Kiedy po obejrzeniu Pokłosia wychodziłam z kina na Grochowie w otoczeniu milczącej gromadki widzów o mocno poszarzałych twarzach, przypomniało mi się zdanie z Nietzschego: „Prawda was zabije”. Prawda jest nie do zniesienia, jest jak nokautujący cios prosto w oczy, po którym można tylko stracić przytomność i nigdy więcej się nie podnieść; dlatego, ciągnie Nietzsche, aby żyć, każda jednostka – ale i każda wspólnota – potrzebuje tak zwanych „życiowych kłamstw”, które tworzą wokół niej ochronną otoczkę. Tylko ta mydlana bańka złudzeń, szczelnie opatulająca jednostkę i jej wspólnotę, pozwala jej przez jakiś czas przetrwać w potwornie lodowatym kosmosie, który nie jest miejscem do życia.
Nietzsche wypowiedział jednak jeszcze inny aforyzm, który na dobre już zadomowił się w kulturze popularnej: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Jeśli więc już jakimś cudem uda się nam wytrwać po ciosie prawdy, który w zasadzie powinien nas unicestwić, to jednostka – i jej wspólnota – ma szansę na zahartowanie. Choć mydlana bańka dobroczynnego mitu ulegnie rozdarciu, to mimo wszystko życie bez niej okaże się możliwe. Patrząc na porażone twarze widzów Pokłosia, można było odnieść wrażenie, że nadzieja na to jest nikła. Ludzie wychodzili zgnębieni, najwyraźniej w poczuciu, że nie, życie jednak nie będzie możliwe, bo rozsypka różowej mitycznej otoczki pt. „Nasz wspólny dom, Polska” okazała się zbyt totalna. „Nie ma czego zbierać i my też nigdy się nie pozbieramy”, wyszeptała stojąca obok mnie nastolatka w gotyckim wdzianku, której ktoś chyba po raz pierwszy uświadomił, że mroki egzystencji to nie żadna tam estetyczna stylizacja, tylko – sama prawda właśnie.
Pasikowski zafundował nam wszystkim współczesne widowisko kalwaryjne – coś o wiele mocniejszego od Pasji Mela Gibsona, choć ta raczej nieudana produkcja miała na celu dokładnie to samo: unaoczenienie, zgodnie z zasadą, że co innego przeczytać, a co innego zobaczyć na własne oczy. Co innego, kiedy średniowieczny chłop słuchał księży czytających ewangelię o śmierci „żydowskiego króla” „zabitego przez Żydów” (i rzadko kiedy zastanawiał się nad tą osobliwą sprzecznością), a co innego, kiedy naocznie mógł się przekonać o wstrząsającej niesprawiedliwości chrystusowej ofiary, kiedy na czas kalwaryjnej katharsis w Jezusa wcielał się najbardziej popularny, „najwyższy i najbardziej blond” (to cytat z Leonarda Cohena) chłopak ze wsi. Tak samo, czym innym jest, kiedy współczesny Polak czyta trylogię Jana Tomasza Grossa, zżymając się tu i ówdzie na przesadę stylu, a czym innym, kiedy staje się świadkiem – za sprawą filmowego obrazu, ale jednak – ukrzyżowania w roli polskiego inri najmilszego i najbardziej przez wszystkich kochanego młodego aktora, Macieja Stuhra, który w tym filmie, jak się już wkrótce okazało, występuje także w swojej własnej roli.
Tak jak średniowieczny spektakl pasyjny oparty był na uproszczonej biblia pauperum, tak też scenariusz Pasikowskiego, bardzo świadomie, przekłada na mocny obraz wszystkie oskarżenia Grossa, które formułuje on pod adresem polskiej wspólnoty: od Sąsiadów począwszy (własnoręczny mord na okolicznych Żydach), przez Strach (przejęcie ich mienia), po Złote żniwa (ogólne wzbogacenie się polskiej wsi w czasach zagłady). Prawdę powiedziawszy, film zyskuje moc dopiero w drugiej części; pierwsza trochę się ciągnie, kończąc na antyklimaktycznie sentymentalnym obrazem rozstawionych na pszenicznym (jakże polsko sielankowym) polu macew, które Józek Kalina zdobył, odkupił i odczyścił, a jeszcze na dodatek odczytał, bo w jakiś niepojęty sposób nauczył się podstaw hebrajskiego (ten motyw rodem z magicznego realizmu wprost nie przystoi tak pełnokrwistemu reżyserowi, jak Pasikowski!). Ale druga połowa to już zawrotne widowisko pasyjne. I tak jak w starej pasji, tak i w Pokłosiu chodzi o wywołanie bezkrytycznego efektu utożsamienia, gdzie w kąt idzie wszelka świadomość refleksyjna, a aktor grający Józka Kalinę po prostu nim się staje. Reakcja polskiej prawicy, która już niemal zlinczowała Maćka Stuhra za zaangażowanie na rzecz Pokłosia, nie mogła być trafniejsza. O to wszak chodziło: żeby młody widz, uwielbiający tego – raz jeszcze to powtórzmy – najmilszego aktora młodego pokolenia, obdarzonego naturalnym ciepłem i słodyczą, miał takie samo obezwładniające poczucie, jak wesoła kompania z South Parku, kiedy w trakcie jej beztroskich zabaw („złych zabaw”, jakby powiedział Ignacy Krasicki) po raz kolejny ginie Kenny: O Boże, zabiliśmy Maćka Stuhra!
Na projekcję Pokłosia poszliśmy z parą Niemców chwilowo mieszkających w Warszawie. Oboje wychowali się w gorących latach 60. i wraz z całą swoją generacją buntowali się przeciw cichej zmowie ich rodziców, która spowiła nazizm otoczką milczenia. Potem siedzieliśmy w ich zamieszkałym przez gromadę kotów mieszkaniu na Gocławiu, wdając się w długie nocne polsko-niemieckie rozmowy. Wolfgang i Christiane znieśli ten film spokojniej niż my – nie dlatego (piszę to ku rozwadze apriorycznie wściekłych prawicowych internautów, w każdej chwili gotowych kropnąć swój „komentarz”), że są Niemcami, ale dlatego, że jak to sami ujęli, „mają już te rzeczy przerobione”. Podczas gdy powojenna polityka Adenauera postawiła na jedność narodową kosztem prawdy, oni – niemieccy „sześdziesięcio-ósmacy” – postawili na prawdę kosztem jedności. Spór wprawdzie trwa nadal, ale wszyscy przyzwyczaili się do jego nieusuwalnej obecności w publicznym życiu Niemiec – co w gruncie rzeczy oznacza zwycięstwo ich opcji, czyli właśnie prawdy kosztem zwartości wspólnoty.
Niemcy są podzielone – jak każdy nowoczesny naród, który musi się nauczyć żyć bez mitu absolutnego pojednania, ale za to, jak określają klasycy nowożytnego liberalizmu, z dużą „tolerancją na konflikt”. Francja tak żyje od czasów afery Dreyfusa; Niemcy tak żyją po Hitlerze; Anglicy tak żyją, od kiedy wyszły na jaw ich kolonialne okrucieństwa; Amerykanie tak żyją od czasów wojny w Wietnamie – ale żyją. Jakoś jednak prawda ich nie zabiła, a nowoczesność, stawiając na prawdę i samokrytykę, które naruszyły różowe mity wspólnotowe, pozwala mimo wszystko na to, by wspólnoty, choć podzielone, nadal trwały.
Wydaje się więc, że Polska po prostu musi nauczyć się tego, co starsze wspólnoty nowoczesne „mają już przerobione”: życia w nieidealnych warunkach sporu, konfliktu i niepojednania, którym nie przyświeca już żadna utopia narodowej zgody a la finał Pana Tadeusza. Wszelkie polityczne i publicystyczne nawoływania do jedności są jedynie czkawką tradycyjnych marzeń o mitycznym zespoleniu, które nie mogą ostać się wobec nowoczesnego roszczenia do prawdy. W Pokłosiu tę trzeźwą postawę reprezentuje starszy brat Józka, Franek Kalina, który choć za Żydami osobiście nie przepada (i jego wiedza, o tym, co się we wsi wydarzyło, wcale jego sympatii nie wzmaga), domaga się ujawnienia prawdy i respektuje prawo Żydów do pamięci; to w końcu on kontynuuje dzieło ukrzyżowanego Józka po tym, jak ten – zbyt idealistyczny, zbyt marzycielski – doznaje szoku po odkryciu ostatnich elementów upiornej układanki (nie powiem jakich, by tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli, nie spalić finału) i nie mogąc spojrzeć prawdzie prosto w oczy, wycofuje się, żeby wyciszyć sprawę. Franek tymczasem, niczym święty Paweł po Jezusie, zdeterminowany jest ciągnąć ją do końca; podczas gdy traumatyczna prawda zabija jego brata, jego samego paradoksalnie wzmacnia.
Nie wiem, czy Roman Dmowski, kreśląc portret „nowoczesnego Polaka”, coś takiego miał na myśli, ale Pasikowski z pewnością tak: Franek Kalina to niezły punkt wyjścia, by mimo utraty złudzeń podnieść się z szoku i – jak mawiał Samuel Beckett – „ciągnąć to dalej”.