„Liberalna merytokracja jako wizja równości przyniosła wiele korzyści, ale tylko wąskiemu gronu kobiet. Przeważająca większość nie przebiła żadnego szklanego sufitu; raczej utknęła w piwnicy i zamiata potłuczone szkło. Dla mnie feminizm jest bardziej radykalną wizją równości, w której nie chodzi o urozmaicenie hierarchii płciowej, ale o jej obalenie” – rozmowa Christine Schickert z Nancy Fraser.
Christine Schickert: Minęło prawie dziesięć lat od publikacji twojego artykułu pt. Feminism, Capitalism and the Cunning of History. Dowodziłaś w nim, że feminizm głównego nurtu oraz feminizm liberalny zostały przejęte przez kapitalizm do własnych celów. Czy mogłabyś przedstawić zarys swojej argumentacji?
Nancy Fraser: Pisałam ten tekst w bardzo specyficznym momencie, gdy ujawniał się światowy kryzys finansowy, a Barack Obama, mówiący o nadziei i zmianie, został wybrany na prezydenta. To był okres, w którym wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że uczestniczymy w jednocześnie rozstrzygającym i przerażającym momencie, i wyrażali dużo nadziei na zmianę. Było w tym momencie coś takiego, co umożliwiło mi myślenie o historii takich wydarzeń i o historii feminizmu jako całości. Od dłuższego czasu byłam niezadowolona z kierunku, który obrał feminizm głównego nurtu czy feminizm liberalny, i próbowałam zwrócić na to uwagę, pisząc o nadmiernym skupianiu się na kwestii uznania, a niewystarczającym na redystrybucji. Ale to tamten moment pozwolił mi wyraźnie zobaczyć całość tego obrazu.
czytaj także
Miałam poczucie, że nastąpiła głęboka zmiana w naturze społeczeństwa kapitalistycznego, która wydarzyła się równolegle z rozwojem feminizmu. Kiedy pod koniec lat 60. i na początku lat 70. wybuchła druga fala feminizmu, byłyśmy na krawędzi, a myślałyśmy, że nadal działamy w bezpiecznym, socjaldemokratycznym czy zarządzanym przez państwo ustroju kapitalistycznym. Wydawało się nam, że zdobycze, które ten ustrój przynosi, są mniej lub bardziej bezpieczne i że możemy stamtąd przejść do bardziej radykalnego, egalitarnego i demokratycznego świata, w którym feminizm byłby jednym z najważniejszych graczy.
Jednak zamiast tego przyszedł kryzys socjaldemokracji, który właśnie wtedy się rozpoczynał, i gwałtowny rozwój neoliberalizmu. Była to zupełnie nowa forma kapitalizmu, a feministki – i nie tylko one, lecz także wiele postępowych ruchów społecznych – uświadamiały to sobie z opóźnieniem. Najprościej mówiąc, nadal skupiałyśmy się na kwestii uznania, nie rozumiejąc, jak zmieniła się ekonomia polityczna. Nie chodziło już wyłącznie o to, że zapomniałyśmy o redystrybucji, ale też o to, że nie zdając sobie z tego sprawy – a w każdym razie wiele osób nie zdawało sobie z tego sprawy – wniosłyśmy coś pozytywnego i niezbędnego dla neoliberalizmu. Dałyśmy mu pewną charyzmę i legitymizację. Pozwoliłyśmy mu używać naszej emancypacyjnej siły jako swego rodzaju narzędzia legitymizacji lub alibi dla nowego, regresywnego systemu ekonomii politycznej.
Taka była moja argumentacja. Ponieważ wtedy, w latach 2008–2009, wyraźnie przechodziliśmy moment kryzysu, myślałam, że jest to czas – jak pisałam pod koniec eseju – kiedy można myśleć nieszablonowo i wprowadzić nowy rodzaj feminizmu poprzez zmianę czy korektę kursu, w ramach którego mogłybyśmy być częścią prawdziwie antyneoliberalnego projektu.
Wyobrażam sobie, że wiele kobiet identyfikujących się jako feministyczne aktywistki lub akademiczki mogło mieć poczucie, że kwestionujesz ich pracę na rzecz kwestii kobiecych, i mogły reagować na to defensywnie.
Publikując ten esej, podejrzewałam, że spotkam się z oporem. W rzeczywistości było go znacznie mniej, niż się spodziewałam, przynajmniej w tych akademicko-feministycznych kręgach, w których się obracam. Nawet jeśli nie wszyscy się ze mną zgadzali, to przynajmniej uważali, że jestem na dobrym tropie, że coś poszło nie tak z feminizmem. Podzielano moje poczucie, że świat, który, jak nam się zdawało, budujemy, nie jest tym światem, w którym w rzeczywistości żyjemy. Wiele osób było gotowych wziąć tę tezę pod uwagę.
czytaj także
Nie chodziło mi o rzucanie oskarżeń ani szukanie winnych, raczej o pilną potrzebę zrozumienia, w jaki sposób pewna forma postępowej neoliberalnej hegemonii była w stanie okrzepnąć i wygrać walkę o reprezentowanie „zdrowego rozsądku” swojego czasu. Musimy zrozumieć, jaką rolę mogłyśmy nieświadomie odegrać w tym procesie – po to, by móc dokonać korekty i działać lepiej. Żadna biała feministka nie chciała słyszeć od czarnych kobiet, że niezamierzenie powielamy wiele założeń, które albo były związane z supremacją białych, albo nie były wystarczająco wrażliwe na niebiałe kobiety. Ale musiałyśmy wysłuchać tych zarzutów i przyswoić je sobie. Sądzę, że to samo dotyczy bieżącej sytuacji. Pierwsza reakcja często jest defensywna, ale nie można na niej poprzestać.
A przecież liberalne feministki nie uważają się za krzewicielki neoliberalizmu, raczej za bojowniczki o równouprawnienie…
Pytanie jest następujące: co rozumiemy przez równość? Równość to jedno z wielu kontestowanych pojęć, interpretuje się ją na różne sposoby. Liberalną interpretację równości nazwałabym interpretacją merytokratyczną. Zakłada ona, że kobiety, jako jednostki, powinny mieć możliwości i szanse zajścia tak daleko, jak ich jednostkowe talenty im pozwolą – tak samo jak mężczyźni. Równość oznacza tu próbę pokonania dyskryminujących przeszkód; problem nierówności jest w tej wizji problemem dyskryminacji, a pozbycie się jej ma zapewnić pojedynczym utalentowanym kobietom możliwość osiągnięcia tego samego co mężczyźni.
czytaj także
Po pierwsze chcę zaznaczyć, że jest to ideał uwarunkowany klasowo. Tak naprawdę oznacza, że kobiety chcą być równe heteroseksualnym, białym mężczyznom z tej samej klasy co one. Dla mnie feminizm jest bardziej radykalną wizją równości, w której nie chodzi o urozmaicenie hierarchii płciowej, ale o jej obalenie – albo przynajmniej znaczące osłabienie. Zatem tej wizji merytokratycznej równości nigdy bym nie nazwała równością. Liberalna merytokracja jako wizja równości przyniosła wiele korzyści, ale tylko wąskiemu gronu kobiet. Przeważająca większość nie przebiła żadnego szklanego sufitu; raczej utknęła w piwnicy i zamiata rozbite szkło. Staram się rozwinąć alternatywny rodzaj feminizmu wobec tej liberalnej, merytokratycznej wersji.
Odkąd w Stanach Zjednoczonych i Europie wielu prawicowych polityków wygrało wybory, toczy się dyskusja o tym, czy zwycięstwa prawicy należy przypisać rzekomo jednostronnemu skupieniu się ruchów społecznych na „tożsamości” zamiast na nierównościach ekonomicznych. Co ta debata oznacza dla ruchu feministycznego, który, wydawałoby się, scala i mobilizuje przede wszystkim tożsamość płciowa?
Liberalna merytokracja jako wizja równości przyniosła wiele korzyści, ale tylko wąskiemu gronu kobiet.
Do tej kwestii można się odnieść na różnych poziomach. Zawsze twierdziłam, że mówienie o tym, jakoby jedne ruchy społeczne były tożsamościowe, a inne klasowe, jest nieporozumieniem. Ruchy klasowe mają dwa aspekty. Mają aspekt strukturalny, który ujmuję teoretycznie w kategoriach dystrybucji, chociaż są też inne sposoby rozumienia go, ale zawsze mają też aspekt tożsamościowy – w takim znaczeniu, że wszelka walka klas zawiera w sobie, nawet jeśli nie jest to dla nich najważniejsze, pewien obraz tego, czyja to jest walka, a także obraz zwycięstwa i porażki itp. Nie sądzę, by z feminizmem miało być inaczej; w społeczeństwach kapitalistycznych podporządkowanie kobiet jest ugruntowane strukturalnie równie głęboko jak wyzysk klasowy. W związku z tym irytuje mnie, kiedy ktoś mówi, że feminizm jest ruchem tożsamościowym, a coś innego jest ruchem klasowym. Myślę, że nasze postulaty są równie głęboko strukturalne i zakorzenione w tak zwanych podstawowych sprzecznościach kapitalizmu. Jednocześnie wszystkie ruchy społeczne mają podłoże tożsamościowe.
Podstawa oparta na tożsamości może nas jednak sprowadzić na manowce. Słowem sezonu jest teraz „intersekcjonalność”. Mam dużo dystansu do tego żargonu, jednak główna idea jest słuszna. Chodzi zasadniczo o to, że nie wszystkie kobiety jadą na tym samym wózku, nie wszyscy ludzie z klasy robotniczej jadą na tym samym wózku i nie wszyscy niebiali jadą na tym samym wózku. Istnieją pewne krzyżowe strukturalne asymetrie; asymetrie władzy, przywileju lub jego braku itp. Feminizm mówiący: „nie będziemy się przyglądać tym kwestiom, skupimy się na kobietach”, będzie ostatecznie reprezentował wyłącznie grono kobiet uprzywilejowanych. Myślę, że to właśnie stało się z liberalnym, merytokratycznym feminizmem. Feminizm musi być uwrażliwiony na klasę, rasę i na każdy inny wektor opresji w społeczeństwach kapitalistycznych.
Dlaczego wszyscy ekonomiści powinni być ekonomistami feministycznymi
czytaj także
Razem z paroma innymi prominentnymi myślicielkami feministycznymi odniosłaś się ostatnio do kwestii tworzenia bardziej inkluzywnego ruchu i sformułowałaś koncepcję „feminizmu dla 99%”. Czy mogłabyś opowiedzieć o tej inicjatywie?
Ten populistyczny język zapożyczyłyśmy z ruchu Occupy. Można oczywiście powiedzieć, że nie jest w pełni rygorystyczny socjologicznie, ale ma niezwykłą siłę mobilizowania i od razu pokazuje, że nie jest to feminizm Christine Lagarde czy Hillary Rodham Clinton. To niemal „walczące słowa”, sposób na określenie się w kontrze do feminizmu „rysy w szklanym suficie” czy „włączania się do gry”. Chodzi dokładnie o próbę dokonania korekty kursu.
Jak diagnozowałam we wspomnianym eseju, najważniejsze, co się wydarzyło w ostatnich dekadach, to fakt, że główne nurty feminizmu zostały w pewnym sensie wciągnięte w sojusz – czy, jak powiedziałaby Hester Eisenstein, „niebezpieczny związek” – z siłami neoliberalizmu i dały im alibi. Zatem feminizm dla 99% jest antytezą neoliberalnych sił reprezentujących górny 1%. To prosta strategia retoryczna. Ciekawe, że pomysł wymarzony przez kilka z nas tak się przyjął i zyskał pewien impet, co świadczy, że taka wizja była oczekiwana i potrzebna.
Feminizm dla 99% poważnie zajmuje się sytuacją znaczącej większości kobiet, które wykonują lwią część reprodukcji społecznej i pracy najemnej i których warunki życia wciąż się pogarszają pod rządami neoliberalnego, sfinansjalizowanego kapitalizmu. Ta forma kapitalizmu wymaga o wiele więcej godzin płatnej pracy, by utrzymać gospodarstwo domowe, niż poprzednie formy, atakuje dobrobyt społeczny i wszelkiego rodzaju systemy ochrony socjalnej, a także używa długu jako broni. Kobiety są pierwszym celem tego ataku na reprodukcję społeczną. Feministyczne 99% stawia te aspekty w centrum i naprawdę łączy je z problemem obecnej formy kapitalizmu. Staramy się nadać systemowi nazwę, jak mawialiśmy w SDS (Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa); podczas gdy w liberalnym feminizmie chodzi o wejście do systemu, my mówimy o tym, jak cały ten system nie daje nam żyć.
Jednak w 2016 roku 53% białych kobiet w Stanach Zjednoczonych zagłosowało na Donalda Trumpa, czyli na kandydata, który nie tylko jest jawnym seksistą, ale w ogóle nie interesuje go jakakolwiek równość płci. Czy koncepcja feminizmu dla 99% może dotrzeć do tych kobiet?
W liberalnym feminizmie chodzi o wejście do systemu, a my mówimy o tym, jak cały ten system nie daje nam żyć.
Nie do wszystkich, ale myślę, że do wielu może. Oczywiście niektóre z nich są zupełnie jak mężczyźni, którzy głosowali na Trumpa; są republikankami, które nienawidzą Hillary Clinton, i nie chciały na nią głosować, są ludźmi biznesu, chcą wolnego rynku itd. Wiele z nich to typowy elektorat Partii Republikańskiej, ale nie wszystkie. Niektóre są kobietami z klasy robotniczej z poprzemysłowych terenów, które zrujnowało przeniesienie produkcji poza Stany. Część z nich to kobiety z Południa, gdzie przeszła nowa fala industrializacji, często bez związków zawodowych, a które też w ostatnich latach podupadło. To także uderzyło w kobiety. Są też kobiety z terenów wiejskich, z małych miasteczek, gdzie jest ogromne bezrobocie, wysoki odsetek ludzi uzależnionych od opiatów itd. Chodzi o to, że to nie są ludzie, którzy mogą cokolwiek zyskać na neoliberalnym feminizmie albo na jakiejkolwiek innej wersji progresywnego neoliberalizmu.
Nie ma jeszcze poważnych badań etnograficznych na temat tego, dlaczego te kobiety zagłosowały tak, jak zagłosowały, ale kiedyś takie badania zostaną przeprowadzone. Z paru wywiadów, które widziałam – chociaż to nic systematycznego – można zrozumieć, co ci ludzie czują. Kiedy usłyszeli taśmy Access Hollywood (ujawnione tuż przed wyborami, na których Trump chwalił się „łapaniem kobiet za cipki”), to faktycznie zrobiło im się przykro, nie podobało im się to i nie życzyli sobie, żeby Trump tak mówił. W ostatecznym rozrachunku jednak Trump nadal był dla nich najlepszym kandydatem. Podobnie jak wielu ludziom mógł się nie podobać stosunek Trumpa do Meksykanów czy muzułmanów, ale głosowali na niego, bo obiecywał, że będzie im się żyło lepiej.
czytaj także
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że wszyscy zwolennicy Trumpa są rasistami. Niektórzy są, ale do nich nie dotrzemy i nie ma sensu się nimi zajmować. Interesują mnie bardziej ci – a myślę, że jest ich dużo – do których mogłaby dotrzeć lewica. Wiemy, że jest 8,5 miliona Amerykanów, którzy głosowali na Trumpa w 2016, a w 2012 na Obamę.
Najważniejsze, że w listopadowych wyborach jedyną alternatywą była Hillary Clinton, a to oznaczało progresywny neoliberalizm. Bernie Sanders reprezentował coś innego, ale wypadł z gry.
Jak więc lewica może dotrzeć do tych 8,5 miliona Amerykanów?
Polityka, którą wspieram i której częścią jest feminizm dla 99%, to próba wskrzeszenia czegoś takiego jak „opcja Sandersa”, chociaż używam jego nazwiska tylko jako skrótu myślowego. Chodzi o to – w brutalnym uproszczeniu – by z każdego progresywnego ruchu społecznego wziąć to, co w nim jest dla 99%, i połączyć te elementy. W przypadku Sandersa była to próba połączenia wielu elementarnych postulatów klasy robotniczej, takich jak opieka zdrowotna dla wszystkich, podzielenie wielkich banków i darmowe studia.
czytaj także
Kiedy mówię o klasie robotniczej, nie mam na myśli wyłącznie białych. W Stanach Zjednoczonych klasa robotnicza składa się z wielu kobiet i osób niebiałych, a ci ludzie coraz częściej myślą o sobie w kategoriach klasowych. Weźmy więc te bazowe postulaty socjalne wspierające 99% i połączmy je z takimi kwestiami, jak reforma wymiaru sprawiedliwości, która jest palącą potrzebą dla osób niebiałych, prawa reprodukcyjne, które są palącą potrzebą kobiet, a także z innymi głęboko strukturalnymi i materialnymi problemami, o których często i niesłusznie myśli się jako o sprawach tożsamościowych. Moim zdaniem feminizm dla 99% może być przykładem dla innych ruchów społecznych. Miejmy na przykład ekologię dla 99%. Te nurty istnieją, ale naprawdę tak je nazwijmy i połączmy w wyraźny sposób.
**
Nancy Fraser jest jedną z najważniejszych współczesnych przedstawicielek teorii krytycznej i akademickiego feminizmu. Jest profesorą filozofii i polityki w New School for Social Research w Nowym Jorku. W Polsce ukazała się m.in. jej książka Drogi feminizmu. Od kapitalizmu państwowego do neoliberalnego kryzysu.
Christine Schickert jest kierowniczką grupy badawczej ds. społeczeństw postwzrostowych na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu w Jenie i redaktorką „Globalnego Dialogu”.
Tekst ukazał się w magazynie „Globalny Dialog” nr 8.3, wydawanym przez Międzynarodowe Towarzystwo Socjologiczne (ISA). „Globalny Dialog” wychodzi trzy razy do roku w siedemnastu językach i jest dostępny na stronie globaldialogue.isa-sociology.org. Wersję polską przygotowuje Koło Naukowe Socjologii Publicznej z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Z angielskiego przełożyła Sara Herczyńska.