Pewno większość ludzi na świecie chciałaby po prostu żyć – w miarę wygodnie i bezpiecznie, i nie zajmować się żadną polityką, nie walczyć po żadnej stronie ani nawet nie musieć się po żadnej opowiadać. Jednak nie tylko w Ukrainie coraz częściej się okazuje, że nie jest to możliwe. Kinga Dunin czyta „Internat” Serhija Żadana i „Znikającą ziemię” Julii Phillips.
Serhij Żadan, Internat, przeł. Michał Petryk, Czarne 2019
– Jedź po niego, zabierz go stamtąd – krzyczy stary.
– To jej syn – odkrzykuje Pasza w odpowiedzi – niech sama go zabiera.
– To twój siostrzeniec – przypomina stary.
– No i co?
– Mój wnuk.
Czy jeszcze pamiętamy, że w Ukrainie toczy się wojna? Już nie tak spektakularnie jak kiedyś – czasem strzelają jedni, czasem drudzy, wciąż czasem ktoś ginie, a porozumienia mińskie nie doczekały się realizacji. Mamy inne problemy, ale przecież wydarzyło się to wcale nie tak daleko i wcale nie tak dawno. I trudno się dziwić, że wojny toczącej się w jakimś zakątku sąsiedniego kraju nie dostrzegamy. A gdyby toczyła się w sąsiedniej dzielnicy, gdybyśmy codziennie słyszeli strzały? Mogłoby być tak samo.
Pasza ma 35 lat i mieszka obok podupadłej stacji kolejowej w niewielkiej miejscowości. Nie wiemy, jak nazywa się to miejsce, nie poznamy też nazwy pobliskiego miasta. Jest pierwsza zima po rozpoczęciu inspirowanej przez Rosję rebelii separatystów w kwietniu 2014 roku. W mieście toczą się walki, jednak Paszy to nie dotyczy. Na pytanie, kogo popiera, odpowiada, że nikogo. Nie ogląda telewizji, po prostu co rano idzie do pracy – jest nauczycielem języka ukraińskiego, ale na przerwach z uczniami rozmawia po rosyjsku. Jest trochę tak, jakby uczył łaciny. Niezbyt angażuje się w sprawy uczniów, nie lubi kłopotów, po pracy wraca do domu, gdzie mieszka razem z ojcem. Trochę mu smutno, bo rozstał się z partnerką, ale ogólnie jest zadowolony ze swojego życia. Raczej niezbyt zasobnego, ale jednak zarabia w budżetówce, i to się liczy! A modne ciuchy kupuje w second handzie.
Powieść się rozpoczyna, gdy ojciec prosi go, żeby odebrał swego czternastoletniego siostrzeńca ze szkolnego internatu w mieście. Pasza uważa, że powinna zająć się tym jego siostra, krzykliwa konduktorka i samotna matka, ona jednak się wcale do tego nie kwapi. Kiedy do wyjazdu zaczyna zbierać się ojciec, Pasza widzi, że nie ma wyjścia, i bez entuzjazmu rusza w podróż. Szybko okazuje się, że nie będzie ona łatwa – granica, czy raczej linia demarkacyjna, właśnie się przesunęła, miasto zdobyli separatyści. Jednak taka nazwa też nie pada. Zdobyli je jacyś ludzie w dziwnych mundurach.
Przez trzy dni będziemy towarzyszyli Paszy, a potem jemu i jego siostrzeńcowi, w ich błąkaniu się po świecie, w którym nic już nie jest pewne. Jeżdżą jakieś wojska, ktoś strzela, bomby niszczą domy, ludzie kryją się w tymczasowych schronach, starają się gdzieś uciec…. Strach, brak żywności, niepewność. Bezdomne psy. Czasem krew. Pasza w zależności od sytuacji będzie płynnie przechodził z języka ukraińskiego na rosyjski, będzie też rozpoznawał różne odcienie, akcenty rosyjskiego, czasem ktoś odezwie się w surżyku (to taka mieszanka ukraińskiego z rosyjskim). Nie jest to jednak dokładna mapa podziału na swoich i obcych, zresztą co w tej sytuacji oznacza: obcy? I choć dłużej już nie da się utrzymywać, że nie jest się po żadnej stronie, jednak najważniejsze jest, żeby przeżyć i wrócić do domu.
czytaj także
W powieści ani razu nie pada słowo „Rosja”. Ani „Ukraina”. Żeby powiedzieć „Rosja”, wystarczy wskazać ręką w stronę granicy, poprzedniej granicy. A Ukraina? To po prostu jakieś u siebie, jak zawsze. Flaga, którą widać dopiero, gdy ktoś ją zdejmuje, ale mało kto ma odwagę jej bronić. Wielokrotnie powtarzana przez Paszę fraza to „nikogo nie żal”. Oczywiście często kogoś mu żal, czasem komuś pomaga, sam dostaje nieoczekiwane wsparcie, na przykład od swego byłego i nielubianego ucznia, który jest po tej drugiej stronie.
Przez owo „nie żal” bohater mówi przede wszystkim o tym, że pogrążenie się w swojskości, niekiedy nostalgii za bezpiecznym dzieciństwem w Związku Radzieckim, i brak zaangażowania oznaczają, że obywatele tak naprawdę nigdy nie wzięli odpowiedzialności za swoje państwo. Głosowałeś? Nie. Wiesz, kto jest twoim deputowanym? Po której stronie dziś się znajduje? Nie. To teraz nie żałuj. Ukraina to też internat, w którym mieszkają „niechciane dzieci”, bo kogo tak naprawdę interesuje w Europie los Ukraińców?
czytaj także
Żadan opowiada tak, że naprawdę można się poczuć jak w Doniecku, Ługańsku czy innym Mariupolu. Obserwowanymi nie z punktu widzenia walczących czy analityków polityki, nie okiem dziennikarza, który zawsze patrzy z zewnątrz, ale oczami człowieka jak każdy, jak wielu, bez znaczenia. Pewno większość ludzi na świecie chciałaby po prostu żyć – w miarę wygodnie i bezpiecznie, i nie zajmować się żadną polityką, nie walczyć po żadnej stronie ani nawet nie musieć się po żadnej opowiadać. Jednak nie tylko na Ukrainie coraz częściej się okazuje się, że nie jest to możliwe.
Ukraina to też internat, w którym mieszkają „niechciane dzieci”, bo kogo tak naprawdę interesuje w Europie los Ukraińców?
Pasza wraca do domu. „Nasze okna świecą jednostajnym telewizyjnym światłem. W domu pachnie świeżymi prześcieradłami”. Ta trzydniowa podróż jakoś go odmieniała, chociaż silniejszy i bardziej świadomy od niego jest jego siostrzeniec – młode pokolenie, w którym autor pokłada więcej nadziei? Życie dalej będzie się toczyło normalnie, a wojna będzie gdzieś obok, dopóki nie okaże się, że jest już tutaj.
Czytałam i staram się czytać trochę o sytuacji w Donbasie, ale jest jeszcze taka, może nie całkiem precyzyjna kategoria, jak „rozumienie”. Dzięki Żadanowi mam poczucie, że trochę więcej zrozumiałam, chociaż właściwie niczego on czytelnikowi nie tłumaczy.
*
Julia Phillips, Znikająca ziemia, przeł. Jolanta Kozak, Wydawnictwo Literackie 2019
Sofia, bez sandałów, stała na granicy wody. Fale zatoki podpełzły i skwapliwie połknęły jej palce. Szara słona woda na jasnej skórze.
– Ani mi się waż wchodzić głębiej – przykazała jej Alona.
Młodsza dziewczynka ma osiem lat, jej starsza siostra jedenaście. Wybrały się same na spacer. Wracając z niego, zostaną porwane przez tajemniczego mężczyznę… Czyli kryminał czy też thriller, ale to raczej pretekst, i nie dlatego warto po tę powieść sięgnąć. Przeniesiemy się w niej jakieś 7 tysięcy kilometrów od Doniecka, niby daleko, jednak pod pewnymi względami nie tak bardzo, bo postradzieckość wciąż jest wspólnym mianownikiem.
To naprawdę zaskakujące, że amerykańska dziennikarka na miejsce akcji swojej debiutanckiej powieści wybrała … Kamczatkę. Wszystko zaczyna się w Pietropawłowsku Kamczackim. To Rosja, ale część właściwie odcięta od niej, chociaż już nie tak jak w przeszłości, kiedy była poligonem wojskowym. Nadal nie można dojechać tam pociągiem, prawie nie ma dróg. Są za to wulkany, ciepłe źródła, niedźwiedzie, łososie i renifery, dzika przyroda.
Przy okazji lektury spędziłam trochę czasu na oglądaniu zdjęć z Kamczatki – naprawdę robią wrażenie, podobnie jak cena wycieczki, gdyby komuś się taka zamarzyła. Ale nie o atrakcjach turystycznych jest ta powieść ani o pięknie przyrody, tylko o ludziach. Większość jest Rosjanami, a niektórzy rdzenną ludnością, kulturową mniejszością – Koriakami albo Ewenami.
czytaj także
Zaginięcie dziewczynek budzi poruszenie, nie jest to jednak najistotniejsze. Jak powiedziałam, to tylko pretekst, aby pokazać nam codzienne życie. Ludzi, którzy pracują, studiują, kochają, rozstają się, chorują, czasem marzą, żeby uciec do Petersburga, i wszyscy uwielbiają przesiadywać w gorących źródłach. Każda z postaci powieści jest złożona i wielowymiarowa. Jeśli należą do mniejszości etnicznej, to czasem kultywują dawne tradycje i są traktowani inaczej. Nie zdradzając zakończenia: śledztwo prawdopodobnie dlatego przez rok tkwi w miejscu, że wcześniej zlekceważono zaginiecie dziewczyny z prowincji, Koriaczki.
Nie byłam na Kamczatce, więc nie mogę powiedzieć, że autorka świetnie uchwyciła jej klimat. Ale na pewno udało jej się stworzyć wrażenie, że pisze jakby z wnętrza tej społeczności. Na koniec zafunduje nam zaskakujący, mocny zwrot akcji, w momencie, kiedy już przestajemy wierzyć, że coś w sprawie dziewczynek się wydarzy. I – co może jest największą zasługą pisarki – już wcale tak bardzo tego nie potrzebujemy, bo ludzkie historie i relacje okazały się ciekawsze od kryminalnej intrygi.