Na półce supermarketu leży papryka z Holandii i gruszki z Portugalii, śliwki przyjechały aż z RPA. W reakcji na import warzyw i owoców rolnicy nawołują do patriotyzmu gospodarczego: kupuj to, co polskie. Kupuj lokalnie – zawężają postulat aktywiści, którzy troszczą się o środowisko. Wspólny efekt działania jednych i drugich to szansa na zmniejszenie śladu węglowego.
Na początku czerwca w Biedronce w centrum Warszawy można kupić truskawki z Hiszpanii, młodą marchew z Włoch i wczesne ziemniaki z Grecji. W asortymencie jest też papryka z Holandii, są gruszki z Portugalii i śliwki z RPA. Z samego południa Afryki dotarło też awokado. Obok importowanych produktów na półkach wdzięczą się wypolerowane rodzime jabłka, rzodkiewki i pietruszki. Pochodzenia ogórków szklarniowych można się tylko domyślać – w opisie widnieje i Grecja, i Polska.
Pod koniec maja wiarygodność informacji o kraju pochodzenia w sklepach Biedronki podważył Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Podczas dwóch kontroli z przełomu poprzedniego i obecnego roku sprawdzano zgodność danych na sklepowych wywieszkach z dokumentami dostawy. Okazało się m.in., że w sklepach w województwie śląskim polskie marchewki wyrosły w Belgii, w Zachodniopomorskiem zaś kapusta opisana jako krajowa przyjechała z Francji. Jak donosi UOKiK, konsumenci zostali wprowadzeni w błąd przy co dziesiątej zbadanej partii produktów. Prezes Urzędu wszczął postępowanie przeciwko właścicielowi sieci, Jeronimo Martins Polska. Za stosowanie praktyki naruszającej zbiorowe interesy konsumentów JMP grozi kara do 10 procent rocznego obrotu.
Nie znamy prawdziwej wartości jedzenia. Kupujemy dużo i tanio [rozmowa]
czytaj także
Praca pośredników w cenie ziemniaka
W oświadczeniu sieć tłumaczyła, że „błędy mogą się zdarzać” ze względu na dużą rotację produktów. Inaczej widzi to Michał Kołodziejczak, założyciel ruchu rolników Agrounia. – Supermarkety wiedzą, że większość Polaków chętniej wybiera polskie produkty. Mówią, że to pracownik się pomylił, a jest to odgórnie narzucona strategia – twierdzi działacz.
Zwraca uwagę na to, że problemem jest nie tylko błędne oznaczanie pochodzenia produktów, ale też sam import warzyw i owoców, które uprawia się też w Polsce. Opłaca się je sprowadzać z zagranicy, bo cena jest atrakcyjna. A cierpią na tym rodzimi rolnicy. – Handlowiec z pewnej sieci nie dogadał się co do ceny z rolnikami uprawiającymi marchew. W odwecie przez dwa tygodnie sprowadzał warzywo z Holandii, aż polscy dostawcy zmiękli i zeszli z ceny. Klienci w sklepach kupują taniej, ale to nie jest działanie prokonsumenckie, bo Polacy tracą w ten sposób pracę – relacjonuje.
Dlatego namawia, żeby kupować to, co polskie. I od razu dodaje, że działania oddolne to nie wszystko. – Bo supermarkety należą do zagranicznych spółek, którym nie zależy, żeby kupować w Polsce. Trzeba naciskać na instytucje i polityków, bo tylko oni mogą coś zmienić – tłumaczy lider rolników z Agrounii. Stąd m.in. skargi na podejrzane metryczki w Biedronce.
Michał Kołodziejczak, lider protestujących rolników: Jesteśmy na łasce monopoli
czytaj także
Kołodziejczak krytykuje też system dystrybucji w Polsce. Opowiada, że od producenta płody rolne trafiają do centrów dystrybucyjnych, przechodzą przez wielu pośredników i niekiedy dopiero po kilkuset kilometrach trafiają do sklepów. – Ile ton ziemniaków trzeba obrócić, żeby opłacić wszystkich zaangażowanych pracowników? Najlepszym rozwiązaniem jest skracanie łańcucha dostaw. Żeby konsument kupował bezpośrednio u producenta. Albo w małych sklepach spożywczych. Skrócony łańcuch to też zysk dla środowiska.
Lider Agrounii namawia, żeby kupować to, co polskie. I od razu dodaje, że działania oddolne to nie wszystko.
Patriotyzm gospodarczy Kołodziejczaka i postulowane przez niego eliminowanie pośredników w handlu owocami i warzywami są zbieżne z postulatami aktywistów na rzecz ochrony środowiska oraz specjalistów w tej dziedzinie. Ci krytykują, że import produktów zwiększa tylko zanieczyszczenie środowiska poprzez towarzyszącą transportowi emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. A w ten sposób wzrasta ślad węglowy warzyw i owoców, które trafiają na nasz stół.
Rady dla miłośników mięsa
Ślad węglowy to całkowita ilość gazów cieplarnianych, które dostają się do atmosfery w wyniku produkcji danego dobra i dostarczenia go do koszyka klienta. Zbigniew Karaczun, profesor w Katedrze Ochrony Środowiska Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i ekspert Koalicji Klimatycznej, zaznacza, że dzięki niskim kosztom transportu opłaca się przewozić na dalekie dystanse żywność, która sama w sobie już jest tania.
Nie ma darmowych obiadów, czyli co trzeba wiedzieć o śladzie węglowym [wyjaśniamy]
czytaj także
– Ale sprowadzanie śladu węglowego tylko do transportu to uproszczenie. Należy rozpatrzyć cały cykl życiowy produktu: od produkcji, przez transport, sposób opakowania, dystrybucji i handlu, aż po uwzględnienie strat – wyjaśnia Karaczun. I tłumaczy na konkretnych przykładach. Największa ilość gazów cieplarnianych powstaje przy produkcji mięsa. Jako że z założenia znacznie obciąża ona środowisko (m.in. ze względu na produkcję pasz i emisję metanu), to udział samego transportu w całkowitym śladzie węglowym jest niewielki. Największy ślad w atmosferze pozostawia produkcja wołowiny, dlatego miłośnikom mięsa poleca się spożywanie znacznie mniej emisyjnego drobiu. Rozwiązaniem najbardziej przyjaznym planecie jest ograniczenie mięsa w diecie, a nawet całkowita rezygnacja z jego spożywania.
Ale owoce i warzywa też trzeba dobierać umiejętnie. W ich przypadku jest odwrotnie niż przy mięsie – ich produkcja jest o wiele mniej uciążliwa dla środowiska, więc transport zyskuje nieproporcjonalnie większą wagę w sumie śladu węglowego. Dlatego tak istotne jest korzystanie z lokalnej produkcji. A jej sposób także ma znaczenie. Karaczun: – Ogórek wyprodukowany w ekologicznym gospodarstwie pozostawia najmniejszy ślad węglowy, bo nie stosuje się do niego nawozów sztucznych, których produkcja przecież też ma swój ślad. Stosuje się je natomiast w uprawach gruntowych, ale wielkopowierzchniowych. I to za pomocą maszyn, które zużywają paliwo. Ślad wzrasta, jeśli ogórki produkowane są pod osłonami, bo potrzebna jest energia na ogrzanie i oświetlenie obiektu. Wtedy jest on też zależny od surowca, z którego pochodzi ciepło. Najgorszy jest węgiel.
Stąd też pochodzi dylemat dotyczący sezonowości. Pomidory, paprykę czy ogórki w supermarketach znajdziemy nawet w środku zimy. – Odejście od okresowości w produkcji to obciążenie dla klimatu. Bo albo musimy produkować pod osłonami, albo sprowadzać z zagranicy. Alternatywą jest mrożenie i przechowywanie w chłodniach, ale te procesy także wymagają energii – tłumaczy specjalista. Z warzyw i owoców importowanych zaleca korzystać poza sezonem, dopiero gdy z półek znikają te krajowe.
Zofia Weiss: Jak architektka została rolniczką. Ekologiczną [rozmowa]
czytaj także
Straty wliczone w kształt papryki
Świetnym przykładem produktu sezonowego są truskawki. Producenci sprzedają je często bezpośrednio konsumentom, późną wiosną na rogach ulic wyrastają doraźne stragany tylko z tymi owocami. – To przykład bardzo krótkiego łańcucha dostaw. Jeśli chcemy jeść je zimą, to rozwiązaniem jest albo import z Hiszpanii, albo mrożenie. A jedno i drugie wymaga zużycia energii i zwiększa emisję – tłumaczy Maciej Skinderowicz z Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie. Ogólnopolska organizacja od sześciu lat działa na rzecz zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska, odpowiedzialnej konsumpcji i produkcji. – Dlatego produkty przetworzone mają większy ślad węglowy. Obróbka termiczna, mechaniczna, puszkowanie, produkcja puszek i innych opakowań i na końcu odgrzewanie to też emisja gazów do atmosfery – dodaje Skinderowicz.
A podczas każdej produkcji powstają też straty, zarówno surowców, jak i żywności. Te są także nieodzowną częścią produkcji, odkąd sprzedaż zdominowały wyłącznie warzywa i owoce spełniające wyśrubowane standardy estetyczne. Przez nie krzywa marchewka czy jabłko z plamką nie trafią już na sklepową półkę. Wybredni są konsumenci i sprzedawcy, a przez to i producenci – część świeżych warzyw ląduje na śmietniku natychmiast po zebraniu plonu. Do śladu węglowego kształtnej papryki należy doliczyć wszystkie sztuki odrzucone ze względów wizualnych.
Skinderowicz dodaje, że trzeba zachować konsumencką czujność także przy diecie wegetariańskiej i wegańskiej, bo zastępowanie mięsa wyłącznie produktami importowanymi może także powodować zwiększony ślad węglowy. – Dieta wegetariańska jest trzy razy mniej emisyjna niż zawierająca produkty mięsne. Ale jeśli ktoś codziennie je kilka sztuk awokado z drugiego końca świata, to środowiskowe zyski z niejedzenia mięsa spadają w stosunku do analogicznej diety opartej wyłącznie na produktach lokalnych.
Nie kulinarnemu nacjonalizmowi
Według profesora Karaczuna recepta na efektywną redukcję śladu węglowego to ograniczanie diety mięsnej na rzecz roślinnej, unikanie marnotrawstwa żywności oraz skracanie łańcucha dostaw. – Największą szansę upatruję w kooperatywach spożywczych tworzonych przez mieszkańców miast, którzy dogadują się z rolnikami, kupują bezpośrednio od nich i w umówionym miejscu rozdzielają między członków inicjatywy. Tak omija się pośredników i spekulacje cenami żywności.
czytaj także
Wiedzą o tym członkowie Kooperatywy Dobrze. Warszawska organizacja zaopatruje w żywność pół tysiąca członków, kolejnych kilkaset osób robi na bieżąco zakupy w dwóch sklepach kooperatywy w warszawskim Śródmieściu. – Lokalność ma różne znaczenia, bo kupujemy warzywa z kilkuhektarowego gospodarstwa na Białołęce, jak i od rolnika z powiatu ponad sto kilometrów od Warszawy – tłumaczy Kaja Kietlińska z zarządu kooperatywy. Miesięczna składka idzie m.in. na utrzymanie sklepów, a członkom daje prawo do kupna produktów po preferencyjnych cenach. W kooperatywie nie sprzedaje się mięsa.
– Mamy szereg kryteriów, które są dla nas ważne. Chcemy, żeby produkcja była przyjazna środowisku. Najchętniej kupujemy od małych rolników, bo duże przedsiębiorstwa dobrze sobie radzą bez nas. Chcemy być alternatywą dla supermarketów, bo nie popieramy wielu elementów ich funkcjonowania – wyjaśnia Kaja. Wiąże się z tym wiele dylematów, np. sprowadzanie owoców egzotycznych. Banany trafiły na półki lokali Dobrze dopiero z certyfikatem fair trade. A awokado jako produkt sezonowy sprowadzają z Hiszpanii lub Włoch. Żeby było jak najbliżej.
czytaj także
O ile osią gospodarczego patriotyzmu jest wspieranie gospodarki i miejsc pracy w rolnictwie, o tyle konsumenci ekologicznie świadomi celują w ochronę środowiska. Wspólnym mianownikiem działań jednych i drugich jest efekt w postaci redukcji śladu węglowego. – Lokalność i prawicowe wizje świata mogą się tutaj połączyć. Bo jedni troszczą się o środowisko, a drudzy o to, co polskie – podsumowuje Skinderowicz. Karaczun podkreśla jeszcze wagę lokalności: – Jestem daleki od kulinarnego nacjonalizmu. Jeśli ktoś mieszka na granicy, to bardziej odpowiedzialne jest kupowanie we wsi po drugiej stronie granicy niż gnanie kilkadziesiąt kilometrów, żeby tylko kupić krajowe.
**
Mateusz Kowalik – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, publikował m.in. w „Dużym Formacie” i „Magazynie Świątecznym”.