Hanna Gill-Piątek

Postęp musi być słychać

Zwiedzając kilka lat temu wystawę o mózgu, mogłam doświadczyć na własnej skórze, jak bardzo zawodne potrafi być to, co nazywamy potocznym doświadczeniem. Szczególnie podstępne okazały się eksponaty pokazujące, jak bardzo mylimy się w szacunkach dotyczących wielkości czy odległości, zwłaszcza kiedy nie chodzi o zwykły proporcjonalny przyrost, ale bardziej skomplikowany algorytm.

Łatwo nas okiwać – z różnych powodów. Czasem mamy zbyt mało danych, czasem po prostu spaliśmy na lekcjach matematyki. I tak 23 października, w ten wtorek, ulegniemy zbiorowemu złudzeniu, że właściwie nic się nie stało. Właśnie tego dnia wchodzi w życie rozporządzenie dotyczące podwyższenia dopuszczalnego poziomu hałasu. Do dotychczasowych 60 decybeli dołożonych zostanie jeszcze 8. Mało, prawda? No bo jeśli mamy 60 kawałków tortu, to 8 w jedną czy drugą stronę nie robi różnicy.

No i właśnie w tym tkwi problem. Skala decybeli nie jest liniowa, a logarytmiczna. To, najprościej mówiąc, skokowy wzrost. Pomiędzy 60 a 68 decybelami różnica jest blisko siedmiokrotna. Jak między cichą rozmową a dość głośnym samochodem przejeżdżającym blisko nas po niezbyt równej drodze. Najgorsze jest to, że podwyższono normę ekspozycji na hałas ciągły. Czyli jeśli mieliście dotąd pod oknami szur-szur-szur, to teraz będzie już można robić wam łup-łup-łup. Przez cały dzień.

Dlaczego robimy sobie sami tak niedobrze? Z oszczędności. Okazało się, że partia ciepłej wody w kranie zbyt często powtarzała swój chwyt wyborczy: przecięcie wstęgi na nowej drodze czy autostradzie. Jak wiadomo, najwięcej wyborców mieszka w miastach, więc codzienny kontakt z asfaltowym sukcesem powinien się odbywać jak najbliżej ich domostw. Fetysz autostrady pod każdym oknem nie tylko właściwie zablokował inwestycje w bardziej zrównoważone środki transportu, zniszczył też wiele terenów zielonych i powiązań przestrzennych koniecznych dla prawidłowego funkcjonowania miast.

I tu klops. Bo złe przepisy chroniące nasze uszy i nerwy kazały osłaniać ekranami każdy większy asfaltowy sukces. A jak ludzie mają głosować na coś, czego nie widać? Podniósł się wrzask, że ekrany są szpetne, niszczą krajobraz i do tego strasznie dużo kosztują. A kosztują. Panowie drogowcy tego nie policzyli, obiecując siedmiometrowe ściany i kosmiczne tunele protestującym lokalnym społecznościom? Nie czytali, hejtując anonimowo na forach, kiedy ktoś mądry pisał, że zabezpieczenia hałasowe potrafią podnieść koszt inwestycji nawet o kilkanaście procent? Nie, panowie drogowcy się tym nie martwili. Nie musieli. Jak już wylali swój asfalt, poszli popłakać rządowi w rękaw, a ten się przychylił do ich prośby o zwiększenie norm hałasu i ogłosił, że jesteśmy teraz państwem brum-brum. Postęp musi być słychać.

Fakt, polskie ekrany są z reguły wybitnie szpetne. To blaszane ściany tnące miasto, brudne i niekończące się kontenery na spaliny i huk. Choć na przykład te zarośnięte bluszczem przy rogu Powązkowskiej i Powstańców Śląskich w Warszawie przypominają śliczne pergole przy starych włoskich autostradach. Jak jednak zwraca uwagę Zielone Mazowsze, problem nie tkwi w estetyce, lecz w tym, że można budować w miastach drogi, które powinny raczej przebiegać przez puste pola. Prawidłowo zbudowanych ulic miejskich osłaniać nie trzeba, bo uspokojony, płynny ruch, który minimalizuje się dobrym transportem publicznym, nie generuje tak głośnego dźwięku. Nie trzeba budować nad nimi drogich kładek i wind – wystarczą przejścia dla pieszych.

Pewien legendarny dyrektor mazowieckiego GDDKiA powtarzał na spotkaniach protestującym mieszkańcom: wstawicie sobie lepsze okna. I właśnie podniesienie normy dopuszczalnego hałasu jest powiedzeniem tego wszystkim mieszkańcom miast. Problem zostanie sprywatyzowany – nie stać cię, będziesz miał głośno. Jak wskazują badania, mieszkanie obok drogi o zbyt wysokim natężeniu ruchu oprócz kłopotów zdrowotnych spowodowanych ciągłym kontaktem ze spalinami powoduje wzrost zachorowań na depresję i nasilenie objawów stresu właśnie ze względu na zwiększoną ekspozycję na drażniący dźwięk.

Zmiana rozporządzenia o normach hałasu nie jest niczym innym, jak ucieczką władz i drogowców od odpowiedzialności. Nie tylko za obietnice składane mieszkańcom, ale także za zdrowie ludzi, których okna wychodzą na głośne i smrodliwe pomniki Polski w budowie. Jest przerzucaniem kosztów na mniej zamożnych użytkowników wspólnej miejskiej przestrzeni przez grupę w polskich miastach nieprawdopodobnie uprzywilejowaną: kierowców. Ale tego nasi hołowczyce i inni husarze dróg spod znaku "mam 40 lat i stać mnie na auto" nigdy nie zrozumieją. Nic ich do tego nie skłoni, dopóki prawo będziemy pisać pod ich dyktando, na każde kiwnięcie paluszkiem.

Skoro jako społeczeństwo nie potrafimy w żaden sposób obronić się przed dostosowywaniem norm do złych rozwiązań, czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Teraz w pierwszym rzędzie powinniśmy szybko zmienić przepisy piłkarskie, żeby dało się grać po kostki w wodzie, i sprawa zasuwania dachu na Narodowym byłaby na wieki załatwiona. Dalej rozporządzenia dotyczące żywności: przecież sól przemysłowa truje dopiero w dużych dawkach. Po wybudowaniu elektrowni atomowej podnieśmy normy promieniowania, oszczędzimy na drogich i brzydkich zabezpieczeniach, a wycieczki szkolne chętnie obejrzą goły rdzeń reaktora. Ile zostałoby w kasie państwa, gdyby chirurdzy nie musieli operować w maskach i rękawiczkach, a narzędzia nie były sterylizowane.

Zatem szanowny rządzie: do pracy. Macie tu na początek kilka pomysłów, resztę na pewno wymyślicie już sami.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij