Z biografiami naukowców zawsze jest taki problem, że to, co dla nich było najważniejsze, najtrudniej jest przerobić na ciekawą narrację. Kinga Dunin czyta „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie” Grzegorza Łysia.
Grzegorz Łyś, Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie, W.A.B. 2021
Lampy naftowe, stalowe siekiery i noże, blacha falista, prasowany tytoń oraz niektóre inne dobra zachodniej cywilizacji, które pojawiły się na Wyspach Trobrianda wraz z białymi, zyskały wśród tubylców uznanie i akceptację. Całkowitym fiaskiem zakończyły się natomiast próby nakłonienia „dzikich” z wysp Zachodniego Pacyfiku do porzucenia rodzimych sposobów uprawiania seksu na rzecz zalecanej przez zamorskich duchownych pozycji „misjonarskiej”, bliższej boskim intencjom.
Krzykliwy tytuł wabiący z okładki i pierwsze zdania tej biografii wydają się skrojone pod oczekiwania rynkowe, których – przynajmniej w stopniu sugerowanym przez nie – zapewne nie zaspokoi.
Malinowski w przedmowie do trzeciego wydania Życia seksualnego dzikich w północno-zachodniej Melanezji – jednego z czterech tomów monografii antropologicznych poświęconych życiu mieszkańców Trobriandów, które badał w latach 1914–1918 – zwierzał się ze swojego rozczarowania. Chwalona, tłumaczona na inne języki i dobrze przyjęta książka wzbudziła zainteresowanie głównie swoją warstwą anegdotyczną.
Najbardziej interesujące w niej okazało się to, że krajowcy nie znają pojęcia ojcostwa biologicznego, a więc jest to społeczność matrylinearna. Dziecko pochodzi od matki i jest na całe życie związane z jej rodziną i klanem. Ma to wpływ na całą kulturę. Wyobraźmy sobie np. próby zapoznania krajowców z podstawami chrześcijaństwa. Bóg Ojciec i Syn Boży? Z ich punku widzenia to mąż matki i syn żony. Chociaż ze względu na istotność relacji bardziej pasuje Bóg Wuj i Siostrzeniec.
Natomiast, jak narzekał Malinowski, główne przesłanie – krytyka ewolucjonizmu w opisie społeczeństw „dzikich” i prezentacja teorii funkcjonalnej, za której ojca założyciela sam się uważał – zostało przez czytelników przegapione. Tym bardziej popularną biografię może spotkać taki los, pozostanie ona po prostu wciągającą historią, mniej skandaliczną, niżby to sugerował tytuł, ale i tak dostarczającą mnóstwa ciekawostek. Zresztą może niczego więcej nie powinniśmy oczekiwać?
Z biografiami naukowców zawsze jest taki problem, że to, co dla nich było najważniejsze, najtrudniej jest przerobić na ciekawą narrację. Interesujące jest wszystko to, co poza tym. Nie mówię, że nie jest i że nie warto się tym zajmować. Historia prowincjusza z Galicji, który zrobił sto lat temu światową karierę w dziedzinie, która właściwie jeszcze nie istniała, jest sama w sobie ciekawa. Podobnie jak sam bohater, zmarły w 1942 roku, który powrócił na scenę w latach 60. dzięki opublikowaniu jego dziennika, Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu, na pewno nieprzeznaczonego do publikacji, w każdym razie nie w całości.
Na pomniku ojca założyciela nowoczesnej antropologii (chociaż ja myślę, że jednak był nim Franz Boas) pojawiły się dość istotne rysy: rasizm i mizoginia. Poza tym obnaża go on jako hipochondryka, człowieka depresyjnego, narcyza i egocentryka poddającego się nieustannej introspekcji. Człowieka próżnego i bardzo ambitnego.
Na szczęście istniał już postmodernizm, który wziął Malinowskiego w obronę: dziennik warto uznać za istotne uzupełnienie tetralogii, ważną wskazówkę dotyczącą pozycji i miejsca badacza w procesie naukowym.
czytaj także
Łyś sięga do wielu źródeł, ale dziennik jest jednym z istotniejszych, a drugim, co może zaskakiwać, jest powieść Witkacego 622 upadki Bunga. Malinowski urodził się w Krakowie, w dzieciństwie i młodości wiele czasu spędził na Podhalu i w Zakopanem, gdzie blisko przyjaźnił się z Chwistkiem i Witkacym. I stąd trafił na karty jego wczesnej, choć z powodów obyczajowych wydanej dopiero w latach 70. powieści, jako Lord Nevermore.
Dużą część książki Łysia zajmuje opis i okoliczności, które ukształtowały Malinowskiego. Młodopolskie miazmaty, fascynacje erotyką, śmiercią i dziwnością. Sięganie do „nagiej duszy”, fin de siècle i belle époque… Z jednej strony krakowska kołtuneria i filistrzy, z drugiej kobiety demony, jak Irena Solska. I trzech młodych mężczyzn obsesyjnie rozmawiających o seksie.
Autor jakoś – nieprzekonywająco – wywodzi zainteresowania Malinowskiego z młodopolszczyzny. Oraz z tego, że od dzieciństwa miał kontakt z „dzikimi”, czyli z góralami. (Górale jednak Malinowskiego nie interesowali, a badania etnograficzne uważał za „opisywanie haftów na majtkach”).
Myślę, że większy wpływ na intelektualną drogę Malinowskiego miało to, że kształcił się w dziedzinach ścisłych – chemia, fizyka – przywiązujących większą wagę do metodologii. I może rzeczywiście życie w czasach podwójnej „moralności pani Dulskiej”. Dzięki temu w swoich obserwacjach nie poprzestawał na deklaracjach tubylców, a lubił (i umiał!) zaglądać pod podszewkę.
Jego własną podszewkę mogliśmy poznać z dziennika. Zwolennik niewartościowania kultur i równego traktowania kobiet bywał niekiedy rasistą i mizoginem. I chociaż funkcjonalizm w zaproponowanej przez niego formie się nie ostał, stworzył on wzór dla badań terenowych.
W zakopiańsko-galicyjskiej części biografii Malinowski czasem gdzieś nam znika w szeroko zarysowanym tle, ustępując miejsca Witkacemu i innym postaciom z epoki. Szczerze mówiąc, już nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu wyjedzie na te Trobriandy. A ta z kolei część wydała mi się rozczarowująca. Co się działo w Zakopanem na przełomie wieków, z grubsza wiem, Trobriandy jako tło dzieła naszego antropologa byłyby ciekawsze. Nawet korzystając jedynie ze słynnej tetralogii, można było stworzyć barwniejszy obraz.
To niezaspokojenie skłoniło mnie do sięgnięcia po Życie seksualne dzikich. Czytając to po latach, zobaczyłam, że to, co kiedyś (prawie pół wieku temu) wydawało mi się naukowym obiektywizmem, jest jednak naznaczone jego przekonaniami – sprzed stu lat.
czytaj także
To nie jest zarzut, wszyscy jesteśmy dziećmi swoich czasów. Czy ktoś dzisiaj użyłby określenia „dzicy”? Na przykład pisząc o relacjach homoseksualnych w rozdziale o zboczeniach, Malinowski jest gotowy uznać, że istnieją one u Trobriandczyków – wbrew ich zaprzeczeniom – jednak niechęć do nich jest naturalna. Oraz że homoseksualizm, podobnie jak choroby weneryczne, jest „dobrodziejstwem, które przyniosła im kultura Zachodu”. (Ciekawe, co by powiedział o romantycznym związku swoich koleżanek po fachu Ruth Benedict i Margaret Mead?)
Dodajmy jednak, że jako liberał sugeruje, że skuteczne wykorzenienie homoseksualizmu niekoniecznie wymaga drakońskich kar, wystarczy ośmieszenie. Zresztą sam miał za sobą przynajmniej jeden epizod homoseksualny – z Witkacym. Bardzo dramatycznie przedstawiony przez autora biografii, a może rzeczywiście tak przeżyty przez Witkacego? Możemy też przeczytać w niej o skłonnościach biseksualnych Malinowskiego i jego kompleksie Edypa. Nadal jednak nie są to aż tak dzikie żądze.
Myślę, że jedną (z wielu) z zasług autora Dzikich żądz może być to, że ktoś zechce sięgnąć do pism Malinowskiego. Sprawdziłam, wciąż fajnie się to czyta. I teraz czekam na pretekst, żeby przypomnieć sobie Argonautów zachodniego Pacyfiku. Wymiana kula, z tego, co pamiętam, była równie ciekawa jak seks.