Kraj

Te billboardy to nowa jakość antyunijnej propagandy

Czy to pierwszy raz, kiedy rządzący fałszywie oczerniają UE? Nie. A jednak jest w akcji obwiniania Wspólnoty o wysokie ceny energii, którą rząd PiS przeprowadza rękami i pieniędzmi spółek energetycznych, coś nowego. I to coś już kiedyś widzieliśmy w Wielkiej Brytanii.

Pamiętacie czerwony autobus, którym Boris Johnson przekonywał Brytyjczyków do wyjścia z Unii Europejskiej twierdzeniem, że zamiast przelewać Brukseli każdego tygodnia 350 milionów funtów, lepiej wydać te pieniądze na NHS, czyli brytyjski system opieki zdrowotnej? Oczywiście, że pamiętacie. Czerwony autobus stał się symbolem brexitowego kłamstwa. To nie przypadek, że i ja, i Mateusz Czerniak przypominamy o nim w kontekście antyunijnej kampanii spółek energetycznych.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości z cynizmu lub głupoty szykuje bowiem grunt pod podobne kłamstwo polexitowe. Polską wersją czerwonego autobusu jest finansowana z pieniędzy państwowych spółek energetycznych akcja propagandowa obwiniająca Unię Europejską o wysokie ceny energii.

Antyunijna propaganda za publiczne pieniądze. Tak się bawią spółki energetyczne po tłustym roku

„Opłata klimatyczna Unii Europejskiej to aż 60% kosztów produkcji energii”, głoszą billboardy i podsuwają od razu konkluzję: „Polityka klimatyczna UE = droga energia, wysokie ceny”.

Przekłamania rządowej kampanii szczegółowo opisał we wspomnianym wyżej tekście Mateusz Czerniak, przypomnijmy je więc tylko krótko. Trik jest prosty. Unijna opłata klimatyczna może i sobie sięgać 60 proc. kosztów produkcji energii, tylko że to nie jest kwota, którą widzimy na rachunku za prąd. Do suchego kosztu produkcji trzeba doliczyć bowiem koszty dystrybucji, wiele opłat i podatków. W efekcie opłata klimatyczna, jak wyliczyli eksperci Forum Energii, wynosi niewiele ponad 20 proc. ceny prądu, którą płaci konsument.

Do tego opłaty wynikające z unijnego systemu handlu emisjami nie rozpływają się przecież w powietrzu ani nie trafiają do kieszeni brukselskich urzędników, ale zasilają polski budżet. Jeśli rząd by chciał, to mógłby całą tę kwotę przeznaczać na rekompensaty dla konsumentów. Choć oczywiście byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby przeszło 60 mld złotych, które w latach 2013–2021 trafiły do państwowej kasy z tytułu opłat za emisyjne, zainwestował w zieloną transformację.

Rząd PiS dezinformuje i manipuluje. Spytacie: co z tego? Czy to pierwszy raz, kiedy rząd kłamie? Czy to pierwszy raz, kiedy fałszywie oczernia Unię Europejską? Oczywiście, że nie. A jednak jest w tej zmasowanej kampanii, którą rząd Prawa i Sprawiedliwości przeprowadza rękami i pieniędzmi spółek energetycznych, pewna nowa jakość.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości chętnie i zajadle atakowali Unię Europejską za wtrącanie się w polskie sprawy, za ograniczanie naszej suwerenności, za spiskowanie z opozycją, za niszczenie naszej kultury i tradycji czy deprawowanie dzieci. W sprawach finansowych byli jednak bardziej wstrzemięźliwi. Zamiast oskarżać Brukselę o łupienie Polaków – co byłoby przecież w obliczu widocznych dla wszystkich unijnych inwestycji czy dopłat misją równie absurdalną, co straceńczą – woleli po prostu bagatelizować znaczenie czynnika europejskiego dla rozwoju gospodarczego Polski.

Owszem, środowiska intelektualne orbitujące wokół PiS przebąkiwały o ekonomicznych ciemnych stronach naszego członkostwa w Unii. Bardziej radykalni politycy prawicy skupieni w Solidarnej Polsce wprost kwestionowali ekonomiczny sens członkostwa w Unii. Z kłamliwego „raportu” Patryka Jakiego miało wynikać, że Polska straciła na nim pół biliona złotych. Ale PiS-owski mainstream stawiał na łagodniejszy przekaz.

Andrzej Duda mówił o „jakiejś wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika”, a Mateusz Morawiecki, przecinając wstęgi przy inwestycjach sfinansowanych z unijnych środków, zapewniał, że rząd i tak miał na nie odłożone krajowe fundusze. W końcu rząd PiS „odzyskał więcej pieniędzy niż środki unijne. Fundusze unijne są ważne, cieszymy się z nich, pomagają nam odnawiać chodniki, ale dużo więcej dobra przynosi rząd Prawa i Sprawiedliwości”.

Jak bardzo muszą zdrożeć emisje, żeby Polska odeszła od węgla?

Taktyka była ta na swój sposób racjonalna. Euroentuzjastyczna narracja pozycjonująca Unię Europejską w samym centrum opowieści o polskiej modernizacji była już przecież zajęta przez środowiska liberalne. Po co więc walczyć i z własnymi antyeuropejskimi odruchami i polityczną rzeczywistością, skoro można było ogłosić, że droga ku zbawieniu aka dobrobytowi wiedzie tylko przez państwo narodowe, którego wyłączną emanacją jest partia Kaczyńskiego, gdyż ta niczym Robin Hood odbiera miliardy mafiom VAT-owskim i aferzystom wszelkiej maści, aby dać zwykłym Polakom? To dlatego PiS bardzo szybko wyciszył kierowane do Brukseli apele o współfinansowanie programu 500+ – nie daj Boże, jeszcze ktoś uwierzyłby, że i Unia Europejska może dbać o polskie rodziny.

Politycy prawicy sukcesywnie podkopywali zaufanie do Unii Europejskiej, pomniejszali jej znaczenie dla rozwoju Polski, ale powstrzymywaliby się od frontalnego ataku na najdroższym Polakom odcinku, czyli tym, który bezpośrednio dotyczy ich portfeli. Tym bardziej że i „wyciskaniem brukselki” zawsze można się było pochwalić, choć oczywiście nie akcentując zbytnio europejskości funduszy. Tak jak wtedy, gdy PiS zalał Polskę billboardami informującymi o wywalczeniu dla Polaków 770 miliardów złotych europejskich środków w nowym rozdaniu budżetowym, ale grafikom kazał skrzętnie ukryć na nich wszelkie unijne akcenty, tak aby do ich dostrzeżenia potrzebna była lupa.

I tak mogliśmy się bujać jeszcze długie lata. Mogliśmy – gdyby nie to, że PiS nie tylko zaczął potykać się o własne nogi, ale i dogoniły go dawne grzechy. Zaniechania tego i poprzednich rządów w modernizacji sektora energetycznego odbijają się dziś na cenach prądu. Nie tylko Nowy Ład okazał się monstrualnych rozmiarów bajzlem, ale jeszcze nieznaczne wynikające z niego korzyści zjada inflacja. Na froncie europejskim kwestia łamania zasad praworządności w końcu dotarła do etapu, który zaczął uderzać po kieszeni. Wysokość nałożonej przez Trybunał Sprawiedliwości kary za nieprzestrzeganie orzeczenia w sprawie Izby Dyscyplinarnej nieubłaganie zbliża się do granicy pół miliarda złotych. Ale to i tak nic w porównaniu ze wstrzymanymi dziesiątkami miliardów z Funduszu Odbudowy, po których sięgnięcie uniemożliwia impas w obozie rządzącym w sprawie odkręcenia „reformy” wymiaru sprawiedliwości. Wreszcie, Komisja Europejska zacznie za chwilę potrącać z należnych Polsce funduszy zasądzoną przez TSUE karę w sprawie Turowa.

A skoro doszliśmy do momentu, w którym Unia pierwszy raz nie tylko daje, ale i coś „odbiera”, to wskazanie kozła ofiarnego za zadyszkę Prawa i Sprawiedliwości leżało jak na dłoni. Nie po to Nowogrodzka przez ostatnie lata wyprowadzała ciosy w miękkie podbrzusze polskiego euroentuzjazmu, żeby w chwili kryzysu nie skorzystać z okazji. I najmniejszego znaczenia nie ma to, że winę za wzrosty cen energii czy wstrzymanie środków z Funduszu Odbudowy ponosi ideologiczne zacietrzewienie, wewnętrzny paraliż i indolencja obozu władzy, a nie Bruksela.

Energetyczną akcję propagandową można potraktować jako balon próbny. Wielki, bo biorąc pod uwagę zasięg kampanii kosztujący pewnie dziesiątki, a może i setki milionów złotych, eksperyment społeczny mający przetestować podatność Polaków na jawnie antyunijną narrację. Kolejnym krokiem może być natomiast dyskusja o przyszłości środków z Funduszu Odbudowy. Tak należy rozumieć przebąkiwania Adama Bielana o wycofaniu się z tego przedsięwzięcia. Prawnie jest oczywiście niemożliwe, o czym europoseł Bielan doskonale wie, ale liczyć się przekaz: skoro nie dostaniemy pieniędzy, to po co mamy ponosić koszty wspólnego, unijnego długu?

Chroń nas, boże, od takich przyjaciół, jakich chciałby mieć PiS

Jeśli wyniki tego eksperymentu będą dla PiS obiecujące i pomogą odbudować albo przynajmniej skonsolidować poparcie, to znajdziemy się na bardzo niebezpiecznej ścieżce. Dopóki spory wokół Unii dotyczyły przede wszystkim dość abstrakcyjnych pojęć, jak suwerenność czy praworządność, dywagacje o polexicie można było traktować jako ostrzeżenie przed najczarniejszym, ale raczej fantastycznym scenariuszem. Gdy jednak dorzucimy do tego komponent ekonomiczny, kwestia członkostwa w Unii Europejskiej może paść ofiarą zajadłej polaryzacji. A to sprawi, że ten czarny scenariusz może przybrać bardziej realne kształty.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij