PiS-owskie spółki energetyczne zastawiły pół Polski billboardami z żarówką, na których obwiniają Unię Europejską i rosnące ceny emisji za podwyżki cen prądu. Równocześnie, korzystając z zachomikowanych i kupionych po niższych cenach uprawnień, podniosły marże, zarabiając dodatkowe miliardy złotych.
Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie tworzą spółki należące do Enei, Tauronu, Energi (Grupa Orlen), PGE oraz PGNiG, czyli największych polskich przedsiębiorstw energetycznych. Do tej pory TGPE było szerzej znane dokładnie z niczego. Aż do początku 2022 roku.
Wtedy Polskę zalała fala billboardów sfinansowanych z pieniędzy tych właśnie spółek, a więc w sumie trochę też naszych, bo wymienione towarzystwo należy w dużej części do skarbu państwa, a więc również do obywateli. Nikt się nas jednak o zdanie w tej sprawie nie pytał, ale zarządzający państwowymi gigantami uznali najwyraźniej, że społeczeństwu potrzebna jest kampania edukacyjna. Po to, aby w głowach obywatelek utrwaliły się odpowiednie przekonania, jakoby aż za 60 proc. energetycznej drożyzny odpowiadała Unia Europejska i jej polityka klimatyczna.
Ludzie nie lubią podwyżek rachunków, więc trzeba było ich udobruchać, a przynajmniej skierować gniew na kogoś innego. Ja sam już w styczniu otrzymałem z Tauronu email z niemal identyczną grafiką – żarówką z procentami – jakie widzimy na rzeczonych billboardach. Został on opisany jako realizujący „obowiązek informacyjny”, a zatem firma w ten sposób wypełniała swoją misję publiczną. Szkoda, że wiadomość zawiera głównie dezinformację.
Antyunijna propaganda za publiczne pieniądze. Tak się bawią spółki energetyczne po tłustym roku
czytaj także
Dwie trzeciej z jednej trzeciej
Na billboardach widnieje hasło: „Opłata klimatyczna Unii Europejskiej to aż 60% kosztów produkcji energii”. To oczywiście nie oznacza, że prawie dwie trzecie podwyżek jest spowodowane wzrostem cen uprawnień do emisji CO2.
Na ostateczną cenę energii polskiego odbiorcy prywatnego składają się bowiem trzy, z grubsza, elementy i każdy z nich odpowiadać ma za mniej więcej równą część kosztów. Mowa zatem o produkcji energii, o opłatach za korzystanie z sieci przesyłowych oraz o podatkach i innych opłatach.
Opłaty za emisję wpływają tylko na jeden z tych czynników – tzn. produkcję, a 60 proc. z jednej trzeciej to niecała jedna piąta całości. 19 proc. na plakatach nie wyglądałoby jednak aż tak spektakularnie jak 60 proc. A więc tę pierwszą wartość ukryto, za to wybito drugą.
Nic dziwnego, że zareagowała na to Komisja Europejska, informując, że: „Polityka UE nie jest odpowiedzialna za 60 proc. rachunków za energię. Europejski system opłat za emisję gazów cieplarnianych odpowiada za ok. 20 proc. rachunków za energię”.
Polityka UE nie jest odpowiedzialna za 60% rachunków za energię. Europejski system opłat za emisję gazów cieplarnianych odpowiada za ok. 20% rachunków za energię.
Pieniądze z tych aukcji pozostają w Polsce. Tylko w 2021 r. do polskiego budżetu wpłynęło z tego tytułu 28 mld zł. pic.twitter.com/tnQnoWSYwf
— Komisja Europejska (@EUinPL) February 3, 2022
Oczywiście na billboardach nie jest napisane, że opłata klimatyczna wpływa na 60 proc. rachunku za prąd. Nie jest też wprost napisane, że produkcja energii to zaledwie jedna trzecia rachunku, a przecież przytłaczająca większość odbiorców prywatnych nie ma o tym pojęcia.
Poza tym spółki energetyczne w swoich własnych przekazach jeszcze bardziej manipulują danymi. Na przykład Tauron w swoim mailu napisał tak: „Cena prądu zależy przede wszystkim od kosztów jego wytworzenia. Głównym jej składnikiem są koszty, jakie ponosimy w związku z polityką klimatyczną Unii Europejskiej. Rosnące koszty uprawnień do emisji CO2 stanowią obecnie aż 59 proc. kosztów energii elektrycznej”. PGE na swojej stronie grafikę z billboardu opisała nagłówkiem: „Co wpływa na cenę energii elektrycznej”. Tauron na swojej stronie opisuje ją w ten sposób: „Struktura uśrednionych kosztów wpływających na cenę energii elektrycznej”.
Spółki energetyczne dopuszczają się zatem klasycznej manipulacji.
Rekordowe zyski pomimo wyższych kosztów
Jest to tym bardziej bezczelne, że za wysoki wzrost rachunków za prąd odpowiadają też po części marże wytwórców energii. Według najnowszej publikacji Fundacji Instrat, 4 mld zł w jeden miesiąc, pod koniec ubiegłego roku polskie elektrownie miały prawdziwą bonanzę.
W grudniu bowiem marża elektrowni węglowej w Polsce wyniosła aż 70 proc. kosztów wytworzenia prądu. Na cenę wpłynęła ona nieco słabiej, ale wciąż w sposób robiący wrażenie. „W grudniu 2021 r. roku marża typowej elektrowni na węgiel kamienny wzrosła do poziomu 340 zł/MWh, czyli ok. 41 proc. ceny giełdowej. Opłaty za emisję CO2 wyniosły tyle samo – też ok. 41 proc. ceny” – piszą autorzy publikacji Instratu. Dzięki temu wytwórcy energii elektrycznej nad Wisłą zarobili 4 mld zł zaledwie w miesiąc.
Według Instratu tak wysokie marże powinny zainteresować Urząd Regulacji Energetyki, który powinien sprawdzić, czy nie doszło do ewentualnych manipulacji i narzucenia zbyt wysokiej ceny.
Do podobnych wniosków doszli Bartłomiej Derski i Rafał Zasuń na portalu WysokieNapiecie.pl. Autorzy zauważają, że gdyby wpływ polityki klimatycznej na produkcję energii w Polsce był tak dramatyczny, to spółki energetyczne nie notowałyby aż tak dobrych wyników.
W ubiegłym roku, według szacunków autorów, cała polska energetyka zanotowała zysk na poziomie 9,5 mld zł, co jest najlepszym wynikiem od lat. „Dla porównania w 2017 roku, gdy CO2 kosztowało zaledwie 6 euro za tonę (obecnie kosztuje 90 euro), zysk całej branży nieznacznie przekroczył 6,4 mld zł” – piszą Derski i Zasuń.
Według ich wyliczeń wpływ cen uprawnień do emisji CO2 na rachunek odbiorcy finalnego to obecnie 27 proc. – czyli 24 grosze z 90 groszy, które kosztuje jedna kilowatogodzina dla gospodarstw domowych. W rzeczywistości jednak ten wpływ może być jeszcze mniejszy, gdyż spółki energetyczne kupują uprawnienia na zapas, z wyprzedzeniem, gdy ceny są korzystniejsze.
„W praktyce marża wielu z nich jest dziś jeszcze wyższa, bo uprawnienia do emisji CO2 wytwórcy kupili po znacznie niższych cenach, niż kosztują one obecnie” – przekonują Derski i Zasuń.
Hedging na dwutlenku węgla
Stąd rekordowe ceny uprawnień do emisji (tzw. EUA) z końca ubiegłego roku wcale nie musiały automatycznie wpływać na ceny energii. Spółki energetyczne narobiły rabanu, wskazując na rekordowe wzrosty kosztu pozwoleń, równocześnie korzystając z zachomikowanych uprawnień kupionych po znacznie niższych cenach. A przy okazji niepostrzeżenie podniosły marże.
Według Business Insidera Orlen w IV kwartale ubiegłego roku zarobił 1,7 mld zł na kontraktach na prawa do emisji CO2 – to połowa jego skonsolidowanego zysku netto w tym okresie. Orlen posiada bowiem dwa razy więcej uprawnień, niż wynosi jego roczna emisja. Na prawach do emisji potrafi zarabiać także Tauron. No i świetnie – niech polskie spółki skarbu państwa zarabiają uczciwie tam, gdzie mogą. Tylko niech przy okazji nie robią ludziom wody z mózgu, wydając pieniądze na kłamliwe kampanie dezinformacyjne. Ta ostatnia kosztowała nas przeszło 12 milionów złotych.
Poza tym do znudzenia trzeba przypominać, że wpływ ceny uprawnień EUA na rachunki za prąd nad Wisłą jest i tak wysoki – blisko jedna piąta – ponieważ dekarbonizacja w Polsce idzie jak krew z nosa. Dlaczego? Bo polski program energetyki jądrowej nadal stoi w miejscu, ślimaczy się także rozwój odnawialnych źródeł energii. Według Eurostatu w latach 2004–2020 udział OZE w polskim miksie energetycznym wzrósł co prawda z 7 do 16 proc., a więc o 9 pkt proc. Dla porównania jednak w tym czasie w całej UE wzrósł z niecałych 10 do 22 proc. – czyli o 12 pkt proc.
Mamy zatem niższy udział OZE niż średnia unijna, a także wolniej je rozwijamy. Tymczasem akurat Polska potrzebuje ich szczególnie dużo, gdyż niestety należymy do tych państw UE, które nie posiadają na swym terytorium elektrowni jądrowych. Mamy też niewiele bloków gazowych, bo dopiero teraz na potęgę je budujemy.
Na co poszło 60 miliardów złotych?
Warto podkreślić, że ślimaczący się rozwój OZE w Polsce wcale nie wynika z naszej mniejszej zamożności. Szybciej od nas rozwijają je nie tylko najzamożniejsi, ale też państwa na zbliżonym do naszego poziomie rozwoju. Przykładowo, Estonia w latach 2004–2020 zwiększyła udział OZE w miksie energetycznym z 18 do 30 proc., a więc o 12 pkt proc. Grecja w tym czasie podwyższyła udział OZE aż trzykrotnie – z 7 do 22 proc. Udział OZE w miksie energetycznym Słowacji wzrósł w omawianym okresie o 11 pkt proc.
Pod względem rozwoju niskoemisyjnych źródeł energii w ostatnim piętnastoleciu wypadamy zatem blado nawet w stosunku do krajów naszego regionu. Chociaż, powtórzmy, one mają jeszcze dodatkowo elektrownie jądrowe, zwykle w spadku po czasach słusznie minionych. Nie muszą więc nawet rozwijać OZE tak szybko jak my.
Jak bardzo muszą zdrożeć emisje, żeby Polska odeszła od węgla?
czytaj także
Trudno mieć pretensje do producentów energii za te podwyższone marże. Spółki giełdowe dążą do zysku, a poza tym polska energetyka potrzebuje ogromnych inwestycji. Nie tylko w budowę nowych, przyjaznych klimatowi instalacji, ale także na modernizację tych obecnie działających. Firmy energetyczne działające na granicy opłacalności nie miałyby na te inwestycje środków, w wyniku czego za dekadę lub nawet wcześniej musielibyśmy się mierzyć z blackoutami.
Znacznie lepiej teraz użerać się z wyższymi rachunkami za prąd niż potem nie mieć prądu wcale. Niech zatem spółki energetyczne wezmą sobie te wyższe marże, na zdrowie. Ale niech zainwestują te środki w zielone źródła energii, a przy okazji nie głoszą zwyczajnych bzdur, obrzydzając Polakom Unię Europejską niczym brexitowcy w kampanii 2016 roku.
czytaj także
Dla rządzących również mam dobrą radę. Niech zrobią analogiczną kampanię billboardową, w której rozpiszą dokładnie, na co przeznaczyli 60 mld zł, które wpłynęły do budżetu w latach 2013–2021 z tytułu sprzedaży praw do emisji CO2. Tylko połowa z tej kwoty została przeznaczona na transformację energetyczną i rozwój zasadniczych zielonych inwestycji w Polsce. Na co poszła reszta? Kampania billboardowa w tej sprawie się przyda, bo wielu obywateli, nie tylko wyborców PiS, uważa, że pieniądze z handlu emisjami wysysa z nas Bruksela, a nie nasze własne państwo.
Żeby zaoszczędzić na grafiku, niech rozpiska będzie w kształcie tej samej żarówki. Taka kampania informacyjna miałaby znacznie większy walor edukacyjny niż ta finansowana przez polskie elektrownie.