Zbliża się Boże Narodzenie, za chwilę wszystkich ogarnie łagodnie wzniosły nastrój, dlatego ja też postanowiłam w nim zauczestniczyć. Nie będzie więc dziś nic o polityce (tylko pośrednio), a moim natchnieniem nie będzie żaden tekst gazetowy ani tym bardziej internetowy, lecz książka – i to na dodatek wydana przez Instytut Badań Literackich, a napisana przez najbardziej olimpijskiego z polskich filologów, czyli Krzysztofa Mrowcewicza pt. Małe folio. Tylko z pozoru jednak ten wspaniały znawca baroku spisał w niej swe „wyznania człowieka niepolitycznego”; w istocie ta kapitalna historyjka o Danielu Naborowskim, polskim poecie barokowym związanym z protestanckim obozem Janusza Radziwiłła, jest jak najbardziej polityczna, choć, jak już powiedziałam, osobliwie i pośrednio.
Daniel Naborowski, sam protestant, zwiedził z Januszem Radziwiłłem wszystkie dwory reformowanej Europy; napisał między innymi uroczy wiersz-zabawkę Na oczy królewny angielskiej i – być może – był pierwszym i jedynym Polakiem, który miał szansę obejrzeć prawykonanie Burzy Szekspira, jakie odbyło się w londyńskim Globe w dzień Wszystkich Świętych roku 1611. Naborowski, całkiem uzdolniony poeta i poliglota, mógł również studiować medycynę w Padwie razem z Andrzejem Morsztynem, gdzie wspólnie mieli tworzyć wisielcze fraszki na vanitas ziemskiej miłości, do której czuli zrozumiały wstręt po godzinach asystowania przy sekcjach zwłok. Bywał w Paryżu, Frankfurcie nad Odrą, Heidelbergu, Berlinie, Gdańsku, Królewcu – wszędzie tam, gdzie zaniosła go służba na dworze Janusza Radziwiłła, obrońcy polskich protestantów, zatroskanego o los reformacji nie tylko w Polsce, ale w całej Europie.
Fascynujący jest status tej opowieści, która przez cały czas oscyluje na granicy zmyślenia.
Na pierwszy rzut oka to detektywistyczna powieść o polskim barokowym poecie, o którym prawie nic niewiadomo, więc, aby napisać choćby fragmentaryczną jego biografię, większość faktów trzeba zrekonstruować na zasadzie hipotezy – w czym Krzysztof Mrowcewicz nie ustępuje Sherlockowi Holmesowi, mając nas za wiernych Watsonów, słuchających jego zawrotnych dedukcji z rozdziawioną gębą. I tak oto w tę kunsztowną fraszkę na żywot Naborowskiego wciągnięta zostaje cała skomplikowana narracja o bractwie różokrzyżowców, którego potężna legenda – oddziałująca nie tylko na ezoteryczny barok reformacyjny, ale i później na cały idealizm niemiecki, nie mówiąc już o Carlu Gustavie Jungu – została zbudowana, jak się zdaje, na sztubackim żarcie Johanna Valentina Andreae. Ten bowiem, jak głosi jego autobiografia, napisał dla zabawy u progu wieku XVII traktat zatytułowany Chymiczne zaślubiny Krystiana Rosenkreutza, który stał się biblią Różokrzyża i dał początek tajemniczej sekcie chrześcijańskich radykałów, za swojego patrona uznającej właśnie tytułowego Rosenkreutza, XV-wiecznego maga i ezoteryka. Fikcja wymyślona przez Andreaę, zgodnie z którą założyciel Róży i Krzyża przyszedł niczym kolejny mesjasz, by raz jeszcze zluzować „jarzmo prawa” i odsłonić prawdziwą „wolność Ewangelii”, obrosła więc w ciało – i to ciało dosłownie, ponieważ przez wieki wyznawcy różokrzyża poszukiwali tajnego grobowca Rosenkreutza, gdzie miały być złożone wszystkie jego arkana: sekrety alchemicznych transmutacji, klucze do nieskończonych bogactw i magiczne kompendia. W istocie jednak w nauce różokrzyża chodziło o coś innego: o zastąpienie transmutacji alchemicznej transmutacją duchową, zgodnie z ostatnimi słowy testamentu Rosenkreutza: „Z Boga się rodzimy, w Jezusie umieramy, przez Ducha Świętego zmartwychwstajemy”. Sens tej ezoterycznej triady, powtarzającej na planie spirytualnym trzy stadia procesu alchemicznego – nigredo, albedo i rubedo (mrok stworzenia w ciele materialnym, śmierć ciała w objawieniu jezusowym i odrodzenie duszy pod patronatem parakleta) – korzeniami sięga jeszcze proroctw Joachima da Fiore, XII-wiecznego mnicha-heretyka, który wieszczył następstwo trzech epok – Ojca, Syna i Ducha – i głosił najwyższe spełnienie w Duchowej erze millennium, zwanej również Trzecią Rzeszą (wszelkie skojarzenia nieprzypadkowe). Utworzone przez milenarystów Bractwa Wolnego Ducha dały później początek reformacji, a raczej temu, co nazwać by można Reformacją Ezoteryczną, wyraźnie różną od luterańsko-kalwińskiej Reformacji Egzoterycznej: znacznie bardziej radykalną tak duchowo, jak politycznie, walczącą z hierarchiami, narodami i prawem w imię pełnej ewangelicznej wolności.
Różokrzyż, jeden z najpiękniejszych wykwitów Nowej Ery Ducha (Neuzeit), stanowił więc logiczne podsumowanie jej ezoteryczno-radykalnych wysiłków: domagając się revolutio w imię „szczęśliwego rozwoju ludzkości, idealnych miast Słońca, rzeczpospolitych Chrystusowych i rajów serca”, wpisał się tym samym w historię modernitas, we wciąż jeszcze „niedokończony projekt nowoczesności”, który do dziś nadal się pisze, walcząc z cynicznym realizmem codziennej polityki. Widmowość opowieści o różokrzyżu w niczym więc nie umniejsza jej historycznego oddziaływania; wręcz przeciwnie, ten fantastyczny obraz krzyża cierpienia, który w końcu zakwita rajską różą, ma swój odrębny rodzaj bytu, jaki może mieć tylko uporczywy obraz sennego marzenia, owego „twardego dna snu”, które okazuje się prawdziwsze od całej jawy.
Nowoczesność od początku zatem ma w sobie coś nieuchwytnie widmowego;
jest wciąż nawiedzana przez Ducha, który się nad nią unosi, nadając jej niesamowity, spektralny charakter. Tak widzi to również Jacques Derrida w swojej książce o Widmach Marksa, a w istocie, podobnie jak Małe folio Mrowcewicza, poświęconej uporczywej nadrealności Ducha, która po raz pierwszy tak silnie ujawniła się w ezoterycznych nurcie późnego średniowiecza, wytwarzając swe kolejne inkarnacje: od ezoterycznego baroku reformacji po radykalne oświecenie. Żyjemy wciąż w widmowej epoce, ciągle jeszcze piszącej się i niedokończonej epoce, w której fikcyjna utopia, nawet jeśli spisana żartem i przypadkiem, okazuje się równie ważna jak wszystkie twarde realia narodowej polityki – a może bez porównania ważniejsza.
Ale wszystkie te rozważanie o różokrzyżowcach i nowoczesności ezoterycznej, delikatnej i subtelnej, otaczającej realną politykę widmem wciąż jeszcze niespełnionej obietnicy, prowadzą Mrowcewicza do kolejnej odsłony jego fikcyjnej narracji:
co by było, gdyby obóz Janusza Radziwiłła, księcia polskich protestantów, zwyciężył i Polska dołączyła do ezoterycznego kręgu nowożytnych marzycieli?
Co by się stało, gdyby Polska, zamiast popaść w ciężki trawienny sen kontrreformacji, przebudziła się do tego marzenia, które niczym widmo zaczęło krążyć nad nowoczesną Europą? Co by było, gdyby zamiast katarynkowych zabaw księdza Baki i ponurych pomstowań Piotra Skargi, polski barok zakwitł różą kabalistycznych spekulacji Daniela Naborowskiego? Czy zaznalibyśmy owego brave new world, jaki opiewa Miranda z szekpirowskiej Burzy, zdaniem Mrowcewicza całymi garściami korzystającej z ezoterycznych tropów różokrzyża?
Dzięki fantasmagorii Mrowicewicza możemy sobie na chwilę wyobrazić, jakby to było, gdyby Polska – wbrew wszelkim „pokrzepiaczom serc” – poszła za „zdrajcami” Radziwiłłami: gdyby Oleńka oddała się pięknemu Bogusławowi, a nie sarmackiemu tępakowi, zaś kultura polska zanurzyła się w połyskliwym, widmowym nurcie nowoczesności ezoterycznej. Bez tej modernitas esoterica bowiem cały eksperyment nowożytny wydaje się płaskim bezsensem: technicznym projektem modernizacji i odczarowania, za którym nie czai się żaden Duch (i nic dziwnego, że tak właśnie widzi nowoczesność cała Polska katolicka). Bez udziału w nowoczesności ezoterycznej, Polakom pozostaje tylko perspektywa zewnętrzna i imitacyjna: mogą co najwyżej naśladować bezduszne operacje nowożytnego umysłu, nie wnikając w samo bijące serce „nowej ery” – albo, jak to pięknie ujął Amos Komensky, w jej obiecany „raj serca”. Dlatego też koniec końców wymyślona przez Mrowcewicza fikcja działa jako wsteczna projekcja, która pomaga nam raz jeszcze przepisać polską historię. Dzięki niej bowiem możemy przez chwilę uwierzyć, że Bracia Czescy, Radziwiłłowie i Naborowski – cała ta konstelacja Polski alternatywnej – pozostawiła mimo wszystko dostatecznie silny ślad, by polskie uczestnictwo w nowoczesności nie stało się fikcją, już w najbanalniejszym sensie tego słowa.