Na rozsianych po kraju wielkich billboardach polscy drobiarze dziękują społeczeństwu za kupowanie rodzimego mięsa i jaj. Szkoda, że nie informują, co Polki i Polacy dostają gratis: smród, choroby, antybiotykooporność, katastrofę klimatyczną i śmierć. Ale od stojących na straży ich interesów polityków usłyszycie, że to weganie chcą wam dokopać.
Organizacja World Animal Protection wskazuje, że trzy czwarte antybiotyków produkowanych na całym świecie trafia nie do ludzi, lecz zwierząt, które zjadamy. Z opisującego to zjawisko raportu dowiadujemy się, jaki jest prawdziwy globalny koszt związany z odpornością na środki przeciwdrobnoustrojowe, wynikającą z intensywnego wykorzystania antybiotyków w sektorze hodowlanym. Okazuje się, że infekcje wywołane superbakteriami wykrytymi na fermach przemysłowych każdego roku mogą powodować więcej zgonów niż nowotwory, HIV i malaria razem wzięte.
Przykład? W 2019 roku czterech jeźdźców hodowlanej apokalipsy, czyli gronkowiec złocisty, pałeczka okrężnicy, Campylobacter oraz nietyfusowa salmonella zabiły 975 tysięcy osób, a kolejnych 33,5 miliona skazały na niepełnosprawność wywołaną infekcjami i opornością na leki.
Mówi się, że to weganie dokonują zamachu na wolność mięsożerców i zagrażają gospodarce, a więc bezpieczeństwu i jakości życia całych społeczeństw. Tymczasem praktyki producentów mięsa sprawiają, że antybiotykami – na przykład wydalanymi przez zwierzęta – zanieczyszczana jest gleba i woda, z których korzystamy wszyscy, niezależnie od nawyków żywieniowych, i które wpływają także na inne gatunki.
O antybiotykozie w rolnictwie słyszymy od lat, a kolejne substancje, takie jak przeciwdrobnoustrojowa kolistyna, którą podawano między innymi trzodzie chlewnej i ptakom w celu przyspieszenia ich wzrostu, lądują na liście środków zakazanych. Jednak naukowcy udowadniają, że nie oznacza to zdrowszego i bezpieczniejszego kierunku rozwoju. Sektor hodowlany znajduje coraz to nowsze zamienniki nielegalnych leków, a kontrole mięsa nie wszędzie spełniają określone prawnie standardy.
Wszystko dla grubych kurczaków
Zespół naukowy z Uniwersytetu Oksfordzkiego wskazuje z kolei, że stosowanie przez dekady kolistyny, obecnie wycofanej z obiegu, przyczyniło się do rozwoju E. coli i wytworzenia przez tę bakterię genu odpornościowego groźnego dla człowieka. Substancja zawiera bowiem tak zwane peptydy antydrobnoustrojowe (AMP), które niszczą ludzkie AMP. Powszechne faszerowanie zwierząt stłoczonych w halach produkcyjnych i klatkach antybiotykami prowadzi do wykształcenia przez bakterie coraz silniejszych właściwości. Dzięki temu nie tylko radzą sobie z lekami, ale także działają destruktywnie na naszą naturalną zdolność do obrony immunologicznej.
Cytowany przez „Guardiana” prof. Craig MacLean twierdzi, że „naraziliśmy nasze organizmy tylko po to, by uzyskać grubsze kurczaki”. Wnioski, jakie z tego wyciągniemy, mogą mieć istotny wpływ na rozwój nowych antybiotyków z tej samej klasy co kolistyna. Eksperci sugerują porzucenie badań nad tymi środkami, a przynajmniej wzmożoną ostrożność. „Niebezpieczeństwo polega na tym, że jeśli bakterie rozwiną odporność na leki oparte na AMP, może to również uczynić bakterie odpornymi na jeden z filarów naszego układu odpornościowego” – dodaje prof. MacLean.
Tymczasem popyt na mięso nie spada, a jedynie zalicza drobne wahnięcia, wynikające raczej z „czynników makroekonomicznych, jak podaż, cena mięsa oraz radykalny spadek realnych dochodów, a nie »świadomego wyboru konsumenta«”. W podsumowaniach badań opinii publicznej i porównaniach dostępnych danych statystycznych, entuzjastycznie ogłaszających skok prozwierzęcego trendu i popularności diety roślinnej, te kwestie często się jednak pomija. W dodatku mięso traktuje się bardzo wybiórczo, nie biorąc pod uwagę tego pochodzącego od ryb, ośmiornic czy krewetek.
Dlatego powinniśmy zachować sceptycyzm, gdy słyszymy, że weganizm i wegetarianizm stają się modne, a produkcja mięsa spada o 1–2 proc. Według Altasu Mięsa 8 proc. Polek i Polaków w wieku 15–29 lat deklaruje przestrzeganie diety roślinnej. Zmienia się to, gdy zakładają rodziny. Bo mięso jest łatwiej dostępne i tańsze, bo nie mają czasu gotować uważnie, bo zewsząd słyszą, że dzieci potrzebują go do prawidłowego rozwoju (to nieprawda).
Chcemy mięsa bez cierpienia
Dieta bezmięsna to też ciągła walka, która zwyczajnie męczy, bo ile można odpowiadać na pytania w rodzaju: „to co ty jesz, trawę?” i na każdym kroku upewniać się, że w daniu nie ma tłuszczu zwierzęcego. Do tego dochodzi aspekt polityczny i tożsamościowy, który w Polsce – ale nie tylko tutaj – jest zręcznie ogrywany przez prawicę, straszącą zakazami spożywania mięsa i zastąpieniem go robakami. Lewica z kolei omija temat w obawie przed utratą mięsożernych wyborców. Gdy jednak rozmawiamy o cierpieniu zwierząt, okazuje się, że większość społeczeństwa chciałaby je ograniczyć.
czytaj także
Z europejskiego sondażu YouGov, przeprowadzonego na zlecenie m.in. Compassion in World Farming Polska, wynika, że aż 71 proc. dorosłych Polaków i Polek zgadza się z twierdzeniem, że trzymanie zwierząt hodowlanych w klatkach jest okrutne. Za zakazem hodowli klatkowej opowiada się 63 proc. Do tego potrzebna jest zmiana przepisów, która ma szansę zadziać się na poziomie Unii Europejskiej, ale jak dotąd nie zyskała poparcia polskiego ministra rolnictwa. W sieci trwa właśnie zbieranie podpisów pod apelem do resortu.
Tłuszcz zamiast białka
Otwarte Klatki zbadały asortyment dostępny w popularnych sieciach supermarketów. Okazuje się, że niemal 100 proc. kurczaków ma oznaki tzw. choroby białych włókien, która zmniejsza zawartość białka nawet o 9 proc., a o 224 proc. zwiększa współczynnik tłuszczu. Poza tym obecne w drobiu cholesterol, czynniki rakotwórcze, patogeny, a nawet odchody zwiększają ryzyko wystąpienia chorób serca, raka piersi i prostaty, infekcji dróg moczowych i wielu innych schorzeń.
To jak to jest z tymi zdrowymi kurami, o których opowiadają molochy produkujące mięso? Ich przedstawiciele, zapytani o antybiotyki i choroby wywoływane przez branżę, nabierają wody w usta. Dowiadujemy się od nich za to, że jesteśmy królami kurczaków i wszyscy na świecie chcą je od nas kupować.
Tymczasem w kraju białkiem i żółtkiem płynącym co chwilę gdzieś wycieka dziegieć – a to ptasia grypa dziesiątkuje hodowle (z tego powodu w jednym z powiatów w Wielkopolsce zagazowano 37 tysięcy kaczek), a to na jaw wychodzi, że spółka z Poznania karmiła kury smarem, olejami technicznymi i biopaliwem, innym razem czytamy o salmonelli i banach na import jaj oraz mięsa do kolejnych ponoć tak zakochanych w naszych produktach państw.
czytaj także
Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że Polska zajmuje drugie miejsce w Europie pod względem zużycia w hodowli zwierząt najsilniejszych antybiotyków stosowanych w leczeniu chorób u ludzi. W województwie lubuskim sięga po nie aż 70 proc. hodowców. Dotyczy to wszystkich gatunków zwierząt, ale w największej mierze indyków i kurcząt rzeźnych.
Jak to możliwe, skoro zgodnie z prawem unijnym, którego hodowcy ponoć skrupulatnie przestrzegają, antybiotyki powinno się podawać wyłącznie chorym ptakom? Wyjaśnień może być kilka, a żadne nie brzmi dobrze. Większość ptaków choruje i w takim stanie trafia do sprzedaży, profilaktycznie podaje się substancje także zdrowym osobnikom albo po prostu przyzwala na machlojki związane z testowaniem bezpieczeństwa żywności.
Wiarygodnych danych na ten temat jest niewiele, bo – co podkreśla również Najwyższa Izba Kontroli – nikomu nie zależy na ich zbieraniu, a w zdobywaniu informacji nie pomaga „niewydolność organów państwowych oraz niepokojące praktyki hodowców i producentów mięsa”, umiejących zręcznie omijać prawo.
Jak? O tym w „Wyborczej” pisze Marcin Wójcik. Pracownik laboratorium, które bada mięso, opowiedział dziennikarzowi, że „pewna ubojnia drobiu przywiozła do badania próbki piersi, które moczyła w occie, by zafałszować wynik”. „Taki zabieg powoduje, że nie da się wykryć salmonelli. Znanym mykiem jest wkładanie piersi do mikrofalówki na kilka sekund – białko jeszcze się nie ścina, a salmonella ginie” – dodaje laborant. W takiej sytuacji wszystko zależy od tego, czy laboratorium jest „dogadane” z hodowcą. Jeśli nie, przekazuje informacje do powiatowego lekarza weterynarii, by ten przeprowadził kontrole. Jeśli tak, prosi o nową próbkę materiału. Ale NIK podkreśla, że narzędzia kontrolne działają słabo nie tylko z uwagi na ewentualne układy, ale także braki kadrowe, kompetencyjne i finansowe.
Polski drobiarz boi się Ukraińca
Sami drobiarze na razie nie mają tego rodzaju problemów. Jak wskazuje Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi, Polska jest liderem produkcji drobiu w Europie, drugim eksporterem w UE i czwartym na świecie. W 2022 roku wypuściliśmy na rynek aż 3 miliony martwych ptaków do spożycia, a w kolejnym ta suma ma wzrosnąć o 1,5 proc. Czy tak będzie? Właściciele zakładów drobiarskich i kurników przestrzegają, że „złoty okres” dobiega końca. Obawiają się przede wszystkim tego, co w ostatnim czasie spotkało zbożowców.
Polskim drobiarzom zagroził monopolista na ukraińskim rynku – koncern MHP, należący w 60 proc. do jednego z najbogatszych ludzi w państwie. Nasi producenci nie mają złudzeń. To efekt decyzji Komisji Europejskiej z 5 czerwca 2022 roku o zniesieniu na rok ceł na import produktów z ogarniętego wojną kraju.
Opisywać krzywdę, dopóki starczy sił. Rozmowa z Bartkiem Sabelą
czytaj także
Wyborcza.biz wskazuje, że mamy do czynienia z zalewem mięsa sprzedawanego do Europy po konkurencyjnych cenach. Konkurencyjnych, bo kurczaki z Ukrainy są tańsze z uwagi na niskie koszty produkcji paszy i wysokie plony zbóż hodowanych na czarnoziemach, gorzej opłacanych pracowników, niższe rachunki za prąd czy gaz, a także brak regulacji unijnych.
Na te ostatnie drobiarze z Polski lubią sobie ponarzekać, oskarżając Unię o mnożenie zbędnej papierologii i dążenie do upadku polskiej gospodarki. Ale to właśnie oni są beneficjentami unijnych subsydiów, których wysokość znacząco przekracza to, na co mogą liczyć choćby oskarżani o lobbystyczny zielony spisek producenci wegańskiej żywności. W latach 2015–2021 do mięsnych koncernów każdego roku wpływało 330 milionów euro. Choć nie ma wątpliwości, że ukraiński producent stwarza zagrożenie dla polskiej branży, jedni i drudzy mają ręce upaprane krwią ludzi i zwierząt. A przy tym doskonałe warunki systemowe do rozwoju swoich intratnych biznesów. Między innymi poprzez inwestowanie w reklamy.
Ko-ko koniec hejtu
W największych polskich mediach pojawiają się artykuły wyglądające na dziennikarskie, a sponsorowane przez Krajową Federację Hodowców Drobiu i Producentów Jaj. W miastach stawia się billboardy z podziękowaniami za to, że napędzamy konsumpcję polskich ptaków.
Wielki plakat z uśmiechniętym mężczyzną trzymającym w rękach dwie kury można spotkać w Łowiczu, Olsztynie, Lublinie i wielu innych miastach. Kampania została opłacona z Funduszu Promocji Mięsa Drobiowego. Wprawdzie łożą do niego sami drobiarze, ale pod egidą Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa, który w 2023 roku wyda ponad milion złotych na Ogólnopolski Festiwal Drobiu i 400 tys. na promocję polskich producentów w Iraku i Tanzanii.
FPMD odpowiedzialna jest także za silnie obecną w mediach społecznościowych kampanię Ko-ko koniec hejtu drobiu. Na publikację niepopartych żadnymi badaniami ściem wydano 620 tys. złotych. Z facebookowej strony akcji można się dowiedzieć, że jedzenie kur to tradycja. Tymczasem przez wieki dostęp do mięsa mieli tylko najbogatsi, chłopi nie jedli go wcale, zaś przemysłowa hodowla kur nie ma nic wspólnego z dawnym rolnictwem. Przeczytamy też, że dieta roślinna jest niezdrowa i wymaga dodatkowej suplementacji, w tym żelaza, cynku i magnezu, choć większość tych składników znajduje się w produktach roślinnych. Weganom zaleca się jedynie suplementowanie witaminy B12. Ale zgodnie z treściami publikowanymi w ramach kampanii to drobiarze są pokrzywdzeni przez mity na temat kurzego mięsa.
Lista kłamstw i manipulacji jest długa, ale bardziej niż na punktowaniu drobiarzy zależałoby mi na tym, by nie były one wspierane przez instytucje państwowe. I żeby zainteresował się tym chociażby Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, bo mamy prawo wiedzieć, co nam szkodzi. A jeśli to nie jest wystarczający argument, warto zwrócić uwagę, że FPMD jawnie działa na szkodę innych funduszy wchodzących w skład Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa – na przykład Funduszu Promocji Owoców i Warzyw.