Możecie sobie wyobrazić poruszenie, jakie zapanowało na moim wydziale teologicznym w Nottingham po tym, kiedy Benedykt XVI ogłosił abdykację. Nic takiego nie wydarzyło się od czasów jakiegoś tam Celestyna, który przepadł w otchłaniach kościelnego średniowiecza jako ten nieszczęsny, co to wyparł się największego daru Ducha Świętego, czyli władzy papieskiej (choć zdaje się niedobrowolnie), i sczezł marnie w lochach Watykanu. Ponieważ na moim wydziale większość teologów to anglikanie, ale tak zwani Wysocy, czyli w przeciwieństwie do ewangelikańskiego ludu (Low Church) bliscy rytuałowi katolickiemu, choć zdecydowanie bez rzymskiego przywództwa, decyzja papieża szalenie ich podekscytowała. Różne media wydzwaniały na wydział przez cały dzień, a moi koledzy z wypiekami na twarzy komentowali. W BBC od rana do wieczora gościli teologiczni eksperci z Oxfordu, Cambridge (i Nottingham, nie chwaląc się). Znów, przerzucając się z telewizji angielskiej na TVN 24, miałam okazję porównać poziom dyskusji, który, podobnie jak w przypadku małżeństw gejowskich, rozważanych przez brytyjskich parlament dwa tygodnie temu, wypadł zdecydowanie na korzyść Wysp. Gdy w polskich mediach bez wyjątku królowały sentymentalne laurki pożegnalne, słodsze od wadowickich kremówek, media brytyjskie zajęły się trzeźwą analizą kryzysu, jaki dotknął papieską władzę.
Kryzys? W Watykanie? – to niemożliwe. Pierwszą reakcją polskiego katolika (a większość redaktorów w polskich mediach to polscy katolicy) na niepokojące wieści z centrum świata jest panika i wyparcie. To wszak niemożliwe, żeby ostatni bastion władzy świętej, naturalnej, wspartej w swym słusznym autorytecie przez samego Ducha, podlegał tym samym ziemskim tarciom i napięciom, co każda inna – zwykła, ludzka – forma władzy. To niemożliwe, by papież i jego kardynałowie byli tylko ludźmi, pogrążonymi w intrygach i grach o dominację, jak cała reszta świata. Katolicyzm od wieków oskarżany jest o to, że utrzymuje swoich wiernych w stanie zdziecinnienia, ale nigdzie diagnoza ta nie sprawdza się tak dobrze, jak w Polsce, gdzie istotnie papież funkcjonuje jako Figura Ojca widzianego zawsze z „żabiej perspektywy”: oczami dziecka miłośnie wpatrzonego w swego potężnego, nieskazitelnego rodzica. Dorosłość jednak polega na tym, że rodzic powoli staje się partnerem, a wraz z tym procesem zmienia się istota miłości: nadal się go kocha i szanuje, ale już bez tej namiętnej idealizacji, która wyklucza z figury ojcowskiej wszystko, co słabe i ludzkie. Niedorosłość z kolei to przede wszystkim niezdolność do tego właśnie, by zaakceptować ten rytuał przejścia. O tym, jak dalece polski katolicyzm jest zdziecinniały, można się było przekonać, kiedy po śmierci Jana Pawła II kardynał Dziwisz załamującym się głosem mówił, że czuje się tak, jakby umarł mu Ojciec, a on, jak bezradne dziecko, znalazł się na dnie dezorientacji, pozbawiony autorytetu i drogowskazu – i sądząc po tym, jak przebiegała narodowa żałoba po polskim papieżu, Papa –Wielkim Tacie, nie był on w tym lamencie odosobniony.
Podobnie dziecinnie przebiegła w polskich mediach dyskusja na temat abdykacji Benedykta. Oprócz Tadeusza Bartosia, który jako jedyny chyba pokusił się o głębszą analizę tego niezwykłego skądinąd aktu, usiłując pokazać jego polityczne kulisy (ale i tak został zagadany przez prowadzącego rozmowę Kamila Durczoka), nie pojawił się nikt, kto byłby gotów podważyć oficjalną (dez)informację Watykanu, która za jedyną przyczynę rezygnacji papieża podawała jego zły stan zdrowia. Kolenda-Zaleska rozczulała się więc przez pół dnia nad tymże stanem zdrowia, a jedynym głosem „eksperckim” w tym zasłodzonym na śmierć spektaklu dziecinnej potulności i pokory była opinia samego brata Benedykta, który autorytatywnie potwierdził, że w całej tej sprawie chodzi tylko o niedomagania zdrowotne.
Czyżby? Wystarczyło posłuchać kilku ekspertów na BBC, by szybko wyrobić sobie zupełnie odmienne zdanie. W ich opinii abdykacja papieża, zasłonięta – jak zwykle w watykańskiej mowie-trawie – wymówkami zdrowotnymi, ma wymowę jak najbardziej polityczną. Benedykt, jeden z najmniej popularnych papieży ostatnich czasów, postanowił odejść, ponieważ jego wizja władzy watykańskiej – mocno scentralizowanej i autorytarnej – nie spotkała się z dostatecznym poparciem nie tylko kościoła powszechnego, ale nawet jego najbliższego otoczenia, czyli rzymskiej kurii. To nie przypadek, że na kilka dni przed ogłoszeniem abdykacji ważna postać kurii, kardynał Paglia, wystąpił z orędziem na rzecz związków partnerskich, popierającym nowe ustawy w Wielkiej Brytanii i Francji, a tym samym wprost wymierzonym przeciw konsekwentnie antygejowskiej polityce samego Benedykta. To nie przypadek, że przez ostatnie kilka miesięcy tyle było wokół papieża skandali – a to z jego osobistym kamerdynerem, a to z kolejnymi przeciekami tajnych dokumentów. Był to wyraźny znak, że bolid B16 utracił sterowność i odtąd zaczyna dryfować na nieprzyjaznym sobie morzu. Nie mogąc przeforsować swojej militarno-autorytarnej wizji kościoła, Benedykt postanowił wycofać się, zanim jeszcze nie utracił władzy zakulisowo.
Więcej, postanowił wycofać się z hukiem, by pozostawić Kościół, instytucję, którą jeszcze przed chwilą reprezentował, w stanie oskarżenia – jako niereformowalną, upadłą i dogłębnie niedoskonałą, w istocie skażoną tym samym złem, co cała nowoczesno-liberalna rzeczywistość, z którą dotąd za jej pomocą walczył. Odchodząc, uraczył nas jeszcze mową pożegnalną, której nie powstydziłby się żaden Manichejczyk: ja, ostatni sprawiedliwy w tej liberalnej Sodomie, składam broń, ponieważ nawet Kościół nie okazał się dostatecznie czysty, by się jej przeciwstawić. Świat ogarnęła „choroba dekonstrukcji”, w której wszystko, co stałe, wyparowuje, a wszystko, co święte, ulega profanacji – i nawet Kościół katolicki, najsolidniejsza dotąd opoka światowego tradycjonalizmu, nie oparła się tej pokusie. Oczywiście, Benedykt powiedział tylko to pierwsze, tego drugiego nie – ale to ciche, nie wyrażone wprost oskarżenie pod adresem własnej instytucji, jest w istocie sednem jego decyzji o odejściu.
Nie ma zresztą powodu, by nadmiernie się z tej decyzji cieszyć, ponieważ nic ona nie oznacza w kwestii rzekomego powrotu Kościoła Otwartego. Benedykt, choć manichejski do imentu (naprawdę, wbrew tomistycznej doktrynie, jaką katolicyzm oficjalnie wyznaje, dogłębnie nieufny wobec bytu), był jednak w swoim manicheizmie przewrotnym idealistą, walczącym z ziemskim zepsuciem świętej instytucji. Być może więc po jego odejściu będzie tylko gorzej: żadnego otwarcia, a jedynie kontynuacja wszystkich odziedziczonych po ostatnich trzech papieżach konserwatywnych trendów, tyle że już bez tego ponurego błysku w oku, który mesmeryzował nawet najbardziej zaciętych przeciwników Ratzingera.