W ramach wieczornego wygaszania ekranu i układania się spać obejrzałam sobie ostatnio stary angielski film z Piercem Brosnanem w roli głównej pt. The Deceivers (u nas przetłumaczone jako Sekta morderców). Akcja, podobno oparta na faktach, toczy się we wczesnym wieku XIX w brytyjskiej prowincji Indii, gdzie powstaje sekta tak zwanych thuggees, czyli wyznawców bogini Kali. Sekta uprawia straceńczy tryb życia: narkotyzuje się i w stanie morderczej ekstazy napada na podróżników, najchętniej angielskich, których brutalnie dusi specjalnie w tym celu przysposobionymi sznurami. Pierce Brosnan, grający młodego ambitnego oficera brytyjskiego, przebiera się za Hindusa (wygląda mniej więcej tak, jak Olbrychski zrobiony na Azję Tuchajbejowicza) i infiltruje sektę, by rozpracować ją od wewnątrz. Też się narkotyzuje i też zabija, ale w końcu, kiedy już wydawało się, że okrutna bogini Kali przejmuje władzę nad jego umysłem, angielski law and order zwycięża: sekta zostaje zdemaskowana, osądzona, zaś młody oficer wraca do swej delikatnej i kochającej go żony, choć ostatnie kadry – już bardziej rodem z Jądra ciemności – pokazują go w stanie rozchwiania, który Conrad nazywał „syndromem kolonialnym”, zaś Lynch „dzikością serca”. Bo kto raz oddał się rozkoszom Kali, nie może już powrócić na łono cywilizacji.
Nie chcę tu jednak pisać o egzystencjalnych dylematach kolonizatorów, bo to Polski za bardzo nie dotyczy, a raczej o indyjskiej sekcie thughees, bo to już Polski dotyczy, i to w coraz większym stopniu. Sekta Kali, choć istniała w Indiach co najmniej od XIV wieku, zradykalizowała się za czasów kolonialnych: choć najpierw wyłoniła się jako religijna herezja w obrębie hinduizmu, to później naturalnie posłużyła jako quasi-polityczna rewolta przeciw obcemu panowaniu, która jedynie przybrała maskę sekciarskiej religijności. Późniejsi thughees bardzo więc przypominali rewolucyjną sektę pierwszych chrześcijan w nieśmiertelnej wizji Monthy Pythona. Zwolennicy tytułowego Briana, parodiującego nauczania Jezusa, stanowią tam przecież tylko jedną z podziemnych komórek w rodzaju Frontu Wyzwolenia Judei, która zajmuje się głównie zwalczaniem innych „frontów” i „stronnictw”, a dopiero w dalszej kolejności (jeśli w ogóle) walką z rzymskim najeźdźcą.
W istocie Żywot Briana to dzieło na miarę Jądra ciemności Conrada: żadne poważne studia postkolonialne nie dostarczyły tylu żywych wglądów w istotę postkolonialnego patriotyzmu, w którym „nasza” religia, „nasza” tradycja i wszelka „naszość” w ogóle przeciwstawia się obcemu wpływowi cywilizacji kolonizatorów. Zdecydowanie najlepsza scena tego filmu to ta, w której zaperzeni Judajczycy dumnie deklarują, że „nic nie zawdzięczają Rzymowi”, po czym nagle się reflektują i zaczynają niechętnie wyliczać rozmaite „drobiazgi”. Nic– oprócz wodociągów, kanalizacji, architektury, prawa, szkolnictwa… Co, jak niektórzy pamiętają, w „naszych” realiach znalazło równie groteskowy wyraz w słynnej dyskusji wokół tego „nic”, jakie daje nam cywilizacja zachodnia, czyli tak zwanej „ciepłej wody w kranie”.
Ale wracając to thuggees, których nihilistyczna agresja, przejawiająca się w dzikim mordowaniu dla samej „pięknej masakry” (czy mówi to wam coś, drodzy czytelnicy?), przebija wszystkie postkolonialne insurekcje polityczne. Ten obłęd przemocy, trafiającej na ślepo zarazem w Anglików, jak i w indyjskich bogatych „kolaborantów”, to najczystszy przejaw polityczności, która nie chce być polityką. Polityczności, która zadowala się ekstremalnymi hasłami i surrealnym czynem, ale w żaden sposób nie chce być skuteczna; wręcz stroni od wszelkiej skuteczności, bo ta zawsze śmierdzi wyszydzanym przez radykałów kompromisem i pragmatyzmem.
Polska polityczność (ten termin Carla Schmitta z lubością przejął u nas Jarosław Kaczyński i jego intelektualna świta) pełna jest takich thugees, którzy gotów są życie oddać politycznemu żywiołowi, ale chyba umarliby, gdyby kiedyś przydarzyło im się naprawdę przejąć polityczną władzę. Prawdę polskich thuggees najlepiej rzecz jasna wyraził Jarosław Marek Rymkiewicz, u którego polityczność przybrała świadomie absurdalną formę anty-polityki: myśli zagrzewającej do surrealnych powstań, w których nie chodzi o nic oprócz samej „pięknej masakry” i śmiercionośnego Czynu, a już na pewno nie chodzi o zwycięstwo. Dzieła Rymkiewicza, od Wieszania, przez Kinderszenen, po Samuela Zborowskiego, to wspaniałe literacko świadectwo patologicznej polityczności, która – jak to w krajach postkolonialnych bywa – na trwałe oderwała się od polityki. Wyrażają prawdę obozu prawicowego, ale jednocześnie jest to dlań prawda wysoce niewygodna, bo obnażająca nie tylko jego niezdolność, ale także niechęć do politycznego zwycięstwa.
Dotąd analizą postkolonialną operuje u nas głównie prawica, ale najwyższy już chyba czas, by zajęła się nim również strona lewicowo-liberalna. Ewa Thompson, autorka Trubadurów imperium, Zdzisław Krasnodębski, Ryszard Legutko czy Andrzej Zybertowicz od lat posługują się „postkolonializmem” w swojej miażdżacej krytyce polskich praktyk modernizacyjnych, które są w ich oczach niezmiennie płytkie, bezideowe i imitacyjne: nanoszone na polską substancję z zewnątrz, na zasadzie sztywnego szablonu, przez kolonizacyjne elity (do których należę ja i wszyscy piszący w Krytyce Politycznej). Pamiętam, jak w dyskusji wokół katastrofy smoleńskiej, która odbyła się w kilka dni po wydarzeniu i była poświęcona fenomenowi zbiorowej żałoby, Andrzej Zybertowicz zarzucił mi uleganie „kolonialnym wzorcom” tylko dlatego, że – z niewielką nadzieją zresztą – postulowałam niejakie uspokojenie i powrót zdrowego rozsądku. Samo już odwołanie się do odrobiny rozumu zostało przez Zybertowicza potraktowane jako kolonialna zdrada wobec żywiołowej emocjonalności ludu, do której rzekomo odniosłam się z wyższością „wykorzenionej elity”. Odpowiedziałam wtedy (wciąż mając w pamięci „postkolonialną” scenę z Żywotu Briana), że jeśli tak, to w takim razie kolonialną naleciałością jest także elementarna logika i prawo niesprzeczności – co miało być argumentem obnażającym absurdalność wywodu Zybertowicza, ale co, ku mojemu zdumieniu, zostało przezeń przyjęte za dobrą monetę. To samo zdumienie ogarnia mnie, kiedy czytam Rymkiewicza i jego piękne peany na cześć samospełniającej się w sobie, absolutnie nihilistycznej polityczności, w której wyrażać ma się najczystsza polska pneuma, wolna od wszelkich obcych wpływów – jak rozum (bo to „zimna kalkulacja”) czy wszelka społeczna pragmatyka. Podobnie musieli myśleć o sobie thuggees – że występując w całości przeciw życiu skompromitowanemu przez kolaborację z kolonizatorami i głosząc kult śmierci, wyrażają najczystszą istotę indyjskiej kultury, czyli okrutną religię Kali.
Cała ta czystość przeciwstawiona zbrukaniu, czy naszość przeciwstawiona obcości – to późne postkolonialne projekcje, niemające nic wspólnego z realną tradycją, której zdrowie zawsze polega na zdolności przyswajania. Tymczasem ostry „postkolonialny syndrom”, w jakim znajduje się polska myśl prawicowa, zdradza wszystkie oznaki patologii tradycji: lękowej, zamkniętej, kurczącej się do jakiegoś nieuchwytnego, a przez to tym bardziej sakralnego Nic.