Świat

Safina: Poza rozumem

Orki wydają się zdolne do przejawiania uprzejmości. Do zachowań trudnych do wyjaśnienia. Do czynów zmuszających naukowców do rozważania nietypowych możliwości. Można by wywnioskować, że zachowanie orek podpada pod dwie kategorie: zadziwiające i niewytłumaczalne.

Wielu ludzi ma nadzieję, że któregoś dnia spotka inteligentną istotę z innego świata […] Może tak nie będzie. A może tak będzie.
Michael Parfit, The Whale

„Czasami odchodziłem z poczuciem prawdziwego wow! ‒ mówi Ken. – Jak gdybym zobaczył coś ponad i poza. Kiedy zamykasz oczy w ich obecności, czujesz, że na ciebie patrzą. To stały kontakt. To się czuje. O wiele silniej niż wzrok psa. Pies może szukać uwagi. Z waleniami to inna historia, inne uczucie. Jakby lustrowały cię od środka. Poprzez kontakt wzrokowy ustanawiają osobistą relację. Dużo informacji jest przekazywane w krótkim czasie przez obie strony”.

– Na przykład jakich?

„W ich oczach byłem – waha się – doceniony. Ale to oczywiście subiektywne odczucie”.

Doceniony?

Ken rozpoczął swoje badania w latach 70., zaraz po tym, jak sąd zakazał firmie SeaWorld odławiania młodych waleni. „Mniej więcej przez rok – opowiada Ken – walenie trzymały się przy naszej łodzi, gdy tylko inna łódź ruszała w pościg za nimi, gdy wynurzały się na powierzchnię. Rozumiały, że nie mamy zamiaru ich ganiać. Że nie będziemy strzelać rzutkami ani oznaczeniami. Dostrzegły nasze przyjazne nastawienie. To świadczy, że miały świadomość wydarzeń”.

Czy świadomość ta obejmowała również wyczuwanie dobrej woli Kena? Czy po wszystkim, przez co przeszły podczas fali odłowień, potrafiły go docenić? Odwdzięczyć się przysługą?

Ken ma następujące historie: „Przez wiele dni podążaliśmy za trzema stadami. Przepływały przez Cieśninę Juan de Fuca u zachodnich wybrzeży wyspy San Juan, przez Boundary Pass do rzeki Fraser i z powrotem ku Rosario, do Puget Sound w stronę wyspy Vashon. Pewnego ranka podążały ku brzegowi spowitemu gęstą mgłą. My za nimi. To były lata 70. Nie istniał GPS ani nic podobnego, jedynie kompas. Zgubiliśmy się w pobliżu cieśniny Admiralty Inlet, spowici mgłą, czterdzieści kilometrów od domu. Odczytałem przybliżone wskazania kompasu. Odłożyliśmy kamery i zaczęliśmy uciekać. Płynęliśmy zgodnie z kompasem z prędkością piętnastu węzłów. Po pięciu minutach ze wszystkich stron zaczęły zbliżać się walenie – aż znalazły się przed łodzią. Zwolniłem i podążałem za nimi. Przede mną płynęło ich pół tuzina”. Ken podążał za nimi przez piętnaście mil. Gdy mgła opadła, dostrzegł swoją wyspę. „Cóż – opowiada – pewnie przeczuły, że mamy zerową widoczność. Dobrze znały swoje położenie. To było rok po zakończeniu polowań. Widziały wiele łodzi i doświadczyły sporo agresji. A jednak pojawiły się i poprowadziły nas. To było bardzo wzruszające”.

Robi się coraz bardziej wzruszająco. I coraz dziwniej. Faktycznie orki wydają się zdolne do przejawiania uprzejmości. Do zachowań trudnych do wyjaśnienia. Do czynów zmuszających naukowców do rozważania nietypowych możliwości. Można by wywnioskować, że zachowanie orek podpada pod dwie kategorie: zadziwiające i niewytłumaczalne.

Prowadzenie we mgle może wydawać się ekskluzywną usługą świadczoną przez orki ludziom pracującym na rzecz ich ochrony. Pewnego razu Alexandra Morton i jej asystent znajdowali się na otwartym morzu w cieśninie Królowej Charlotty, w dmuchanej łodzi, gdy spowiła ich mgła tak gęsta, że czuli się „jak w szklance mleka”. Bez kompasu. Nie widząc słońca. Morze było całkowicie spokojne, fale nie wskazywały kierunku. Gdyby udali się w nieodpowiednią stronę, wylądowaliby na otwartym oceanie. Co gorsza, wielki statek zbliżał się do nich, a Morton nie potrafiła ocenić, skąd pochodził dźwięk. Wyobraziła sobie, jak przecina mgłę na chwilę przed uderzeniem w ich łódź.

Fot. domena publiczna

Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się czarna płetwa grzbietowa. Top Notch. Potem Saddle. Potem Eve, zwykle zdystansowana matrona. Sharky patrzyła na Morton. Stripe również. Otoczyły jej niewielką łódkę, Alexandra podążała za nimi we mgle jak niewidomy z ręką na ramieniu przewodnika. „Nie bałam się – przypomina sobie – powierzyłam im nasze życie”. Dwadzieścia minut później przed jej oczami zmaterializował się zarys masywnych cedrów i skalistego wybrzeża wyspy. Mgła opadła. Orki odpłynęły. Wcześniej tego samego dnia wyjątkowo trudno było za nimi nadążyć. Płynęły na zachód, ku otwartemu oceanowi. Morton zabrały na południe, do jej domu. Gdy odpływały, zmieniły kierunek, podążając ponownie w stronę, w którą zmierzały wcześniej.

Morton odczuła zmianę. „Przez ponad dwadzieścia lat starałam się oddzielać mity na temat orek od mojej pracy. Gdy inni przytaczali historie o ich poczuciu humoru lub uznaniu dla muzyki, gryzłam się w język… A jednak przyszedł czas, gdy skonfrontowałam się z sytuacją wykraczającą poza naszą zdolność tłumaczenia czy naukowego określania. Można by to uznać za niesamowity zbieg okoliczności; było ich jednak wiele…

Nie twierdzę, że orki posługują się telepatią – z trudem wypowiadam to słowo – ale… nie umiem wyjaśnić wydarzeń tamtego dnia. Czuję tylko wdzięczność i aurę tajemniczości, która we mnie wciąż wzbiera”.


Moja przyjaciółka Maria Bowling nurkowała bez butli na Hawajach, gdy w pobliżu pojawiło się kilka orek – niesamowity zbieg okoliczności. Napisała do mnie: „Gdy zsunęłam się z łodzi do wody, usłyszałam głośne kliknięcia, jakby uderzenie metalu o metal, jak gdyby dwie butle tlenowe obijały się o siebie. To był wysoki, wibrujący dźwięk. Nie powodował dyskomfortu, ale wydawał się bardzo mocny. Przeszywał mnie. To była najsilniejsza energia, jaką kiedykolwiek czułam. Fala energii, jakby transmisja. Jak otwarcie portalu czy wstęp do alternatywnej komunikacji. Po tym spotkaniu byłam tak pobudzona i przepełniona siłą płynącą z tego wydarzenia, że przez kilka dni czułam się oszołomiona. Lżejsza, bardziej spójna, pełna nadziei, z lekkim, radosnym sercem. Nie brzmi to zbyt naukowo, wiem, ale to doświadczenie bardziej somatyczne niż umysłowe czy intelektualne”.

Jeśli istnieje jakiś nieznany rodzaj komunikacji poprzez fale energii, ma on swoje ograniczenia. Gdy doszło do sytuacji zagrożenia życia, orka Eve, której rodzina poprowadziła Alexandrę Morton do domu we mgle, nie stała się superbohaterką. Może było za późno. Orki też są tylko śmiertelnikami. Tak samo jak ludzie.

Pewnego wrześniowego dnia w 1986 roku w Kolumbii Brytyjskiej Alexandra, jej mąż Robin, filmowiec, i ich czteroletni syn pojechali w wyjątkowe miejsce na wybrzeżu, gdzie orki przypływały, ocierać się o skały, które sprawiały wrażenie szczególnych dla nich. Po chwili Eve, tym razem sama, zbliżyła się do Robina, który starał się o dobre podwodne ujęcie, zanurzony w wodzie jedynie dziewięć metrów od brzegu. Morton zabrała Zodiaka (ponton) kawałek dalej. „Eve zanurkowała ku Robinowi” ‒ pisze Morton. Potem „nagle wynurzyła się i popędziła ku mnie. Wyłoniła się obok Zodiaka, zatrzymała na chwilę i ponownie zniknęła w głębinach”. To było dziwne. Morton pomyślała: „nie powinna była wynurzać się tak szybko”. Eve wyraźnie spieszyła się do odpłynięcia. Gdy jej syn zajęty był kredkami, Morton obserwowała wodę, czekając na wynurzenie się męża. Oczekiwanie przeciągało się o kolejne koszmarne minuty, więc Alexandra popłynęła w to miejsce, przyglądając się trawie morskiej, rozgwiazdom i skalistemu dnu. Ku swojemu przerażeniu zobaczyła swojego męża leżącego na plecach. Jego skomplikowany aparat oddechowy zepsuł się. Stracił przytomność i utonął.

Eve była zaalarmowana i szukała kontaktu. Nie nastąpił jednak kosmiczny przełom, nie wynosiła człowieka na powierzchnię, by mógł zaczerpnąć powietrza. Fakt, że dzikie orki nigdy nie zaatakowały człowieka, wymyka się tłumaczeniom, ale podnoszenie martwej osoby to już o jeden most za daleko. Może branie w zęby człowieka to było za dużo dla żywiącej się rybami osiadłej orki. A może Eve po zbliżeniu się do nieprzytomnego Robina zbytnio się przestraszyła, a ponieważ zrozumiała, co się wydarzyło, wynurzyła się przy łodzi Alexandry, by ją zaalarmować, zanim uciekła w przerażeniu. Może próbowała się skomunikować za pomocą sygnałów niezrozumiałych dla ludzi. A może po prostu usłyszała wołanie swoich synów w oddali i spieszyła się do nich. Może była tylko orką.


Znane są historie orek pomagających zagubionym psom wrócić do domu. Paru badaczy odpłynęło od brzegu na małej łódce, by obserwować walenie. Gdy wrócili, ich owczarek niemiecki, Phoenix, zniknął. Najwyraźniej próbował wejść za nimi do targanych silnymi prądami wód cieśniny Johnstone. Przeszukiwano te okolice do jedenastej wieczorem. Ani śladu psa. Właściciel siedział na pniu i płakał, gdy usłyszał odgłosy orek. Pomyślał o najgorszym: że zjadły jego ukochanego psa. Widział, jak się zbliżają, ponieważ drgania powodowane ich ruchem pobudzały bioluminescencyjne organizmy do fosforyzowania. Gdy orki odpłynęły, usłyszał plusk. Przed nim pojawił się jego nieszczęsny pies, osłabiony i wymiotujący słoną wodą. „Nie dbam o to, co powiedzą ludzie – stwierdził. – Te orki uratowały mojego psa”.

To nie jedyny taki przypadek. W innym obozie badawczym pewien uczestnik odpłynął kajakiem, a gdy wrócił, jego suczka o imieniu Karma zaginęła. Pewnie próbowała za nim podążać. Badacz opłakiwał stratę wiernej towarzyszki późno w nocy, gdy nagle pojawiły się orki. Wyrzuciły psa na plażę, przemokniętego i zmarzniętego, półprzytomnego. „Byłem tam – powiedziała osoba, relacjonująca historię. – Nie mam wątpliwości: orki wypchnęły Karmę na brzeg”.

Są też inne dziwne historie. Na początku lat 80. morski park rozrywki poszukujący orek do treningu pod kątem pokazów prosił o pozwolenie na odłowienie kilku orek z Kolumbii Brytyjskiej. Odławiania zabroniono w 1976 roku, ale uwagę zwrócono na pewną niewielką rodzinę: grupę A-4. Rodzina ta mocno ucierpiała. W 1983 roku ktoś – nie zatrzymano go ze względu na brak twardych dowodów – postrzelił orkę A10 i jej młode. Obserwatorzy waleni słyszeli strzały i pojawili się na miejscu. Jeden ze świadków powiedział: „A10 popchnęła swoje ranne młode do mojej łodzi. Z rany tryskała krew. Jakby chciała nam powiedzieć: zobaczcie, ludzie, coście zrobili”. W ciągu kilku miesięcy obie orki umarły.

Orka
Fot. CC BY 2.0

Sama sugestia na temat odławiania orek, które widywała – lata po zakazie – wprawiała Alexandrę Morton we wściekłość. Przyjaciele musieli ją uspokajać.

Przez lata Alexandra Morton nie widziała orek tylko w jednym miejscu – w Cramer Passage, gdzie mieszkała. Dwa dni po spotkaniu, podczas którego gorąco sprzeciwiała się odławianiu, Morton obserwowała Yakat i Kelsey – siostry zmarłej A10 – i młode o imieniu Sutlej. W okolicy Crammer Passage orki zaczęły krążyć. Morton podążała za nimi. Potem ją „otoczyły” – dwie siostry po każdej ze stron i młode naprzeciw łodzi, parę cali od niej. Za każdym razem gdy odpalała silnik, przemieszczały się, ponownie ją otaczając. Przypominało jej to zachowanie orek wędrujących podczas polowania i wytrącało z równowagi. Ale potem wycofały się i zaprowadziły ją do Cramer Passage i przepłynęły wzdłuż Cramer trzykrotnie.

„Czasami nie wiem, co myśleć o orkach” – mówi Morton. Zastanawia się: czy próbowały jej coś zakomunikować po tym, jak broniła ich rodziny? Przemawiała za zamkniętymi drzwiami, podczas spotkania (nawet nie na łodzi, gdzie orki, gdyby znały angielski, mogłyby ją podsłuchać). Czytanie w jej myślach wymagałoby zmysłu telepatii. Brzmiało to całkowicie absurdalnie.

Alexandra Morton, jak by to ujął Ken, wkroczyła na pozarozumowe terytorium.

Wiedziała o tym. Napisała: „Wiem, że nie ma na to miejsca w nauce (ani nawet w rozsądnej głowie), ale może nasze parametry opisujące rzeczywistość są zbyt ciasne?”.

Parę dekad wcześniej, obserwując dwie orki, Orky i Corky, trzymane w niewoli w basenie oceanarium Marineland of the Pacific, Morton poprosiła ich trenera o pokazanie jej, w jaki sposób przedstawia się orkom nowe zadanie. (Corky to odłowiona córka Stripe. Wiele lat później, podczas wydarzeń, o których pisałem parę stron wcześniej, Stripe pomogła Morton trafić do domu). Ani Morton, ani trener nigdy nie widzieli, by trzymana w niewoli orka uderzyła płetwą grzbietową o wodę. Postanowili popracować nad tym trickiem w kolejnym tygodniu. „Wtedy wydarzyło się coś – napisała Morton – co sprawiło, że zaczęłam inaczej, uważniej formułować swoje myśli w towarzystwie orek”. Corky wynurzyła się i uderzyła płetwą grzbietową o wodę. Zrobiła to jeszcze kilka razy, a potem okrążyła zbiornik, żywiołowo trzaskając płetwą o powierzchnię. „To specjalnie dla ciebie – powiedział trener, uśmiechając się. – Czytają w twoich myślach. My, trenerzy, ciągle się o tym przekonujemy”.


Howard Garrett wspomina swoje i swoich kolegów doświadczenia z orkami z początku lat 80. w następujących słowach: „Każdy z nas czuł się testowany, nasze intencje były badane przez orki, które nie tylko poznawały nasze zdolności i ograniczenia, ale także dzieliły się nabytą wiedzą z innymi. Czuliśmy, że stały się naszymi przyjaciółmi, z którymi wzajemnie dobrze się poznaliśmy. Byliśmy głęboko wzruszeni”.

***

Gdy bardzo młoda rezydentka z Północy o imieniu Springer (A-73) ni stąd, ni zowąd pojawiła się w Puget Sound w pobliżu Seattle, niedawno została odstawiona od piersi, a jej matka zaginęła. Ken napotkał na nią, gdy bawiła się małą dryfującą gałęzią, popychając ją. „Podniosłem ją i rzuciłem, a orka popłynęła za nią. Zacząłem uderzać o wodę, a ona zrobiła to samo płetwą piersiową. Potem spojrzałem na nią i zatoczyłem półkole palcem, sygnalizując «obrót» – obróciła się! Pomyślałem: «wow!». Żeby nauczyć psa takich rzeczy, trzeba z nim trenować. Wiedziała, co miałem na myśli, jakby jej świadomość była połączona z moją. Nie mam słów, by to opisać”. Wykonanie obrotu w reakcji na ruch palca wymagało zrozumienia, że sygnał ten reprezentował ogólną koncepcję geometryczną „ruchu wokół osi”. Dodatkowo wymagało to zastosowania do własnego ciała koncepcji odczytanej z ruchu palca oraz wrodzonej chęci zaangażowania się w kontakt z inną formą życia, zdolności do zabawy i, najwyraźniej, poczucie humoru. Nie mogłaby wykonać tego, co miał na myśli, gdyby naprawdę nie domyśliła się, o co mu chodziło.

To zadziwiające zachowanie.

Innymi słowy Springer była tylko orką. Orki zdają się specjalizować w wyostrzonej świadomości. Nie zadziwiamy ich; przyjmują nas w stanie faktycznym. Nie powinniśmy dalej się dziwić ich zachowaniom. Moglibyśmy po prostu całkowicie je zaakceptować i dziwić się tylko sobie samym, że tak długo nam to zajęło.

Na szczęście dla małej Springer ludzie wpadli na najlepszy z możliwych pomysłów: zaprowadzić ją do jej rodziny. Delikatnie ją złapano, a potem umieszczono w kanadyjskiej zatoce w dużej zagrodzie z sieci. Miała tam zostać, aż naukowcy zlokalizują jej rodzinę. Udało się to następnego dnia. Badacze otworzyli więc zagrodę, a – zdaniem Kena – „bardzo podekscytowana” Springer dołączyła do bliskich. „W tym roku urodziła pierwsze dziecko – mówi Ken – to pocieszająca historia. – Robi niepokojącą pauzę i dodaje: – Dokładnie to samo powinni byli zrobić z Luną”.


***

Luna był młodym samcem ze stada L, synem Splash, urodzonym w 1999 roku. Od samego początku jego życie obfitowało w dziwne zwroty akcji. Spędzał czas z samicą o imieniu Kiska ze stada K, którą niedługo wcześniej widziano, jak niosła na plecach martwe dziecko. Kiska, tęskniąc za własnym młodym, pożyczyła sobie Lunę. W końcu Luna wrócił do swojej biologicznej matki, ale nigdy nie był synkiem mamusi i często towarzyszył orkom ze stada L. Wiosną 2001 zaginął.

Miał jedynie dwa lata, gdy pojawił się samotnie w Nootka Sound w Kolumbii Brytyjskiej. „To tylko paręset kilometrów stąd” – mówi Ken. Orki przebywają nawet sto dwadzieścia kilometrów dziennie. „Ale znajdował się w miejscu, gdzie akustyka nie pozwalała mu usłyszeć nawoływań jego stada”. Luna pojawił się niedługo po śmierci wodza lokalnych Indian, który powiedział: „Po śmierci powrócę jako kakawin”. Nazywali małego Tsux’iit i nie był dla nich zwykłą orką. Uważano, że przybył, „by zmyć cierpienie i ból życia”. Po części orka, po części mesjasz.

Ludzie nadawali mu różne imiona, na przykład Patch czy Bruno, nim naukowcy odkryli, że zaginione dziecko to L-98, Luna.

Patch, Bruno, Luna, Tsux’iit. Był zagubiony, a ludzie nie mieli pojęcia, co robić dalej.

Brakowało mu towarzystwa. Łapał łososia, a potem trzymał go w powietrzu. „Pokazywał nam, co złapał” – uznała pewna osoba. „Zdałem sobie sprawę – powiedział ktoś inny – że to nie gad… to ktoś”. Gdy patrzył, jego spojrzenie „wyrażało potrzebę, rozpalającą empatię”. Ludzie widzieli w nim „świadomość, obecność, tęsknotę”. Pewien wędkarz opowiadał, że gdy po raz pierwszy spotkał Lunę, włożył rękę pod wodę i pomachał nią, „a ten wynurzył płetwę i również nią pomachał”. Przekonany, że to zbieg okoliczności, wędkarz powtórzył czynność. Luna ponownie odmachał. Potem odpłynął na parę minut, a gdy wrócił, wędkarz pomachał ponownie. Luna zareagował. „To coś – uznał człowiek – świadczącego o inteligencji o wiele wyższej niż ta występująca u zwierząt domowych”. Gdy kucharka z pewnej łodzi spotkała Lunę i spojrzała mu w oczy, zobaczyła coś tak zadziwiającego i głębokiego, że, jak mówi, „nie mogła oddychać”.


Luna rósł i szukał zabawy z ludźmi. Nie miał problemu z popychaniem długich na dwanaście metrów pni czy obracaniem długich na dziewięć metrów łódek. Kiedy jednak bawił się kajakiem obsługiwanym przez dwie kobiety, zachowywał się bardzo delikatnie. Czy wiedział, że woda, jego dom, może zabić człowieka? Podobnie jak wiele innych domysłów na temat orek brzmi to nieprawdopodobnie. Ale czy jest inne wytłumaczenie?

Głodny uwagi „Luna szybko odkrył – jak mówi Ken – że ludzie mogą być źródłem interesujących interakcji”. Lubił być dotykany, lubił, gdy ludzie pocierali jego język, oblewali go wodą z węża. „Rzeczy niewyobrażalne przy dzikim zwierzęciu” – wspomina Ken.

Nie dziwi mnie to aż tak. Na początku lat 80., gdy badałem ptaki zwane rybitwami, siedziałem w mojej łodzi, gdy usłyszałem głośny plusk. Odwróciłem się i ku mojemu zdziwieniu spostrzegłem białuchę arktyczną tuż obok mnie, ponad półtora tysiąca kilometrów na południe od miejsca normalnego występowania. Była sama. Przez dwa sezony białucha często zbliżała się do mnie (a ja do niej), gdy prowadziłem badania. Widywałem ją też przy innych łodziach. Ten mały biały waleń był nieco nieśmiały, ale cieszył się bardzo, gdy decydowałem się na skok do wody. On (lub ona ‒ nie umiałem tego stwierdzić) zbliżał się do mnie, pozwalając na dotyk, który ekscytował nas oboje w podobnym stopniu.

Luna pokazał, że był przede wszystkim istotą społeczną. Jego przynależność gatunkowa zajmowała w pewnym sensie podrzędną pozycję. Pewien obserwator stwierdził, że Luna „potrafił widzieć człowieka, mimo jego odmienności”. Gdyby ludzie nie mieli problemu z jego byciem orką, Luna nie miałby problemu z ich człowieczeństwem.


Ale ludzie mieli problem. Luna stał się osią głębokiego podziału dotyczącego kwestii oceny, czy jest on darem, czy problemem, oraz czy go ignorować, przyjaźnić się z nim, odesłać do rodziny, czy wziąć do niewoli.

„Można było go bardzo łatwo wytrenować do podążania za nagraniem głosu matki, które posiadaliśmy – mówi Ken. – Mogliśmy dać mu kontakt, którego potrzebował, i pomału odwodzić go od przesmyku ku otwartemu oceanowi, by w końcu dołączył do swojego stada. – Ken spogląda na mnie, by upewnić się, że rozumiem prostotę planu. – Ale głupi kanadyjski rząd… – mężczyzna wciąż czuje wściekłość, mimo upływu lat. – Nie znam wszystkich powodów, ale nie pozwolono nam na to”.


Historia Luny to historia zagubionego dziecka szukającego przyjaciół i drogi do domu, które napotyka na gatunek niezdolny do wykonania tego kluczowego gestu.

„Potrzebował tylko, by ktoś pomógł mu wrócić do stada – mówi Ken, człowiek zaprowadzony do domu przez orki we mgle. – Naciskano na pozbawienie go towarzystwa, którego chciał i potrzebował. To była ignorancja na najwyższym poziomie. – Ken chichocze gorzko, wciąż czuje żal. – Potrzebował tylko kilku przyjaciół”.

Luna pływał wokół stojącej łodzi godzinami, podczas gdy ludzie byli zajęci przekładaniem zapasów i sprzętu. Gdy załoga odchodziła, on również znikał. Jeśli ktoś spał na pokładzie, Luna często spędzał przy łodzi całą noc. Kapitan pewnego statku opowiadał, że często słyszał oddech orki przez otwarte okno. Gdy kapelusz pasażera zwiało do wody, Luna go przyniósł. Podpłynął pod niego i wrócił z kapeluszem na głowie, żeby go oddać. Człowiek odzyskał swoją rzecz dzięki niewytrenowanej, żyjącej na wolności orce, która na wiele sposobów pokazywała, że potrafi być co najmniej dobrym przyjacielem.

Fot. NOAA Central Library

Luna potrzebował rodziny i towarzystwa. Rząd starał się, by go tego pozbawić. W końcu próbowano go odłowić. W oficjalnej wersji po to, by mógł dołączyć do rodziny. Chciało go jednak kupić oceanarium, więc nie wykluczano i takiej możliwości.

Luna był tematem filmu The Whale i książki The Lost Whale, które opisują nastroje, ukazując, że ludzie odpowiadający na zaproszenia Luny do interakcji byli karani przez policję mandatami i oskarżani o wykroczenia, co zakrawało na szaleństwo.

Michelle Kehler, którą wraz z Erin Hobbs zatrudniono z ramienia rządu do monitorowania Luny, wspomina: „Gdy pojawiał się przy łodzi, nawiązywał kontakt wzrokowy. To było bardzo delikatne i wyjątkowe”. Zauważyła też: „jego relacja ze mną różniła się od jego relacji z Erin”. Erin lubi żartować, a Luna żartował z nią. „Pluł na nią. Dostawała wodą w twarz. Musiała znosić żarciki. Dostawała ogonem, płetwami piersiowymi… Nie zachowywał się tak wobec mnie. A płynęłyśmy tą samą łodzią, półtora metra od siebie… Mnie traktował zupełnie inaczej… Miałyśmy inne aury. Z pewnością to wyczuwał. I to było niesamowite”.

Kobiety zatrudniono jednak po to, by trzymać Lunę z dala od ludzi, co szybko zmieniło ich relację. „Na początku nas lubił” – mówi Michelle. Ale ponieważ zadaniem Michelle i Erin było zabranianie ludziom zabawy z Luną, „podpływał i odpychał [je], jakby chciał powiedzieć: «spadajcie stąd! Nie miałem się z kim bawić cały dzień; spadajcie!»”. Inny pracownik napisał, że Luna to „dzielne, waleczne, zabawne, empatyczne, hałaśliwe i pełne miłości stworzenie”.

Pozbawiony kontaktu z przyjaznymi ludźmi, stęskniony Luna popłynął za holownikiem, utknął w śrubie i umarł.

Gdy Michael Parfit i Suzanne Chisholm po raz pierwszy spotkały Lunę, płynęły lekkim pontonem z prędkością osiemnastu węzłów. Waleń nagle wyskoczył z wody obok nich. Podpłynął tak blisko, że otarł się o ponton. „Czułem jego dotyk w ruchu łodzi – wspomina Parfit – ale nie bałem się go”. Luna „szanował wzajemność, jakiej wymagało utrzymanie kontaktu”.

Pewnego dnia, gdy Luna nieco zbyt energicznie bawił się awaryjnym silnikiem umieszczonym na zewnątrz łodzi, Parfit powiedział: „Hej, Luna, możesz to zostawić?”. Luna natychmiast się wycofał. Parfit pisze: „Trudno było pojąć taki poziom świadomości i intencjonalności u stworzenia zupełnie niepodobnego do człowieka”. Dodaje: „Ogarnęło mnie wrażenie, że ta orka była tak świadoma jak ja, że dostrzegała te same szczegóły, czuła atmosferę, teksturę emocji… bezpieczeństwo. To niesamowite. I niepokojące”.

Luna nauczył Parfit, że ludzki język to tylko jedna z dróg do osiągnięcia świadomości. „To nasza porażka, że nie potrafimy funkcjonować bez tych nieporęcznych symboli” – stwierdził, uznając język za stworzoną przez nas barierę.

Ludzka świadomość istnieje bez słów; słowa pomagają ją uchwycić. Zwierzęta nieposługujące się językiem doświadczają czystego poznania. W końcu Parfit stwierdził, że przejrzał odmienność na wskroś. Nie widział już istoty nieprzypominającej człowieka. Nie widział już orki. Widział Lunę.

Gdy przyglądam się innym zwierzętom, prawie nigdy nie dostrzegam odmienności. Widzę jasno podobieństwa; napełniają mnie one poczuciem głębokiego powiązania. Nic nie daje mi takiego poczucia przynależności, jak towarzystwo dzikich krewnych. Nic poza najgłębszą ludzką miłością nie jest tak słuszne, tak zbliżające; nic mnie tak nie uspokaja.

Wyposażone w płetwy ciała delfinów wielu osobom wydają się obce. Ciągle jednak wykazują się one zrozumieniem podobieństw występujących poza ciałem, wiedzą też, które części ich ciał odpowiadają naszym. Delfiny, z którymi współpracował Lou Herman, z łatwością naśladowały ludzkie ruchy. Gdy człowiek potrząsał nogą, delfin potrząsał ogonem. To imponujące przeniesienie koncepcji „nogi” przez umysł stworzenia, które od milionów lat nie ma nóg.

***

Fragment książki Poza słowami. Co myślą i czują zwierzęta Carla Safiny, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij