Film

#MeToo w telewizji śniadaniowej

The Morning Show recenzja

Jeśli spodziewacie się poważnego potraktowania tematu zależności między władzą i wykorzystywaniem seksualnym w mediach, „The Morning Show” was rozczaruje.

W 2005 roku Aaron Sorkin, opromieniony chwałą wielokrotnie nagradzanego The West Wing, postanowił w twórczy sposób wykorzystać swoje doświadczenia pracy w telewizji. Stworzył serial o kulisach programu wzorowanego na Saturday Night Live, koncentrując się na relacji głównego bohatera – scenarzysty – i aktorki, których niegdyś łączyło uczucie. Studio 60 zostało zapamiętane z dwóch powodów. Po pierwsze, w 2005 roku nie zdarzało się, by seriale wywoływały aż takie zamieszanie na długo przed premierą, a NBC zakupiła licencję za rekordową wówczas sumę, by ubiec również zainteresowaną tytułem CBS. Po drugie, to jedyne telewizyjne dzieło Sorkina, które okazało się klapą i nie doczekało nawet drugiego sezonu.


Sorkin miał pecha – dokładnie w tym samym roku, dokładnie w tej samej stacji, swoje doświadczenia jako telewizyjnej twórczyni postanowiła wykorzystać Tina Fey. Stworzyła serial o kulisach programu komediowego wzorowanego na Saturday Night Live, koncentrując się na nieoczywistej przyjaźni między główną bohaterką – scenarzystką – a jej nieznośnie bufonowatym szefem (Alec Baldwin). Tego, czego zabrakło Sorkinowi – praktycznej wiedzy na temat programu komediowego oraz, cóż, poczucia humoru – Fey miała w sam raz, w końcu przez lata stała na czele zespołu scenariopisarskiego SNL. Tymczasem twórca programu, Lorne Michaels, chyba nieco złośliwie zabronił Sorkinowi obserwowania pracy komików z bliska, gdy ten chciał przygotować swój scenariusz.

Majmurek: Hegemonia śmiechu

Losy serialu Fey potoczyły się zupełnie inaczej niż Studia 60. 30 Rock zostało obsypane nagrodami, jego twórczyni przez lata uchodziła za najzabawniejszą kobietę Ameryki, a Alec Baldwin stworzył fenomenalną kreację, bez której zapewne nie byłoby karykatury Trumpa w – a jakże – SNL. Nie zapominajmy też, że to właśnie od pracy przy biurku scenarzystów 30 Rock zaczęła się kariera Donalda Glovera. Swoje zwycięstwo nad Sorkinem Fey ostatecznie przypieczętowała, zapraszając go do gościnnego występu w serialu. Gdy ten zaczyna wymieniać najważniejsze pozycje ze swej filmografii, bohaterka ze złośliwym uśmiechem przypomina: Studio 60? Można oczywiście gratulować Sorkinowi dystansu, jakim się wykazał, zgadzając się na ten krótki występ, ale prawdziwe gratulacje należą się Fey – symbolicznie upokorzyła człowieka, którego wielu (w tym przypuszczalnie on sam) uważa za największego scenarzystę współczesnej Ameryki.


Nie warto jednak płakać nad karierą Sorkina – nie tylko ze względu na Oscara i dwa Złote Globy, które w międzyczasie mu przyznano. Uparł się przy swoim pomyśle na serial poświęcony telewizyjnym kulisom, który przy okazji pokazywałby trudną współpracę byłych kochanków. Tak powstał Newsroom (HBO). Za drugim razem Sorkin zrezygnował z lekkiego stylu i wybrał konwencję, w której bez wątpienia czuł się znacznie lepiej – poważnego politycznego dramatu z domieszką obyczajówki. Przez pryzmat telewizyjnej redakcji ukazał najważniejsze wydarzenia Ameryki lat 2010–2013. Zaczęło się od eksplozji Deep Horizon, potem było tylko „lepiej”: zamachy, strzelaniny, protesty. Obama, Romney, Snowden… Co ciekawe, w każdym z trzech sezonów pojawiał się whistleblower – idealna okazja, by pozwolić dzielnym dziennikarzom walczyć o prawdę, zarówno z władzami państwa, jak i z pilnującymi zysków i oglądalności władzami telewizji.

Sutowski: Kto nas ogłupia, kto nas oświeci

Newsroom łatwo było wyśmiać – serial, którego bohaterowie tyle wagi przywiązywali do prawdy, z zaskakującą swobodą traktował prawdę o pracy w mediach. Sorkinowi zdarzało się też rozmywać granicę między dziennikarskim etosem a dziennikarskim patosem: Newsroom to łabędzi śpiew jakościowego (nawet jeśli fikcyjnego) dziennikarstwa z mitycznych, choć wcale nie tak odległych czasów sprzed wszechobecnych oskarżeń o fake newsy. Sorkinowi zarzucano, że kompletnie nie poradził sobie z tematami płci i rasy – posłusznie, choć z pewnym opóźnieniem, reagował na krytykę, niestety jego próby sprawiały wrażenie bardzo wymuszonych.

Mimo wszystko miło było na chwilę pozbyć się sceptycyzmu i popatrzeć na elitarystycznych, ale jednak idealistycznych bohaterów wierzących w swoją wyjątkową misję mówienia prawdy Ameryce. Było zresztą na kogo popatrzeć – Jeff Daniels jako prezenter Will McAvoy przypomniał o swoich możliwościach, trzeba też przyznać, że niektóre postaci drugoplanowe to prawdziwe perełki, zarówno od strony scenopisarskiej, jak i aktorskiej.

Sutowski: Marzyciele i cynicy?

Nie sposób pisać o Newsroomie bez przywołania bardzo wymownej, właściwie legendarnej pierwszej sceny pierwszego odcinka. To popis umiejętności Sorkina i Danielsa, jak w soczewce skupiający największe zalety i wady serialu. Will bierze udział w panelu na uczelni, pod koniec którego studentka zadaje uczestnikom pytanie: „Co sprawia, że Ameryka jest najlepszym państwem świata?”. Choć jego republikański kolega i liberalna koleżanka przekrzykiwali się przez całą debatę, oboje bez wahania odpowiadają na pytanie o wielkość USA. Tymczasem Will, bezstronny ideowiec, przyciśnięty przez moderatora, wypala: „Nie jest”.


W uniwersyteckim audytorium zapada cisza – studenci nie mogą uwierzyć, że ktoś ośmielił się zakwestionować wielkość ich ojczyzny. Wyciągają telefony i z satysfakcją nagrywają szalonego dziennikarza, który traci nad sobą panowanie, bez ładu i składu wymieniając statystyczne dane dowodzące, że Ameryka nie jest numerem jeden. Zimny prysznic dla amerykańskiej młodzieży nie trwa jednak długo, Will McAvoy w końcu się uspokaja i zaczyna snuć wizję o wielkości USA, i tych minionych, i tych, która może kiedyś powrócą. (Uderz w stół, nożyce się odezwą – kilka lat później hasło Make America Great Again pomogło wygrać Trumpowi wybory). Nagranie z debaty trafia do internetu i staje się punktem zwrotnym dla kariery McAvoya.

Od paru tygodni coraz cieplej myślę o Newsroomie. Kusi, żeby sparafrazować marksowsko-heglowski aforyzm o powtarzającej się historii, ale mam chyba jeszcze lepszą analogię. The Morning Show, serial inaugurujący otwarcie platformy Apple TV, ma się do dziennikarskiego dramatu Sorkina trochę jak Studio 60 do 30 Rock. We wszystkich porównaniach wypada blado, a jeśli zostanie zapamiętany, to raczej jako ciekawostka w historii technologicznego giganta, ewentualnie jako przykład rewelacyjnego trailera, aktywizującego dwa wielkie fandomy – Friends i The Office. Całość nie dorównała zwiastunowi – o samym serialu dość prędko będę chciał zapomnieć.

The Morning Show od samego początku stara się być Newsroomem epoki #MeToo. Podobieństwa do serialu Sorkina są aż nazbyt oczywiste niemal od samego początku. Reporterka Bradley Jackson (Reese Witherspoon), uwięziona pomiędzy dwoma kontrmanifestacjami nad otwartą ponownie kopalnią, traci nad sobą panowanie. Wrzeszcząc na jednego z protestujących, wyrzuca z siebie zaskakująco szczegółowe informacje na temat wydobycia węgla i jego wpływu na środowisko. Nagranie z jej „popisu” momentalnie staje się hitem internetu, a ponieważ jeden z prowadzących tytułowy Morning Show zostaje zwolniony z powodu oskarżeń o wykorzystywanie seksualne, zaproszenie Bradley na wywiad kończy się „niespodziewaną” propozycją zastąpienia przez nią skompromitowanego dziennikarza.


Na marginesie – nie przypominam sobie, żeby sukces jakiejkolwiek znanej i szanowanej postaci medialnej rozpoczął się od wrzucenia do sieci amatorskiego filmiku pokazującego, jak traci nad sobą kontrolę, ale scenarzyści kochają ten zabieg. Wiadomo, przyzwyczajeni do czytania wiadomości z promptera dziennikarze mówią to, co naprawdę myślą, jedynie kiedy nie wiedzą, że kamera jest włączona. Warto zauważyć, że od podobnego przypadkowego nagrania momentu szczerości zaczęła się fikcyjna kariera polityczna bohatera serialu Sługa narodu, a od tej roli realna kariera polityczna Wołodymyra Zełenskiego.

Nie łudźcie się: prezydent Ukrainy nie jest aktorem

Wracając do The Morning Show (i pomysłów pożyczonych od Sorkina) – między Bradley a Willem McAvoyem jest jeszcze jedno zaskakujące podobieństwo. Otóż oboje deklarują się raczej jako konserwatyści. To jakaś dziwaczna fantazja amerykańskich liberałów na temat bezstronnych prawicowych dziennikarzy, których nieoczywista obecność w mainstreamowych mediach daje tym mediom powód do samozachwytu: racja jest zawsze po naszej stronie, skoro pracują „dla nas” najuczciwsi dziennikarze nawet z prawej strony.

The Morning Show, mimo gwiazdorskiej obsady, jest pozbawiony wybitnych kreacji aktorskich, a wszelkie postaci są boleśnie jednowymiarowe. Mamy smutnego, przepracowanego producenta z kilkudniowym zarostem. Mamy bezczelnego dyrektora działu newsowego, który jest zbyt zajęty swoimi chytrymi machinacjami, by zająć się jakością podlegających mu programów. Jest też oczywiście prezes całej stacji – jeszcze mniej mu zależy, jeszcze bardziej manipuluje, ale nie jest chociaż aż tak bezczelny.

Przede wszystkim zaś nieznośnie szablonowe są główne bohaterki – Alex Levy (Jennifer Aniston), zepsuta sławą i bogactwem telewizyjna diwa z Nowego Jorku, która może i nie wygląda na swój wiek, ale szefostwo stacji robi wszystko, by zakończyć jej karierę. Na przeciwko niej Bradley, młodsza, energiczna reporterka z prowincji, której kariera niespodziewanie przyspiesza. Dostaje od losu szansę, by przypomnieć starszej koleżance, na czym polega prawdziwe, uczciwe dziennikarstwo. Jeśli już czujecie, w którą stronę to zmierza, ostrzegam: będzie znacznie gorzej.

Dlaczego to właśnie przemysł filmowy i telewizyjny znalazł się w centrum akcji #metoo?

Najmniej szablonowa postać, oskarżony o molestowanie Mitch Kessler (Steve Carell), wywołuje niejednoznaczne uczucia. W ciągu ostatniej dekady Carell udowadniał, na co go stać, w filmach o bardzo zróżnicowanej stylistyce, jednak tym razem praktycznie powtórzył swoją najsłynniejszą rolę – Mitch to właściwie Michael Scott przeniesiony z Dunder Mifflin do studia porannych wiadomości w Nowym Jorku. Każdy, kto widział choćby kilka odcinków The Office, musiał pokochać Michaela – i tym trudniej pogodzić się milionom jego fanów z tym, że jego kopia mogła kogoś wykorzystać seksualnie. Pewnie, bywał sprośny, nieznośny i głupawy, ale przede wszystkim sympatyczny i zaangażowany. Wraz z jego odejściem firma Dunder Mifflin straciła swój najcenniejszy skarb – podobnie widzą swoją sytuację pracownicy The Morning Show.

Mitch Kessler ma znacznie więcej władzy (i popularności) niż Michael Scott, w związku z czym jego nadużycia – zwłaszcza bez komediowego cudzysłowu – w pewnym momencie zaczynają gorszyć autentycznie.

Mniej więcej w połowie dziesięcioodcinkowego sezonu jest jedna fenomenalna scena. Podsumowuje serial w podobny sposób, jak w początkowym wybuchu Willa McAvoya zawierało się całe przesłanie Newsroomu. W trakcie imprezy charytatywnej Cory, wspomniany już bezczelny dyrektor, zaprasza Alex do zaśpiewania z nim No One’s Gonna Harm You, Not While I’m Around. W duecie nieznoszących się postaci znalazło się wszystko, co trzeba – niejednoznaczna chemia, niebezpieczna bliskość, zaskakująca szczerość ukryta pod pozorami wrednego podstępu, a wreszcie całkowita dezorientacja widzów… Kiedy słuchałem Jennifer Aniston i Billy’ego Crudupa, przechodziły mnie ciarki.


Ze śpiewem poradzono sobie wyśmienicie. Gorzej z fabułą i dialogami. Wygłaszane z ekranu mądrości życiowe przyprawiają o mdłości. Korporacyjne knucia i zakulisowe gierki wypadają dość niewinnie i nieporadnie w porównaniu z Sukcesją czy Billions. Bohaterowie – ani szczególnie sympatyczni, ani fascynująco odpychający – są po prostu nieciekawi. Odcinki dłużą się niemiłosiernie. Kilkanaście epizodów czterdziestominutowych z odpowiednio rozłożonymi akcentami oglądałoby się znacznie lepiej niż (arytmetycznie równoważnych) dziesięć godzinnych.

W trzewiach Behemota [Majmurek o „Sukcesji”]

To wszystko ma jednak małe znaczenie w porównaniu z najcięższym zarzutem – twórcy w ogóle nie poradzili sobie z aktualną tematyką #MeToo, która, jak się domyślam, miała stanowić największą siłę serialu. Ostatecznie zamiast wsłuchiwać się w oskarżenia wykorzystywanych kobiet, scenarzyści poświęcili najwięcej uwagi walce Mitcha o to, by jego wersja wydarzeń też została wysłuchana. To dość karykaturalna wersja zasady wysłuchania drugiej strony. Cała reszta dzieje się jakby przy okazji. I nie jest to spoiler, jeśli powiem, że w finałowym odcinku wiele razy padają słowa „przepraszam” oraz „to nie twoja wina”. Tylko z jakiegoś powodu wypowiadają je właściwie wyłącznie kobiety do innych kobiet. Facetom, jak wiadomo, wystarczy, jak dadzą sobie po mordzie. Boys will be boys.

Jeśli satysfakcjonuje was oglądanie Jennifer Aniston, Reese Witherspoon czy Steve’a Carella – śmiało, zapraszam do subskrybowania Apple TV. Jeśli wolicie w przyjemny sposób spędzić trochę czasu, podglądając zupełnie niewiarygodne nowojorskie studio telewizyjne – polecam raczej stare, dobre 30 Rock. Ale jeśli spodziewacie się poważnego potraktowania tematu zależności między władzą i wykorzystywaniem seksualnym w mediach – cóż, na taki serial będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij