka szczyci się tym, że zdekonstruowała obłudę humanizmu, który w jej redukcyjnym ujęciu sprowadza się tylko do uzasadnienia władzy martwego białego mężczyzny nad resztą świata, czyli do tak zwanego speciesm: „gatunkizmu”, gdzie jeden naturalny gatunek uzurpuje sobie prawo do dominacji nad innymi.
W posthumanistycznej perspektywie zawsze zatem byliśmy częścią przyrody i zawsze podlegaliśmy jej prawom, nawet jeśli humanizm głosił zasadę Oświecenia jako Wyjścia z domu niewoli wszelkich bezrefleksyjnych, pozornie naturalnych praw (vide Kant). We have never been human – jak głosi jedno z naczelnych haseł posthumanizmu: nigdy nie udał nam się żaden eksodus ze świata natury, od zawsze byliśmy i na zawsze pozostaniemy tylko trybikiem w organicznym młynie życia i śmierci.
I choć posthumanistyka szczyci się także tym, że jest ostatnią awangardą krytyczną, dzięki której nieprawości „człowiekizmu” stają w ostrym świetle oskarżenia, to ja mam poważne wątpliwości co do jej krytycznego potencjału. Uznając się za kontynuację filozofii krytycznej, a jednocześnie potępiając w czambuł nowoczesny humanizm, posthumanistyka piłuje gałęź, na jakiej zasiadła: sama jest w pierwszym rzędzie winna grzechu obłudy, przyjmując stanowisko, którego podstawy neguje. W świecie natury nie ma bowiem krytyki, jest tylko jedno kryterium, które krytykę zastępuje: albo przeżyjesz, albo zginiesz. Myślenie krytyczne natomiast możliwe było tylko dzięki denaturalizacji, czyli wyjściu poza obszar obowiązywania tego jednego kryterium.
Ale kto by tam teraz w ogóle jeszcze czytał Kanta, albo choćby Szkołę Frankfurcką, która zalecała, by do nowoczesności i oświecenia podchodzić ostrożnie, z całym dialektycznym arsenałem „krytyki ocalającej”. Zbawienna prostota krytyki nieocalającej, która pozostawia po swej bezlitosnej dekonstrukcji tylko zgliszcza ludzkiej nieprawości, tnie wszystko, jak popadnie, bez precyzji skalpela – a na koniec zostaje nam to, czego nie ustanawiają ani poeci ani filozofowie, czyli przyroda sama: na powrót dziewicza i niestworzona ludzką ręką.
I to właśnie nazywam wylaniem dziecka z kąpielą: tak radykalną krytykę wszystkich ludzkich projektów, w których człowiek usiłował zaznaczyć i wyrazić swoją różnicę wobec świata przyrodniczego, że w rezultacie wracamy do jaskiniowego punktu wyjścia. Nie wiem, jak trzeba być naiwnym, by wierzyć, że taki apokaliptyczny reset może przynieść coś dobrego. W rozwaleniu każdego projektu jako projektu (przyroda nie ma projektów, miał je tylko człowiek), nie czai się żadna wizja przyszłości. W istocie w ogóle nie ma tu przyszłości, bo w świetle posthumanizmu także przyszłość jest kategorią ludzką, stworzoną przez ludzkie doświadczanie czasu: przyroda zaś, jak twierdził już Nietzsche, porusza się tylko po kręgu wiecznych powrotów tego samego.
Gdyby więc posthumanizm był prawdziwie konsekwentny, a nie tylko obłudnie pasożytniczy w stosunku do myśli krytycznej, którą jednocześnie eksploatuje i podważa, to musiałby się wyrzec postawy krytycznej jako zdecydowanie nienaturalnej (tak też zresztą zdaje się sądzić Peter Sloterdijk, posthumanista nieobłudny, ale też, umówmy się, mało lewicowy…).
W istocie bowiem posthumanizm współpracuje z najmroczniejszymi i najbardziej cynicznymi tendencjami naszej epoki, z jej odczarowanym, późnonowoczesnym realizmem, który jako swą poznawczą zdobycz przedstawia coś, co jeszcze dwa wieki temu uchodziłoby za błąd ontologiczny, czyli próbę wywiedzenia tego, co być powinno, z tego, co jest.
Dziś do nikogo już prawie nie przemawia argumentacja Kanta, że Sollen (sfera powinności) nie tylko nie bierze się z Sein (sfery bytu), ale jest mu wręcz przeciwstawna, czyli, jak mawiał Steven Schwarzschild, współczesny żydowski kantysta: „Mieć etykę jest tym samym, co mieć alternatywę dla rzeczywistości”. Otóż to właśnie radykalne rozumienie etycznej normy – niewywodliwej z faktów i oferującej wobec nich alternatywną wizję życia – dziś ulega posthumanistycznej dekonstrukcji, która sprowadza je na powrót do odwiecznych relacji panowania, z jakich usiłowało ono wyjść. Zasada przyrodniczej rzeczywistości rządzi niepodzielnie, żądając, by nasze normy podporządkowały się czemuś, co Adorno (kolejny żydowski kantysta) nazywał, wciąż jeszcze w poczuciu oporu, „hańbą adaptacji”. Wszystko, co jakkolwiek wystaje poza adaptacyjny obraz rzeczywistości, traktowane jest przez dzisiejszych ekspertów (którzy bez reszty wyparli moralizujących intelektualistów) jako albo śmieszna, albo niebezpieczna utopia. To, co niegdyś uchodziło za normę normy – jej alternatywność wobec świata faktycznego – dziś uchodzi za utopistyczną patologię wyrażającą nieuprawnione roszczenia wobec społecznego bytu, który „jest, jaki jest”. Wbrew więc szumnym deklaracjom radykalnej niezgody na polityczny zastany stan rzeczy, posthumanista w istocie kolaboruje z biopolitycznymi ekspertami: obie strony zgadzają się bowiem, że nigdy żadnego Wyjścia z Natury nie było. We have never been human.
Polityki, która nie byłaby tylko „hańbą adaptacji”, nie sposób uprawiać bez etycznego zaangażowania – a ta postawa nie ma dziś dobrej prasy: ani na „eksperckiej” prawicy, ani na „posthumanistycznej” lewicy. Carl Schmitt, który wydestylował pojęcie czystej polityczności, das Politische, uczynił to między innymi po to, by wyrugować zeń wszelkie wątki moralne, domagające się alternatywy wobec tego, co jest – było i będzie – czyli odwiecznego konfliktu wróg – przyjaciel. Odarłszy polityczność z tego, co etyczne, Schmitt istotnie zaprojektował świat skrajnie odczarowanej późnej nowoczesności, w jakim żyjemy – choć jednocześnie świat ten nie poszedł całkiem po jego myśli (nawet Schmitt bowiem nieświadomie dla siebie zawiera komponentę utopijną, jaką jest wiara w odzyskanie dla polityki iskry boskiej suwerenności, czyli zdolności do decydowania ex nihilo). W świecie tym polityka występuje tylko w dwóch postaciach: jest albo biopolityczną administracją procesami życiowymi obywateli, gdzie reguły gry dyktuje sama fizjologia, czyli faktyczność natury biologicznej – albo nagłą suwerenną interwencją państwa decydującego o stanie wyjątkowym, która pojawia się tylko wtedy, gdy ciało społeczne zagrożone jest obcą infekcją. Rozbudowane biopolityczne metafory, w jakie obfituje od czasów włoskiego i niemieckiego faszyzmu dzisiejsza teoria polityczna – ciało, tkanka, zakażenie, odporność, kryzys (który bardziej przypomina przesilenie choroby albo coś w rodzaju okresowego kataru, jaki przechodzi system kapitalistyczny) – wskazują jedynie na głębię upadku myślenia w sferę tego, co naturalne i znaturalizowane, a co jako natura właśnie nie poddaje się żadnemu kształtowaniu. W naturze bowiem, powtórzmy to raz jeszcze, nie ma i nie może być norm, ponieważ niepodzielnie króluje w niej adaptacja, będąca „poza dobrem i złem”.
Tak samo marnie wygląda potencjał krytyczny posthumanizmu w temacie „kapitalizm”. Na jakiej bowiem zasadzie ma on zbudować krytyczny dystans – alternatywę wobec formacji, która utraciła wszelkie cechy polityczno-kulturowe, a stała się czymś na wzór biologicznego ekosystemu: wielkiego układu subtelnych globalnych powiązań, równie niesterowalnego jak klimat albo amazońska dżungla? Myśl, że człowiek – jako człowiek, a nie jeden z gatunków walczących o przetrwanie w ekonomicznym systemie globalnym – mógłby swoją decyzją i działaniem zmienić coś w tym układzie celowo, wydaje się dziś absolutnie fantastyczna. Co najwyżej, jego polityczne decyzje (jeśli takie jeszcze są możliwe) mogłyby jedynie wywołać falę „niechcianych konsekwencji” – znów na podobieństwo owych biologicznych katastrof, gdzie nagłe zachwianie równowagi w ekosystemie prowadzi do jego dysfunkcji i rozpadu. Zresztą tak właśnie myśli dziś rewolucyjna frakcja lewicy (wciąż jeszcze resztkowo humanistyczna): jeśli liczy na jakiś sukces swojej subwersywnej praktyki, to tylko na zasadzie zaburzenia ekwilibrium, które – jak sama przyznaje, zupełnie nie wiadomo do czego doprowadzi w następstwie (wystarczy tu przypomnieć Žižka cytującego Napoleona: „Rzucamy się w walkę – a potem się zobaczy!”).
Idea planowego przekształcenia społecznej rzeczywistości, nad jaką pracował jeszcze Marks, dziś została włożona między bajki.
Wobec tak głębokiego upadku życia ludzkiego w naturę, wszelkie pomysły – jako pomysły właśnie – wydają się zupełnie nie na miejscu. Wobec obojętności tego quasi-biologicznego cyklu, w którym neoliberalny kapitalizm wzrasta i ginie, choruje i zdrowieje, traci i przywraca swą wewnętrzną równowagę, nie tylko perspektywa etyczna nie ma na czym się oprzeć; w ogóle wszelkie idee, projekty, myśli stają się czymś zbędnym i zaledwie epifenomenalnym, jak owa „piana” ze skrajnie odczarowanej wizji Petera Sloterdijka, który – wbrew swemu mistrzowi Adorno – postanowił grać tę renaturalizacyjną, posthumanistyczną grę do końca. Tego właśnie obawiali się autorzy Dialektyki oświecenia: że pod wpływem renaturalizacji cywilizacja cofnie się do swego momentu założycielskiego, czyli eksodusu ze świata przyrody, który albo zdoła powtórzyć raz jeszcze, by się ocalić – albo na powrót wsiąknie w otchłanie kosmicznego cyklu „powstawania i ginięcia”, gdzie jedyne reguły gry wyznacza walka o dominację i przetrwanie.
Posthumanizm zatem to szczyt obłudnego konformizmu, który tylko przebiera się w rewolucyjno-campusowe szatki. Prawdziwa niezgoda na naszą przyrodniczą rzeczywistość wywodzi się z zupełnie innych, dziś wyśmianych i niemal zapomnianych źródeł.
Dlatego pozwólcie, że zacytuję klasyka i zadam wam jego pytanie: „Macież wy odwagę Mojżesza?”. Odwagę, by wyprowadzić ludzkość z Egiptu wtórnej kapitalistycznej natury, w jaką z własnej winy popadła, i już więcej nie czytać posthumanistycznych bzdur?