Brak empatii zachodnich mediów to tylko jeden z problemów, z którymi muszą mierzyć się pomagający im lokalni asystenci i tłumacze. Polscy dziennikarze – przez brak pieniędzy – kłopotów sprawiają mniej.
Na granicy polsko-ukraińskiej poznałam wczoraj świetną dziewczynę, kijowską dziennikarkę. Przekroczyła granicę i od razu zaczęła pracę jako fikserka, czyli asystentko-tłumaczka dla amerykańskiej telewizji.
W tym czasie jej koleżanka szuka dla nich mieszkania. Prosiła, żebym nie ujawniała jej nazwiska: wstydzi się podpisać pod materiałem, który pomaga tworzyć. Wzięła tę fuchę, bo – co w jej sytuacji oczywiste – pilnie potrzebuje pieniędzy, a 300 dolarów dziennie piechotą nie chodzi. Ta granica to dla osób znających polski, angielski oraz ukraiński lub rosyjski żyła złota.
Dlaczego się wstydzi? Nie chodzi nawet o wymowę materiału, tylko o sposób jego produkcji. Kompletny brak wyczucia, przeszkadzanie w pracy służb (w tym medycznych), ogólna hienowatość. „Podstawiają dziecku mikrofon – mówi – i każą mu odpowiadać na pytanie, gdzie jest tatuś”.
Swoją drogą – inny znajomy również pracuje teraz jako fikser i opowiadał o swoich zleceniodawcach bardzo podobną historię. Jak widać, „gdzie jest tatuś” to jakieś rudymentarne pytanie dla newsowców pokazujących konflikt zbrojny.
„Pamiętajcie, że to nie jest wojna lokalna” [rozmowa z kijowską dziennikarką]
czytaj także
Już miałam zacząć dyskutować, że przecież na całym świecie dziennikarze są tacy i że teraz razi nas to bardziej, bo jesteśmy w to – również Polacy, ale Ukraińcy dużo bardziej – emocjonalnie zaangażowani. Że wszystkie zachodnie redakcje mają zupełnie inne standardy pracy redakcyjnej, lepszy fact-checking, godnie płacą, a to, że benzyna kosztuje, nie stanowi dla nich niewygodnego tabu. I jeszcze starają się udawać – choć po 24 lutego już zdecydowanie mniej – że istnieje jakiś obiektywizm dziennikarski (sama nie do końca w niego wierzę).
Na szczęście jednak ugryzłam się w język. To nie był dobry moment na polemikę. Przed oczami stanął mi obrazek z Bałkanów – wrześniowa noc 2015 roku, węgiersko-serbska granica, amerykański dziennikarz szarpie oburącz uchodźczy namiot, bo chce mieć na obrazie przerażoną twarz kobiety. Udało się, jest – kobieta rozpina namiot, a lampa kamery oświetla jej przerażoną twarz. Kiedy orientuje się, że jest filmowana z odkrytymi włosami, niemal wybucha płaczem.
Chyba jest w tym coś, że im mniej znasz takich historii z opowieści własnej rodziny czy znajomych, tym bardziej powierzchowna jest twoja empatia.
„Na szczęście – śmieje się dziewczyna, która już wcześniej dorabiała sobie jako fikserka – i tak mnie nie chcą podpisać, pewnie też to znasz”. Oczywiście, że znam – tylko w zorientowanych etycznie mediach podpisuje się fikserów, choć zazwyczaj wykonują oni więcej pracy niż nominalni autorzy. Ci, niezależnie od tego, jak dobrymi są dziennikarzami – bez języka są po prostu bezsilni. Wywiady to jedno, ale ograniczone stają się też możliwości riserczu, nie wspominając o zrozumieniu dla kodów kulturowych i komunikacji z bohaterami. Do tego na terenie, gdzie toczą się konflikty zbrojne – dziewczyna pracowała również na froncie – dochodzi jeszcze kwestia zapewnienia ekipie bezpieczeństwa.
Całe szczęście, że polskie media nie mają takich dylematów, bo zwykle w ogóle nie zatrudniają fikserów – nie mają na to kasy. Dziennikarzom pozostaje zawracanie gitary znajomym w danym kraju i przechwytywanie cudzego know-how pod pozorem „wywiadu z ekspertem”.
Nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia tylko dlatego, że znajomi zawsze mogą liczyć na moją wzajemność. Bez sieci kontaktów nigdzie bym w życiu nie pojechała – zwyczajnie nie byłoby mnie na to stać.
Puto: Nowa przyjaźń polsko-ukraińska. Jak by tego nie spieprzyć?
czytaj także
Jeśli historia będzie dalej tak dynamicznie przyspieszać, pewnie niejednemu z czytelników Krytyki Politycznej przyjdzie dorabiać na fikserskich fuchach. Dlatego bardzo was proszę: jeśli kiedykolwiek o pomoc poprosi was dziennikarz z bogatej redakcji, nie róbcie tego za darmo. Jeśli wasza pomoc ma fundamentalne znaczenie dla całości materiału, domagajcie się umieszczenia swojego nazwiska wśród autorów. I wpadajcie na moją grupkę na Facebooku – „Prekariat słowa pisanego”. Tam wymieniamy się fuchami.