Widzę spiętrzenie kubków, flamastrów, batoników, gier oraz wszelkiego mega-tandetnego-bzdetu. A gdzie książki?
Mam coraz bardziej schizofreniczne odczucia w temacie sytuacji literatury w Polsce. Krótka wizyta na Festiwalu Conrada w Krakowie sprawiła, że wpadłam w euforię. Na spotkania z pisarzami przychodziły entuzjastyczne tłumy. Ludzie najwyraźniej długo czekali na tę chwilę i wpadali w słuszną i niekłamaną irytację, gdy ktoś za ich plecami szepnął choćby słowo nie na temat, przeszkadzając w jak najbardziej uważnym słuchaniu Tokarczuk, Austera, Kruszyńskiego, Iwasiów i wielu, wielu innych. Widać było, że naród autentycznie garnie się do słowa pisanego i do dyskusji o nim! Także Targi Książki w Krakowie zebrały rekordowe 60 tysięcy uczestników. Czyli jest dobrze, czyli coś się zmienia.
Niestety po to, bym się za długo i za bardzo nie cieszyła nagłym i nieoczekiwanym rozkwitem życia literackiego w kraju, po Krakowie pojechałam do Warszawy, gdzie zaczęłam zwyczajowo łazić po Empikach – są to jak by nie było jakieś księgarnie (kiedyś nawet całkiem przyzwoite), a do księgarń ciągnie mnie zawsze najbardziej. Muszę powiedzieć, że mało rzeczy potrafi mnie dziś tak zdołować jak właśnie Empik, ta antyświątynia czytania, w której spiętrzenie kubków, flamastrów, batoników, gier oraz wszelkiego mega-tandetnego-bzdetu skutecznie odgradza człowieka od książek, po dotarciu do których i tak okazuje się, że żadnej z pilnie poszukiwanych pozycji nie ma, bo jeśli o literaturę chodzi, to króluje dobrze rokująca komercyjnie NOWOŚĆ.
Rzecz jasna nowość z góry przeceniona i z tej okazji obklejona informującymi o tym stosownymi nalepkami z serii „jak se pan kupi, to se pan to jakoś odklei”.
Nie wiem, czy taki był docelowy plan, ale nie da się ukryć, że w ostatnich latach Empik skutecznie sprowadził literaturę do poziomu miesięcznika. Czegoś, co niesprzedane w ciągu czterech tygodni, wraca posłusznie do magazynu albo szus na przemiał. W tym kontekście jest bardzo ciekawe, że nieszczęśni pisarze udzielają na ogół wydawnictwom licencji na prawa do swoich książki na siedem lat. Zatem ujmując rzecz w dużym skrócie: piszą książkę przez minimum rok (albo i lat sześć), oddają ją w cudze ręce na kolejne lata, a wszystko po to, by królowała na dolnej półce w rogu największej w Polsce sieci księgarń przez tydzień. Jeśli oczywiście autor oraz reprezentujące go wydawnictwo mają szczęście, bo nie każda, oj, nie każda książka ma w ogóle zaszczyt do Empiku trafić. Musi się tam wszak znaleźć dużo miejsca na papierowe torebki prezentowe, kolekcję „Sarapata for Empik” w kolorach pastelowych oraz poduszki desire morskie z innej ciekawej kolekcji o wdzięcznej nazwie „Beata Pawlikowska dla Empiku”. Ogólnie dziwię się, że polscy pisarze i tłumacze nie urządzili jeszcze pod Empikiem jakiejś demonstracji, choć z drugiej strony to przecież nie dziwię się wcale… Każdy się boi, że go jeszcze z Empiku na amen wyrzucą. Mnie to już na pewno, ale jeśli tak, będę miała przynajmniej temat na kolejny felieton.
Zresztą są większe problemy od tego, czym kiedyś był i czym dziś stał się Empik. O bibliotekach i ich niedofinansowaniu pisałam już wiele razy, więc nie będę się powtarzać. Ostatnio z różnych powodów zastanawiałam się nad stanem krytyki literackiej w Polsce i stwierdziłam, że coraz bardziej namacalny brak miejsca na porządne recenzje w prasie jakoś nijak się ma do jednej z definicji krytyki literackiej, która mówi, że stanowi ona „element życia literackiego” i „oddziałuje na jego rozwój, na krystalizowanie się tendencji uznanych za wartościowe, a także na dokonywane przez odbiorców wybory”. No bo jak duża jest siła oddziaływania pięciozdaniowej notki o książce? I czy rzeczywiście można oddziaływać, jeśli w gazecie znajduje się w miesiącu miejsce na zaledwie dwie recenzje?
Moja znajoma, wybitna tłumaczka, opowiadała mi niedawno, że gdy próbuje negocjować swoje wynagrodzenie z wydawcą, dowiaduje się często, że nie ma sprawy, skoro nie przetłumaczy najtaniej, jak można, wydawnictwo zatrudni sobie studenta (do wybitnej powieści!). Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że student okaże się genialnie uzdolnionym tłumaczem, może być też jednak tak (i jest to nawet dość prawdopodobne), że jako tłumacz bardzo początkujący nie sprosta wymogom omawianej książki. No ale co wyniknie z tego dla wydawnictwa?
Czy książkę źle przetłumaczoną po nabyciu będzie można zwrócić?
Czy można będzie wrócić do Empiku i zażądać zwrotu pieniędzy za towar wybrakowany? Raczej nie. To może nad wydawnictwem zawiśnie groźba, że jego reputacja legnie w gruzach z powodu fatalnych recenzji? Ależ skąd! W Polsce recenzuje się przecież bardzo niewiele, a jeśli już, to raczej pomijając temat jakości przekładu…
Kurczenie się miejsca na krytykę literacką ma jeszcze sporo innych konsekwencji, ale po to, by jeszcze raz podkreślić, że przyglądając się sytuacji literatury w Polsce, mam skrajne odczucia, powiem tak: owszem, prasa w temacie krytyki literackiej w zasadzie abdykowała, ale jest trochę idealistów, którzy próbują ratować sytuację. Niektórzy robią to świetnie. Zerknijcie na bloga Krytycznym okiem Jarosława Czechowicza i do jego książki Rok w rozmowie. Pisarze krytycznym okiem; zajrzyjcie na blog literacki Wyliczanka Marcina Wilka lub poczytajcie raporty z Festiwalu Conrada na blogu Recenzentki, a zrozumiecie, co mam na myśli.
A skoro istnieją idealiści, którzy próbują tworzyć drugi, niezależny obieg krytyki, w którym książka jest nadal ważna i jest dla niej miejsce, to może znajdą się i tacy, którzy stworzą moją wymarzoną sieć księgarni, gdzie królować będą książki, a nie plastik? I to także te książki, który wyszły przed rokiem? Walka o miejsce dla literatury w Polsce trwa. Nie dajmy się! Błagam!
Pisarka, publicystka i tłumaczka z języka szwedzkiego (przełożyła m.in. kilka powieści Majgull Axelsson i trylogię Jonasa Gardella. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Autorka powieści „Własne miejsca” i „Rówieśniczki”. Nauczycielka jogi.
Strona internetowa: www.katarzynatubylewicz.pl