Co poza bogactwem łączy wszystkie elity tego świata? Odklejenie od rzeczywistości, którego spektakularny pokaz mogliśmy obejrzeć w wersji amerykańskiej tej nocy w świętującym rozdanie Oscarów Hollywood.
Tak, wiem, że dziś w najgorętszym ogniu krytyki powinni znajdować się możni i ważni Rosjanie, od których w dużej mierze zależy odsunięcie Putina od władzy i zakończenie wojny w Ukrainie. Jednak imperialistyczna duma i narcyzm, pozwalający nie dostrzegać niczego poza czubkiem własnego nosa i granicami wpływów swojego kraju to zdecydowanie nie są cechy wyłącznie rosyjskie.
Dla większego zrozumienia przytoczę anegdotę pisarza Michała Witkowskiego, który na targach książki w Turku w Finlandii miał rozmawiać z Wiktorem Jerofiejewem na papierosie o tym, że jedno z jego spotkań autorskich odbędzie się w Helsinkach. Rosyjski pisarz na informację o podróżniczo-literackich planach zareagował następująco: „Helsinki to te bagna na przedmieściach Petersburga… To oni uważają się za jakiś kraj? To w ogóle widać na mapie?”. Kurtyna.
czytaj także
Zełenski albo topienie Oscarów
Minione dni zdominowała jednak amerykańska wersja megalomanii i self-centryzmu. Tuż przed galą rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej Sean Penn, który ma na swoim koncie dwie oscarowe statuetki, stwierdził, że organizowanie wielkiej celebryckiej fety w momencie, gdy Rosja bombarduje Ukrainę, jest co najmniej nie na miejscu.
Aktor, któremu wytyka się brylowanie przed dwudziestoma laty na jednej imprezie z Putinem, najwyraźniej chce w ten sposób naprawić swoje błędy z przeszłości. Obecnie intensywnie angażuje się w pomoc uciekającym przed atakami Rosjan Ukraińcom między innymi za sprawą założonej przez siebie organizacji non profit CORE (Community Organised Relief Effort).
Penn w wywiadzie dla CNN, zdając sobie sprawę, że hollywoodzka impreza i tak dojdzie do skutku, zaproponował, by wykorzystać ją w słusznym celu tak, jak upomniała się o to jedna z gospodyń gali, Amy Schumer. Skupieni na poprawianiu sukienek i garniturów twórcy i twórczynie kinematografii mogliby przecież – jak przekonywał Penn – połączyć się Wołodymyrem Zełenskim i wysłuchać, z czym mierzy się być może nieznane amerykańskim elitom artystycznym wschodnioeuropejskie państwo. W końcu prezydent tego ostatniego też wywodzi się z branży rozrywkowej i ma za sobą aktorską karierę.
„Jeśli Akademia zdecyduje się tego nie robić, jeśli prowadzący postanowią nie zajmować się przywódcami Ukrainy, którzy przecież razem z ukraińskimi dziećmi przyjmują za nas kule i bomby, to uważam, że ta decyzja byłaby najbardziej plugawym momentem w historii Hollywood” – powiedział aktor, uznając, że jedyną słuszną reakcją na tę sytuację będzie bojkot ceremonii.
Apel amerykańskiego gwiazdora spełzł jednak na niczym. Chciałoby się powiedzieć wraz z naczelnymi polskimi memiarzami: „Ziobro zaskoczenia”. Sama spodziewałam się tego, że wsparcie gwiazd dla Ukraińców ograniczy się do przyczepienia niebiesko-żółtej wstążki do drogich kreacji. Niespecjalnie się pomyliłam, choć – co ciekawe – tych tasiemek nie było wcale tak wiele.
Akademii i transmitującej galę telewizji ABC nie tylko nie przekonała waga trwającej w Europie tragedii, ale także groźby odtwórcy pamiętnej pierwszoplanowej roli w Obywatelu Milku, że publicznie zniszczy wszystkie w przeszłości otrzymane Oscary. Czekam na to z niecierpliwością i szykuję popcorn, panie Penn.
Obecnym w Teatrze Dolby muszę jednak oddać to, że uczcili minutą ciszy pamięć ofiar wojny po tym, jak wysłuchali Mili Kunis, wręczającej jedną ze statuetek. Aktorka, z pochodzenia Ukrainka, powiedziała: „Ostatnie wydarzenia na świecie sprawiły, że wiele osób czuje się dotkniętych. Jednak kiedy jest się świadkiem siły i godności tych, którzy stoją w obliczu takich zniszczeń, nie sposób się nie wzruszyć. Nie można nie podziwiać tych, którzy znajdują siłę, by walczyć dalej w niewyobrażalnej ciemności”.
Nie rozumiem jednak, dlaczego przez gardło nie przeszło jej słowo wojna ani nazwisko odpowiedzialnego za inwazję tyrana. Z kolei Francis Ford Coppola, przypominając na scenie o okrągłym jubileuszu stworzonego pięćdziesiąt lat temu Ojca Chrzestnego, krzyknął: „Niech żyje Ukraina!”. Szkoda, że nie: „Niech upadnie reżim Putina”. Na tym w dodatku zainteresowanie ludobójstwem w Ukrainie się zakończyło.
Mimo że hollywoodzka ceremonia nigdy nie wydawała się miejscem, które może wpływać na zmiany wykraczające poza sferę symboliczną, mogliśmy się łudzić, że atak na Ukrainę, który można spokojnie uznać za jedno z najbardziej dramatycznych i znaczących wydarzeń we współczesnej historii, będzie okazją do głębszej niż zwykle refleksji, a nawet działania.
Coraz bardziej świadomi potencjału oddziaływania społecznego i politycznego, jaki bez wątpienia wciąż mają gwiazdy kina, z roku na rok oczekujemy od nich większej świadomości na temat tego, że życie nie składa się wyłącznie z blichtru i magii srebrnego ekranu. Tak się jednak nie dzieje.
Kogo obchodzi kino, gdy bije się dwóch kolesi?
Być może wymagam za dużo i powinnam skupić się na filmach. Ale nawet one nie grały tego wieczora pierwszych skrzypiec. Galę oscarową 2022 zapamiętamy jako tę, podczas której Will Smith sprzedał liścia Chrisowi Rockowi, a potem zaliczył głęboki meltdown na scenie.
W przypadku bójki poszło o niewybredny żart komika. Rock dowcipkował w swoim klasycznie żenującym stylu z wyglądu żony aktora. Jade Pinkett Smith jakiś czas temu ogłosiła, że walczy z łysieniem plackowatym, przez co na czerwonym dywanie pojawiła się z ogoloną głową. To dało Rockowi pretekst, by porównać ją do granej przez Demi Moore G.I. Jane, żołnierki i bohaterki filmu Ridleya Scotta, a Smithowi – żeby wtargnąć na scenę, zaatakować dowcipnisia, a potem z widowni wykrzyczeć pod adresem tego ostatniego parę wulgaryzmów.
Niektórzy podejrzewali, że sytuacja została zaaranżowana, ale gdy agresywny aktor na scenę wszedł po raz drugi – tym razem zaproszony do odbioru nagrody za najlepszą pierwszoplanową rolę męską – okazało się, że nikt nie planował pokazu przemocy. Smith przeprosił za swoje zachowanie Akademię i uczestników gali. Do Chrisa Rocka się jednak nie odniósł, a swój wybuch uzasadnił wielkim uczuciem do żony, które czasem skłania ludzi do „szalonych czynów”.
Występowi, który wywołał więcej zażenowania niż entuzjazmu, towarzyszyły łzy aktora bełkotliwie przekonującego, że za odgrywanym przez siebie bohaterem w filmie King Richard: Zwycięska rodzina (historii o siostrach tenisistkach Serenie i Venus Williams o raz ich ojcu) uważa obronę swoich najbliższych za najważniejszy życiowy, a w dodatku wskazany przez Boga priorytet. Nie wiem, w jakiego boga wierzy Smith, ale jeśli takiego, który usprawiedliwia przemoc, to powinniśmy wszelkimi siłami zwalczać tę religię.
Sądzę jednak, że głównym winowajcą tego wydarzenia jest patriarchat, który toksyczną męskość uczynił wzorem do powszechnego naśladowania i którego wiernym obrońcą jest Putin oraz jemu podobni zbrodniarze.
czytaj także
Przykre jest więc nie tylko to, że na gali nikt nie pokusił się o odważne przeciwstawienie się wojnie, będącej eskalacją bezsensownej przemocy, ale także fakt, iż akt agresji Smitha przyćmił wszystkie momenty, w których skrajnie maskulinistycznemu i wykluczającemu jakąkolwiek różnorodność dyskursowi sprzeciwiła się sztuka filmowa.
Takim przełomem jest przyznana dopiero trzeci raz w historii Oscarów kobiecie nagroda za najlepszą reżyserię. Statuetkę odebrała Jane Campion za Psie pazury – opowieść nie tylko otwarcie krytykującą patologicznie rozumianą męskość, ale też zawierającą wątki homoerotyczne.
czytaj także
Najlepszą aktorką drugoplanową została queerowa Latynoska Ariana DeBose, a nominowana do Oscara za główną rolę w Dianie Kirsten Stewart pojawiła się na imprezie ze swoją narzeczoną, której nie szczędziła czułości przed kamerami.
Zaskakująco inkluzywną decyzją jurorów okazało się wielkie zwycięstwo CODY, czyli historii głuchej rodziny, uhonorowanej laurem dla najlepszego filmu oraz najlepszego aktora drugoplanowego – niesłyszącego Troya Kotsura. Ale jakie ma to znaczenie w kontekście prawdopodobnie najtrudniejszych kryzysów i wyzwań, z jakimi mierzy się ludzkość? Obawiam się, że to pytanie, którego prowadząca business and party as usual Ameryka sobie nie zadała.