Eribonowi rozwiązania nie przychodzą do głowy. Jest żyjącym wygodnie gejem w spektrum starości, którego nagle zaczął dotyczyć powszechnie znany problem. I się zdziwił oraz przejął. Dobre i to na początek.
Didier Eribon, Życie, starość i śmierć kobiety z ludu, przeł. Jacek Giszczak, Karakter 2024
Do Fismes pojadę więc tylko dwa razy. Żywiąc przekonanie, że to kilkutysięczne miasteczko, położone o trzydzieści kilometrów na północ od Reims, stanie się na kolejne miesiące, a może i lata, jednym z miejsc obecnych w mojej egzystencji.
W Fismes jest dom opieki społecznej, a właściwie dom starców. Tam umieszcza się swoich starzejących się, niepełnosprawnych, wymagających opieki rodziców, głównie kobiety – bo taka jest naturalna kolej rzeczy. Tak, „jakby było to gdzieś zapisane, nakazane, nieuniknione”. Eribon nie poświęca tej naturalności głębszej refleksji. W naszych społeczeństwach i określonych klasach społecznych tak już jest. Oczywiście w świecie, gdzie poza Eribonem mieszka 8 miliardów ludzi, wciąż nie jest to powszechne ani „naturalne”, chyba w Polsce też jeszcze nie całkiem, chociaż w tym kierunku zmierzamy. I to się nie zmieni, dołączymy do innych krajów Zachodu. Myślę, że nie muszę opisywać przemian społecznych, które do tego prowadzą – mniejsza niż kiedyś rola rodziny, indywidualizm, kapitalizm.
Matka Eribona już nie radzi sobie sama, więc trafia do takiego miejsca. Zgadza się na to, ale jest to decyzja na niej wymuszana, wiadomo, że żaden z jej czterech synów nie może się nią zająć. Nie może albo nie chce. (Czy gdyby miała córkę, byłoby inaczej?). Eribon zawozi ją na miejsce. Tam matka osuwa się w śmierć, jej stan szybko się pogarsza, dzwoni do syna i opowiada, że jest maltretowana, marznie, za rzadko może brać prysznic – złorzeczy. Ale czy ktoś poza synem może ją usłyszeć? Czy mówi w imieniu swoim, czy wszystkich pensjonariuszy? Po kilku tygodniach umiera. Eribon jedzie tam w tym czasie jeszcze raz, bo to za daleko. (Pociąg z Paryża do Fismes – sprawdziłam – jedzie godzinę i 27 minut). Potem organizuje pogrzeb, na który nie pojedzie, bo nie znosi pogrzebów i nie widzi sensu tych rytuałów. Dzielą się z braćmi malutkim spadkiem. A potem pisze książkę o niej. I o sobie. Oraz o problemie, jaki we współczesnych społeczeństwach stanowią ludzie starzy, niepełnosprawni, również umysłowo, wymagający opieki. A więc po kolei.
czytaj także
Życie matki, co wiemy już z Powrotu do Reims, było bardzo trudne. Nie znała ojca, wychowała się w domu dziecka, zaczęła pracować, mając czternaście lat, mimo zdolności i pewnych ambicji nie mogła się uczyć. Młodo wyszła za mąż i jej małżeństwo było nieszczęśliwe. Pracowała bardzo ciężko, sprzątając w domach bogatych burżujów, potem jako robotnica w fabryce, dodatkowo dorabiając, na przykład roznosząc ulotki. Udało jej się zarobić tyle, żeby Eribon mógł chodzić do liceum i studiować. Dopóki istniała konkretna klasa robotnicza – czyli fabryka, a w niej koledzy i koleżanki, z którymi czuła się solidarna, oraz związki zawodowe – brała udział w strajkach i głosowała na lewicę. Kiedy zlikwidowano fabrykę, a ją odesłano na wcześniejszą emeryturę, zaczęła głosować na populistyczną prawicę, może dlatego że zawsze, aż do śmierci, była rasistką.
Eribon tłumaczy to prosto – nikt nie chce czuć, że jest na samym dole, potrzebuje kogoś, kto będzie od niego gorszy. Nie zmienił tego fakt, że jeden z jej synów mieszka w Afryce i ma czarną żonę i dziecko, ich akceptuje. Szczególnie na lewicy wskazuje się czasem na to, że praktyki życiowe klasy ludowej wcale nie są rasistowskie czy homofobiczne. (Ale to stara prawda, że praktyki sobie, a poglądy sobie, stara jak szmonces: Mosze to najuczciwszy człowiek na świecie, ale wszyscy Żydzi to złodzieje). Po śmierci męża została sama, miała coraz mniej kontaktów społecznych, jej łącznikiem ze światem była jedynie oglądana na okrągło telewizja. Dalszy ciąg już znacie. Umiera wyrwana właściwie przemocą ze znanego otoczenia, w warunkach, których nikt z nas nie chciałby doświadczyć. W publicznym zakładzie opieki – podobno prywatne, choć droższe, są jeszcze gorsze. Mają udziałowcom przynosić zysk zwany „srebrnym złotem”. Czy coś jej się w życiu udało? Można by powiedzieć, że syn, któremu pomogła wystartować, ale jak widać, to niewiele zmienia.
Eribon w wywiadzie dla „Magazynu Książki” trochę się tłumaczy, choć nie zamierza się tłumaczyć.
Jego zdaniem opieka nad starymi i niesprawnymi ludźmi jest zadaniem państwa i na to jest gotów płacić podatki. Matki nie kocha, może odczuwa wobec niej współczucie, niewiele czułości. Przez dłuższy czas się z nią nie kontaktował, po śmierci ojca, którego nienawidził, zaczął ją czasem odwiedzać, ale raczej nie mieli bliskiego kontaktu. Zapewne wciąż jeszcze wchodzi tu w grę wdrukowane z dawnych czasów poczucie obowiązku i przyzwoitości: jednak trzeba jakoś się tymi rodzicami zająć.
Jego pozycja – klasa średnia, a może nawet wyższa, miejska, w zachodnim, bogatym społeczeństwie, bezdzietny mężczyzna, aktywny zawodowo, często wyjeżdżający – dobrze tłumaczy jego stosunek do takich zobowiązań. I w końcu trudno się dziwić, że nie chce zrezygnować ze swojego wygodnego życia, żeby zająć się matką. Nikt tego od niego nie oczekuje. To też ma znaczenie, bo przecież wiele naszych działań wynika z oczekiwań społecznych, a te się zmieniają.
Może pojawić się w waszych głowach pytanie, czemu Eribon nie zapewnił matce opieki w domu. Odpowiedź też pada w wywiadzie – bo jest to horrendalnie drogie. Sprawdzam w internecie oferty dla polskich opiekunek w bogatszych krajach – nie, nie są to horrendalne zarobki, może po drodze zarabiają jeszcze agencje, można je jednak ominąć. Nie ma we Francji opiekunek? Polka nie mówi po francusku? Pół Afryki mówi, może brat mógłby kogoś poszukać? Mogę się jednak mylić i naprawdę, nawet ze wsparciem francuskiej opieki medycznej i społecznej, bo jednak jakieś istnieje, to by go finansowo zrujnowało. Eribon nie ceni rodziny biologicznej, z którą jeśli chodzi o styl życia, zainteresowania, poglądy, może nas niewiele łączyć, i jest ona strukturą opresyjną. Woli związki przyjacielskie, jego quasi-rodziną jest partner i ich najbliższy przyjaciel Edouard Louis oraz szerokie grono przyjaciół w różnym wieku – artystów, naukowców, pisarzy. Miło. Tylko czemu, skoro nie stać go było na opiekunkę, nikt z nich nie mógł mu pomóc? Choćby pożyczyć, po napisaniu książki by im oddał. Narzeka, że jego forma rodzinności jest dyskryminowana, choć przykład na tę dyskryminację jest nieco irytujący: ze względu na osoby mające dzieci zebrania na uniwersytecie odbywają się rano.
Pieniądz nie ma narodowości ani duszy, ale kapitalizm ma swoją ekonomię pożądania
czytaj także
W każdym razie pisarz postanowił to doświadczenie swoje i swojej matki wykorzystać w dobrym celu. Stać się rzecznikiem starców: czekających na śmierć, wymagających opieki, niesprawnych fizycznie i mentalnie i – przede wszystkim – niesprawczych. Nie są oni grupą, która samodzielnie może walczyć o swoje prawa. Matka złorzeczy na system w swoim imieniu, a nie wszystkich dotkniętych tym pensjonariuszy. Takimi rzecznikami mogą być pisarze, artystki, naukowcy, problem jednak polega na tym, że starcy nie wytworzą z nimi społecznej synergii, nie zaktywizuje ich to. Młodzi myślą, że ich to nie dotyczy, starzy wolą o tym nie myśleć, bo to smutne i wywołuje lęki, a najstarsi nie mogą już zabrać głosu.
Tu autor funduje nam trochę przemyśleń, naprawdę nienowych, dotyczących wykluczenia starości z dyskursów filozoficznych, których podmiotem jest zawsze człowiek sprawny fizycznie i intelektualnie, który może dokonać transgresji, wykorzystać swoją wolność. Ale ten paradygmat dawno został podgryziony przez kobiety czy mniejszości. Grup, które są w podobnej sytuacji, nie mogą zabierać głosu we własnej sprawie, jest więcej. Choćby dzieci, które na początku mało różnią się od starców, mają problemy z poruszaniem, mówieniem, wymagają nieustannej troski, a jednak mają rzeczników swoich praw i otrzymują stałe wsparcie państwa – pomoc dla opiekunów, systemową opiekę i edukację, prawną ochronę przed przemocą. Nadal jednak jest oczywiste, że to rodzice mają obowiązek opiekowania się dziećmi. W zasadzie dzieci też mają obowiązek opiekowania się rodzicami, a przynajmniej alimentacji, gdy ci cierpią niedostatek, a one są od nich bogatsze. Tak przynajmniej jest w Polsce. Ale sami wiecie, że nie ma tu symetrii.
Swoich rzeczników mają też osoby z niepełnosprawnością intelektualną, ale tu grupą aktywną mogą być rodzice. Mają ich również zwierzęta. W książce Sunaury Taylor Bydlęce brzemię. Wyzwolenie ludzi z niepełnosprawnością i zwierząt buduje ona, może dla niektórych trudne do przyjęcia, zestawienie tych dwóch problemów. Szkoda, że autor nie zastanowił się nad tymi, pod wieloma względami podobnymi, sytuacjami. Oraz nad tym, co je różni.
Czy jako rzecznik się sprawdził? Przynajmniej w połowie tak. I to zasługuje na docenienie. Oczywiście, że o sytuacji ludzi starych powstaje wiele prac z wszelkich dziedzin, ale przeważnie nie mogą one przebić się do świadomości zbiorowej. Eribon połączył wiedzę socjologiczną (na takim dość podstawowym poziomie) z codziennymi doświadczeniami, a także z przykładami zaczerpniętymi z literatury pięknej. Pozwala to czytelnikom przejść od stanu „wiem” do stanu „rozumiem”. Nazywamy to wyobraźnią socjologiczną i to jest coś więcej niż wzbudzanie współczucia. Może to sprzyjać dołączeniu do wspólnego „my” również tych najstarszych, którzy stracili autonomię lub zostali jej pozbawieni. Dodał do tego swój gawędziarski styl i pozycję, która sprawia, że będzie czytany.
Pieniądz nie ma narodowości ani duszy, ale kapitalizm ma swoją ekonomię pożądania
czytaj także
I jest to lektura warta przeczytania i przemyślenia. Kto wie, może dzięki temu łatwiej będzie zdobywać poparcie dla zmian, które poprawiłyby tę sytuację? I nie mówię tu o odwróceniu trendów kulturowych, lecz o zmianach instytucjonalnych. To zadanie dla polityków, których wśród postulowanych rzeczników starców autor nie wymienia, ale to oni – o ile będzie to sprzyjać ich sukcesom, a to zależy od opinii publicznej – mogą coś zmienić. I tu jako rzecznik Eribon zawodzi. Chociaż już dowiedział się, że jest źle, to poza tym nie ma konkretnych pomysłów, co zrobić, żeby było lepiej. A te pomysły oczywiście istnieją.
Zaczyna się to od budowy mieszkań, niewyizolowanych całkiem od reszty życia społeczności, dostosowanych do potrzeb ludzi starszych, wsparcia ich opieką domową, działań na rzecz utrzymania jak najdłużej samodzielności. W zasadzie wiadomo i policzono, że opieka domowa jest tańsza niż instytucjonalna. (Matkę Eribona tak naprawdę przedwcześnie zabiła instytucja). Potem jest kwestia organizacji tych instytucji, dowartościowania pracy opiekuńczej (finansowo!) oraz mechanizmów kontrolnych. Roboty, które mają zastąpić opiekunki w fińskich domach pomocy, to nie jest chyba właściwe rozwiązanie?
Świat stać na wojny, ale godna śmierć jest zbyt droga. Bawmy się więc, póki możemy
czytaj także
Gdyby trochę nad tym pomyślał, może coś przeczytał i o tym napisał, to czytelnicy poruszeni jego książką, a wiem, że są tacy, przynajmniej wiedzieliby, czego konkretnie od państwa oczekiwać i się domagać. Chyba że chodzi o to, żeby firmy i ich akcjonariusze mogli na starości zarabiać, a państwo oszczędzać, i żeby nie trwała ona zbyt długo, bo to jednak obciążenie dla społeczeństwa. W takim razie rozwiązaniem może być chyba tylko legalizacja eutanazji. Niedługo takie prawo wejdzie w życie we Francji. Drażnią mnie jego przeciwnicy-moraliści, którzy powtarzają, że potrzebna jest właściwa opieka, a nie eutanazja, bo nie zauważyłam, żeby stali się w związku z tym aktywnymi rzecznikami potrzebnych zmian. I to nie jest albo-albo (w Polsce ani-ani), ale te kwestie są ze sobą jakoś powiązane. Eribonowi nie przychodzi to do głowy. Jest żyjącym wygodnie gejem w spektrum starości, którego nagle zaczął dotyczyć powszechnie znany problem. I się zdziwił oraz przejął. Dobre i to, na początek.