„Picie, tańce i swawole do muzyki mieszały się z kanonadą. Nie spotkałem się w swoim życiu z lepszą ilustracją słowa beztroska. Trudno dziwić się tym ludziom, bo od ciągłego myślenia o nadchodzącej wojnie łatwo można zwariować" - o wojnie mieszającej się z życiem codziennym na wschodzie Ukrainy pisze Paweł Pieniążek. Publikujemy fragmenty książki „Wojna, która nas zmieniła".
Znajomy znajomego mówił, że w Debalcewe są jego rodzice, którzy pokażą i opowiedzą mi, co się tam dzieje. A działo się coraz gorzej. Gdy walki o donieckie lotnisko dobiegały końca, cała linia frontu trzęsła się od wybuchów pocisków. Coraz goręcej robiło się w Debalcewe, w którym do wojny mieszkało dwadzieścia pięć tysięcy osób, ale teraz po raz kolejny od letniej ofensywy liczba ta bardzo szybko się zmniejszała. Znajomy znajomego dał mi telefon do swojego ojca, ale od razu prosił:
– Tylko nie pytaj go o poglądy polityczne, bo może sobie napytać biedy. Jeśli możesz, przywieź coś do jedzenia, bo sytuacja jest tam naprawdę opłakana.
Koniec stycznia 2015 roku to ostatnie dni Debalcewe pod kontrolą ukraińskiej armii. Do miasta wciąż można było dojechać magistralą ciągnącą się od podkijowskiego Boryspola przez Charków do rosyjskiego Rostowa. W czasach radzieckich mówiono o niej po prostu Charków–Rostów. Ważną jeszcze do niedawna trasę konflikt przeistoczył w ślepą uliczkę. Debalcewe, leżące na granicy obwodu donieckiego, było jej ostatnim istotnym punktem. Dalej tylko trzy małe miejscowości i separatyści.
Czteropiętrowy budynek stoi na zachodnim skraju miasta. Jest takich kilka i wyglądają nietypowo, bo w okolicy są głównie domy jedno- i dwupiętrowe. Przy ścianie widziałem kilka palenisk, większość już wygaszonych. Na palącym się jeszcze ognisku zrozpaczona kobieta podgrzewała w garnku jedzenie. Wody, prądu ani gazu nie było. Temperatura w mieszkaniach osiągała maksymalnie kilka stopni, a jeśli któryś z lokatorów miał mniej szczęścia i od ostrzałów powypadały szyby w oknach, spadała poniżej zera. Do mieszkań ich właściciele wchodzili jednak wyłącznie po najpotrzebniejsze rzeczy, bo teraz domami stały się piwnice.
Do mieszkań ich właściciele wchodzili wyłącznie po najpotrzebniejsze rzeczy, bo teraz domami stały się piwnice
Przed blokiem kręciła się grupka ludzi. Roili się niczym w ulu, ale bez żadnego celu. Jakby chcieli wydreptać te wszystkie zaległe metry, których w małej piwnicy po prostu przejść się nie da. To w niej od kilku dni spędzali większość czasu. Teraz wykorzystali względny spokój, by złapać trochę świeżego powietrza. Nikt nie zwracał uwagi na to, że nad głowami ciągle coś im przelatuje. Ojciec znajomego znajomego, Dmytro, z którym się spotkałem, stał w lekkiej niedopiętej kurtce, swetrze i prostej materiałowej czapce. Nie wyglądał na zmarzniętego, może przyzwyczaił się do mrozu.
– Wszyscy przywykliśmy do tego, że strzelają. Dzieci bawiły się na ulicach, a nad nimi przelatywały rakiety. Któregoś dnia patrzyliśmy na niebo i w trakcie jednej serii naliczyliśmy ich osiemnaście. Wyglądały jak igiełki, które szybko mknęły nad nami. Słychać było tylko świst. Chwilę później zaczęły trzaskać drzwi, a okna niemal powypadały z zawiasów, bo rakiety spadały gdzieś blisko, ale na nas, jak dotąd, rzadko.
Pięćdziesięciokilkuletni Dmytro urodził się w Donbasie. W okolicach Debalcewe spędził większość życia. Bardziej miejscowym być już się nie da. Od dawna pracuje na kolei, ale to nic niezwykłego – całe miasto jest tam zatrudnione i z niej żyje.
Idea separatyzmu nie przekonała Dmytra. Na referendum zorganizowane przez separatystów nie poszedł, ale nie robił też nic, by mu przeciwdziałać. Przyglądał się temu wszystkiemu trochę z niesmakiem, a trochę z obojętnością. Patrzył, jak zmieniają się flagi, a wraz z nimi pomysły na to, co ma się stać z Donbasem. Najpierw wisiała ukraińska, potem powieszono obok niej tę nieuznawanej republiki. Wreszcie została tylko flaga separatystów, a ukraińska stała się wroga.
Dmytrowi nie podoba się DNR, tak samo zresztą jak ukraińska władza. Ale zdaje sobie sprawę z tej drobnej różnicy, że władzę jest zmienić dużo łatwiej niż wycofać się z tego całego bałaganu. Tak do końca to nie podoba mu się nic. Podobnie jak wielu mieszkańców Donbasu chce, żeby odczepili się od niego wszyscy i by mógł się zająć tym, czym zajmował się do tej pory: chodzeniem do pracy, a później spokojnym spędzaniem wolnego czasu.
Dmytro jest bardzo obowiązkowy, ma niemal żołnierskie nawyki – postawione zadania wykonuje od początku do końca bez żadnego „ale”. Do naszej drugiej rozmowy dochodzi półtora roku po pierwszym spotkaniu. Proszę, by opowiedział mi swoją historię, którą na bieżąco i skrupulatnie zapisywał w zeszytach. Zaczyna od pierwszego dnia konfliktu, a kończy, gdy jego historia po raz ostatni splata się z wojną. Opowiada przez pięćdziesiąt minut, niemal nie dopuszczając mnie do głosu. Dopiero, gdy skończy, mówi:
– To teraz czekam na pytania.
Debalcewe to jedno z tych donbaskich miast, którym nikt się nie interesował, a nawet nie wiedział o jego istnieniu. Gdy w lutym 2015 roku nagle przeistoczyło się w przyczółek, w którym została otoczona ukraińska armia i w którym trwały dramatyczne starcia, zaczęto zadawać sobie pytania: ale po co to wszystko? po co komu takie miasto? Intensywnie szukano i wreszcie wymyślono: to ważny węzeł kolejowy (co było prawdą); dzięki niemu będzie można zmienić losy wojny Donbasie, gdyż sprzęt wojskowy z Rosji będzie mógł dotrzeć z łatwością. Drugą część teorii dopowiedzieli zdesperowani telewizyjni eksperci i dziennikarze, którzy nie wiedzieli, dlaczego miasto nagle stało się tak interesujące dla separatystycznych sił aktywnie wspieranych przez Rosję.
Transportery, czołgi, działa samobieżne i wszystko inne docierało na Ukrainę niekończącymi się eszelonami przez całe lato 2014 roku. Nikt nie zachodził w głowę, kto znajduje się w Debalcewe (szybko odbitym przez ukraińską armię), bo torów kolejowych prowadzących z Rosji do Donbasu nie brakuje. Kontrola nad Debalcewe mogła jedynie stworzyć trochę bardziej komfortowe warunki do przewożenia sprzętu wojskowego, podobnie jak do współpracy między nieuznawanym republikami – właśnie przez połączenie kolejowe i drogi. Miasto nie było jednak ważnym strategicznym punktem ani jego zdobycie nie było kluczowe. Po prostu chodziło o pokazanie, kto tu rządzi i kogo należy się bać, a przy tym o symboliczne stłamszenie Ukraińców, którzy jeszcze nie wylizali ran po przegranej bitwie o donieckie lotnisko. Miało to też wymiar międzynarodowy: zagrać państwom euroatlantyckim na nosie i dać do zrozumienia, że dana strona będzie respektować porozumienia międzynarodowe wyłącznie wtedy, gdy przyniesie jej to korzyść.
Debalcewe było idealnym miejscem, aby zrealizować te wszystkie plany: najdalej wysunięta placówka ukraińskiej armii w gardzieli separatystów i niedaleko od Doniecka, więc szybko można było przerzucić stamtąd siły, których lufy ledwie wystygły po walkach o lotnisko. Znajduje się na granicy nieuznawanych republik, więc równie szybko mogło dotrzeć tam wsparcie od ługańskich separatystów, a także od rosyjskich oddziałów, które dotarły do miasta bez kontrolowania węzła w Debalcewe. Ofensywa trwała w najlepsze, gdy przedstawiciele Unii Europejskiej, Ukrainy i Rosji podpisywali drugie porozumienie pokojowe w Mińsku. W jego pierwszym punkcie znalazło się wstrzymanie ognia, i rzeczywiście ten warunek został zrealizowany, ale w późniejszym niż wyznaczony w dokumencie terminie i gdy Debalcewe zajęli już separatyści. Miasto przeżyło dramat raczej przez niefortunny zbieg okoliczności.
Zanim do tego doszło, konflikt przez długi czas dotyczył miasta pośrednio. Odbyło się tu referendum, ale nie podchodzono do niego tak emocjonalnie, jak na przykład w Doniecku. Ludzie szli z przyzwyczajenia – chodzą na każde wybory. Szczególnie ci starsi i w średnim wieku. W taki dzień często pozdrawiają się po rosyjsku: „S prazdnikom”. To skrócone pozdrowienie używane przy okazji świąt, dosłownie znaczy „[Pozdrawiam] z okazji święta”. Czasami jest zastępowane drażniącą, zdrobniałą formą „S prazdniczkom”. Do pójścia na wybory zachęca ludzi muzyka, łakocie i dekoracje, bo święto to święto. Wybory są traktowane jak radosny obowiązek, za którego festynową dekoracją ukrywa się smutna prawda, że rzadko kiedy głos obywateli o czymś decyduje.
Niezależnie od woli mieszkańców Donbasu to Kreml rękami samozwańczych bonzów decydował, co dalej zrobić z tym terytorium
Tak było też 11 maja 2014 roku, gdy separatystyczne władze ogłosiły, że mieszkańcy miast regionu w referendum zdecydują, czym będzie Donbas – niepodległą republiką, częścią Rosji czy Ukrainy. A przecież niezależnie od woli mieszkańców Donbasu to Kreml rękami samozwańczych bonzów decydował, co dalej zrobić z tym terytorium. Referendum zorganizowali doświadczeni członkowie komisji wyborczych, trochę z przekonania, a trochę z poczucia obowiązku. Postanowili zamiast kolejnych standardowych wyborów podarować obywatelom referendum niepodległościowe. Wielu mieszkańców szczerze się uradowało – część chciała pokazać środkowy palec Ukrainie, a reszta po prostu cieszyła się z prazdnika.
Dla Dmytra wszystko to początkowo wyglądało na zabawę. Najważniejsze wydarzenia toczyły się daleko od Debalcewe. Mieszkańcy nie przejmowali się zbytnio tym, co się dzieje kilkadziesiąt kilometrów od ich domów. Czasami nasłuchiwali wybuchów, gdy walki zbliżyły się do miasta i ich odgłosy niosły się po donbaskim stepie. Wówczas w mieście stacjonowało może dwudziestu bojowników. Stali na posterunkach i wozili się po mieście samochodami, w bandanach na głowach i bronią zarzuconą na plecy. Podjeżdżali do miejscowych barów i sklepów, by napić się kawy. Kojarzyło się to raczej z cyrkiem niż zmianą władzy, zwłaszcza że życie mieszkańców nie zmieniło się ani trochę. Działały banki i sklepy. Ci, co mieli pracę, nadal ją wykonywali. Wypłaty były nędzne, ale to też nic nowego.
– Wszystko działo się w okolicach Słowiańska, a to daleko od nas i nie miało żadnego wpływu na Debalcewe. Wówczas patrzyłem na te wydarzenia niemal z taką samą obojętnością jak dzisiaj, oglądając relacje z wojny w Syrii. Było to ciekawe, ale zupełnie mnie nie dotyczyło. – Dmytro wspomina wiosnę i lato 2014 roku dwa lata później, gdy trwają dramatyczne walki o syryjskie Aleppo.
Od ciągłego myślenia o nadchodzącej wojnie łatwo można zwariować
Jakkolwiek intensywne walki toczyły się w danym momencie, wystarczyło odjechać kilkadziesiąt kilometrów dalej i tam życie płynęło swoim rytmem. Ludzie spacerowali, siedzieli w kawiarniach, śmiali się i nie myśleli o wojnie. Gdy latem walki nabierały rozpędu w okolicach Popasnej, Debalcewe i Horliwki, w Artemiwsku, czyli największym pobliskim mieście kontrolowanym przez ukraińską armię, ludzie tańczyli pod gołym niebem w miejscowej dyskotece. Nikogo nie ruszały głośne, wyraźnie słyszalne eksplozje. Nikt nie zwracał na nie uwagi albo udawał, że ich nie słyszy. Picie, tańce i swawole do muzyki mieszały się z kanonadą. Nie spotkałem się w swoim życiu z lepszą ilustracją słowa „beztroska”. Trudno dziwić się tym ludziom, bo od ciągłego myślenia o nadchodzącej wojnie łatwo można zwariować.
Do Debalcewe konflikt po raz pierwszy zawitał latem 2014 roku. Ukraińska armia odbiła kolejne miasta spod kontroli separatystów. Kiedy pod koniec lipca jechałem do Debalcewe, ukraińscy wojskowi zatrzymali mnie kilka kilometrów przed nim. To pozycje artylerii, która bezlitośnie wali w kilka punktów znajdujących się w mieście. Huk, świst, kilkanaście sekund ciszy i bum. Po chwili unosi się czarny dym.
Dmytro tuż przed dotarciem ukraińskiej artylerii wyjechał z żoną do sanatorium nad Morzem Azowskim. Załapał się na jeden z ostatnich dni, gdy swobodnie kursowały pociągi, w miarę bezproblemowo przepuszczane przez różne strefy kontroli. Dlatego w trakcie jednej podróży można było natknąć się na ukraińskich żołnierzy i bojowników. Czasem po kilka razy i w różnej konfiguracji. Pasażerowie do końca nie wiedzieli, kto ich kontroluje w danym momencie, bo większość „mundurowych” nie miała żadnych znaków rozpoznawczych. Dlatego dokumenty lepiej było okazywać bez zbędnych słów. Granice frontu zmieniały się i kotłowały jak wzburzone morze, a sytuację jeszcze bardziej komplikował szum w mediach, które o zdobyciu jednego miasta informowały przez kilka dni z rzędu. W trakcie tego chaosu każda pozytywna wiadomość była jednak przyjmowana za dobrą monetę, warta przedrukowania i opowiedzenia przez wszystkie możliwe środki przekazu.
Dmytro w domu zostawił kota, który jest jego oczkiem w głowie. Zwierzę nie mogło samo siedzieć w mieszkaniu, więc ściągnął z innego miasta syna, by opiekował się pupilem. Chłopak telepał się z tego powodu ponad dwieście kilometrów. Urlop Dmytra przypadł na całą letnią ofensywę. W efekcie to nie ojciec, a jego latorośl większość czasu spędziła w piwnicy.
– Syn podpiął sobie tam internet, światło było wcześniej, więc pracował na odległość – mówi Dmytro, jakby nie wzbudzało to w nim żadnych emocji. Bardziej zdawał się przejmować kotem.
Na szczęście ofensywa nie trwała długo. Ukraińska armia szybko odzyskała Debalcewe i pomknęła dalej, więc mieszkańcy znowu mogli odetchnąć. Spokój był co prawda względny. Rakiety regularnie przelatywały cywilom nad głowami, ale rzadko spadały na miasto. Debalcewe mogło więc dalej żyć własnym życiem, udawało, że wojna go nie dotyczy, i niczym się nie przejmowało: ani dalszą ofensywą ukraińskiej armii, ani jej szybkim załamaniem, ani kontratakiem separatystów. Wszystko toczyło się po staremu. Jednak do czasu.
Spokój gwałtownie przerwano 19 stycznia 2015 roku. Dmytra i jego żonę obudziło straszne gruchnięcie.
– To było gdzieś w centrum miasta. Po chwili dzwoni teść, który tam mieszka, i mówi: „Przyjeżdżaj szklić okna”. Długo nie myśląc, zebrałem się i pojechałem do niego. Od razu było wiadomo, co spadło – Grady. Leżały ich łuski, wszędzie były dziury i ślady po odłamkach. Rakieta uderzyła w kiosk, ale siedząca w nim kobieta przykryła się workami i jakimś cudem przeżyła – opowiada Dmytro.
Następnego dnia trochę się uspokoiło, więc wybrał się z żoną, by założyć jej konto w banku, a przy okazji zobaczyć, jak zmieniło się miasto po ostrzałach. Wkrótce się okazało, że przywiązywanie się do krajobrazu nie ma zbytniego sensu, bo w najbliższym czasie będzie się gwałtownie zmieniał. A wszystko to za sprawą ofensywy separatystów. Sytuacja stała się bardziej napięta niż w lecie, a pociski coraz częściej uderzały w Debalcewe. Później Dmytro w swoim ogrodzie znajdzie szczątki przeróżnych pocisków, z Uraganami włącznie. 21 stycznia o piątej rano po porannym ostrzale wysiadła elektryczność, ale wkrótce udało się ją przywrócić. Następny dzień rozpoczął się według takiego samego schematu, tyle że prąd już więcej się nie pojawił. Wraz z nim przestało działać ogrzewanie i znikła woda w kranach.
– Na szczęście okna mieliśmy całe – relacjonuje Dmytro z tym swoim przerażającym spokojem i optymizmem w głosie. To osoba, która każdą przeciwność losu nie dość, że przyjmuje bez mrugnięcia okiem, to jeszcze sprawia wrażenie wdzięcznej, że nie było gorzej, choć mogło być.
Wkrótce u Dmytra zamieszkała jego teściowa, bo wojskowi polecili jej, by się przeprowadziła ze swojego domu pod miastem, jeśli ma taką możliwość. Biorąc pod uwagę, że na jej podwórko spadło osiem pocisków, mieli rację.
Czwarty współlokator pojawił się niedługo później. To teść Dmytra. Dmytro z żoną zabrali go z mieszkania w centrum. Udało się to dopiero kilka dni po tym, jak umówili się na przeprowadzkę, bo ostrzał nie pozwalał wyjść z domu. Pociski latały bez ustanku.
– Nie chodziło nawet o strach przed wyjściem na ulicę. To po prostu byłaby głupota, bo zginęlibyśmy na miejscu.
Mężczyzna po osiemdziesiątce siedział w domu sam i nawet nie można się było do niego dodzwonić. Zasięg w mieście nigdy nie był dobry, a teraz pojawiał się sporadycznie. Ponadto bez prądu trudno naładować telefon. Można to zrobić, jeśli ma się sprawny agregat prądotwórczy, co w Debalcewe należało do rzadkości. Inaczej trzeba było iść do centrum miasta, gdzie w budynku rady miejskiej ustawiono generator, od którego odchodziła nieskończona liczba przedłużaczy powtykanych jeden w drugi. Wyglądał jak pień drzewa wyrwanego z korzeniami. W którymś momencie tkwiło w nim ze dwieście ładowarek. Ludzie stali pod gołym niebem. Dla kilku kresek baterii ryzykowali życie. Jednego dnia tuż obok agregatu spadł pocisk. Jak wspomina Dmytro, psy biegały potem z palcami w pyskach.
Życie w oblężonym mieście stawało się coraz bardziej uciążliwe. Poza brakiem prądu, ogrzewania i wody coraz mocniej doskwierał brak jedzenia. Mieszkańcy, podobnie jak latem 2014 roku, masowo opuszczali miasto. Sklepy szybko zamykano na cztery spusty (zanim tak się stało, w jednym z nich powieszono apel: „W sklepie nie rozmawiać o wojnie!”). Pomoc humanitarną rozdawano tylko w punktach znajdujących się w centrum miasta, a dotarcie tam było ryzykownym przedsięwzięciem. Szczególnie jeśli, tak jak Dmytro, do pokonania miało się cztery kilometry. W okolice ich domu dostarczano tylko chleb. Jedzenie gotowali na ulicy, co narażało ich na spadające pociski. W budynku, w którym mieszkają, ludzie nocowali w dwóch piwnicach. W jednej stał agregat prądotwórczy zasilający piecyk. Lokatorzy drugiej musieli się obyć bez takich luksusów. Było tam zimno, więc spali ubrani od stóp do głów i szczelnie okryci pierzynami. Na ścianach wypisywali kredą dni tygodnia i miesiąca, by zupełnie nie stracić rachuby czasu. Na drzwiach wejściowych do klatki schodowej pojawiła się prośba: „Nie trzaskajcie! Strasznie…”.
Na początku lutego rozpoczęły się zorganizowane ewakuacje. Do jednego z autobusów Dmytro z żoną wsadzali rodziców, którzy trafili do oddalonego o czterdzieści kilometrów Artemiwska. Natomiast oni nawet przez chwilę nie pomyśleli o wyjeździe. On chodził z tabletem po mieście i rejestrował, jak popada ono w ruinę. Ona siedziała w domu. Co ich tu trzymało?
– Nie wiem, czy to nie głupie, ale strasznie nie chciałem zostawiać kota, a nie pozwolono by go wziąć do autobusu. To członek rodziny. Śpi ze mną na poduszce i je z nami.
Po czym po krótkiej pauzie dodaje:
– Dokąd mieliśmy jechać? Ciotka w Artemiwsku wcale nie skakała ze szczęścia na nasz widok. Poza tym nie zdawałem sobie sprawy, do ilu rzeczy jestem przywiązany w swoim domu. Póki nie stałem przed wyborem, które z nich muszę zostawić, nie zwracałem na nie uwagi. Nie chodzi nawet o mieszkanie, ale o znajdujące się w nim meble, niemal tysiąc książek, fotografie, albumy, dyplomy ze szkoły, zeszyty z wierszami, które pisałem, wszystkie wspomnienia, ale też igły, nożyce i inne drobiazgi. Wszystko nagle stało się strasznie bliskie. Wyjazd oznaczał, że z większością żegnałem się na zawsze.
Coś jednak w Dmytrze zaczęło pękać. Każde wyjście z domu potencjalnie groziło śmiercią. Którejś nocy doszło do bardzo silnego ostrzału. Aż łóżka podskakiwały w piwnicy. Rakiety uderzały w budynek lub spadały tuż obok niego. To jedyny raz, kiedy Dmytro nie zdołał opanować emocji, chociaż zachował się w charakterystyczny dla siebie, mało wylewny sposób. Wstał z łóżka i zaczął mówić podniesionym głosem, że po co to robią, przecież w tym budynku nic nie ma. Niewykluczone, że artyleria separatystów próbowała trafić w żołnierzy, którzy naprowadzali ogień, ale przecież nie siedzieli w tym budynku, tylko obok. Dmytro coraz mniej rozumiał, co tu się wyprawia i w jakim celu.
Któregoś dnia artylerii bojowników wreszcie udało się ostrzelać budynek z wojskowymi. Dmytro przechodził obok niego rano, gdy ruiny jeszcze się tliły. Widział zamieszanie i chaos. Wojskowi biegali jak opętani. Gdy spostrzegli Dmytra, osłupieli, bo nie sądzili, że ktoś może się tu pałętać. Interesowali się, kim jest i co robi, bo to może przez niego zostali ostrzelani. Wyjaśnił im, że idzie do domu, który znajduje się w sąsiedztwie. Żołnierze puścili go wolno i na pożegnanie powiedzieli: „Lepiej stąd wyjeżdżajcie, bo jutro czy pojutrze nie będziecie żywi ani wy, ani my”.
Jakby tego było mało, syn Dmytra bez przerwy wydzwaniał i przekonywał, żeby rodzice wreszcie się stamtąd wynieśli. Ojciec ciągle mu odmawiał, więc za którymś razem usłyszał w słuchawce poirytowany głos: „Jeśli jesteś taki mądry, to nie dzwoń już do mnie i nie denerwuj. Pisz esemesy, że żyjesz”. Obiecał, że tak zrobi.
Ale taką presją Dmytro stracił na hardości. Postanowił, że trzeba wyjeżdżać. Dlaczego?
– Nie wiem, zastanawiałem się nad tym i nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Chyba na moją decyzję miało wpływ to, że syn przestał ze mną rozmawiać, a wojskowi mówili, że wkrótce umrzemy. Właśnie wtedy po powrocie do domu powiedziałem żonie, żebyśmy zebrali rzeczy i jednak stąd wyjechali. Daliśmy sobie dzień na przygotowania.
Od rana wzięli się do pracy. Dmytro znalazł deski, które wybuchy oderwały od dachów garaży. Zabił okna, by zabezpieczyć mieszkanie przed szabrownikami. Żona tymczasem próbował spakować niezbędne rzeczy, ale same ubrania zajęły jej sześć worków. Kręcili się bez sensu, próbując jakoś to wszystko poskładać. Kobieta w końcu zaczęła płakać i powiedziała, że nigdzie nie jedzie, bo nie wie, co ma zabrać. Wpadła w histerię, wyszła na ulicę, kilka razy okrążyła dom, żeby się uspokoić. Dopiero wtedy wróciła i udało im się zebrać rzeczy. Ostatnią kolację w swoim domu jedli przy palącej się świecy, która była jedynym źródłem światła. Kasza gryczana, kiełbaski i kurczak – musiało być uroczyście. O wyjeździe myśleli z ciężkim sercem.
Rano po wypiciu kawy ruszyli do centrum, po drodze zabrali ostatnich współmieszkańców piwnicy. Kobieta z dwójką dzieci też się upierała, że nie wyjedzie, ale gdy ostatni sąsiedzi postanowili opuścić miasto, przeraziła ją perspektywa samotności. Kota nie udało się zabrać. Worek z przygotowanymi dziurami do oddychania rozerwał od razu, gdy się w nim znalazł, i chował się po mieszkaniu. Dmytro wypuścił go na ulicę, bo zamknięty zdechłby z głodu.
Mieli szczęście, bo gdy szli do centrum, artyleria milczała. Obwieszeni torbami ledwie dreptali we mgle po oblodzonych ulicach. Po czterokilometrowym marszu dotarli do siedziby rady miejskiej. Przed budynkiem jak zawsze koczowała grupa ludzi. Było ich około pięćdziesięciu, ale na ewakuację czekała tylko część. Pozostali przyszli zaczerpnąć informacji, skorzystać z pomocy humanitarnej czy naładować telefon. Stróż poprosił, by wszyscy weszli do środka, bo chwilę po tym, jak Dmytro, jego żona i sąsiadka z dwójką dzieci dotarli na miejsce, wznowiono walki. Gdy byli już w budynku, niespodziewanie z korytarza wyłonił się mężczyzna pełniący obowiązki mera i wygłosił osobliwą przemowę: „Kto przyszedł po chleb, czeka na autobus, przyszedł wziąć folię do zasłonięcia okien czy po cokolwiek innego, niech czeka i milczy. Do mnie nie podchodźcie i o nic nie pytajcie, bo wkrótce trafię do domu wariatów. Nie mam pojęcia, co i kiedy do nas dotrze, i nie będę miał. Tego nikt nie wie. Nie denerwujcie mnie. Przychodzę do pracy, a w nocy tak samo jak wy śpię w piwnicy”. Po czym chwilę ponarzekał, że przełożeni żądają, aby wywiózł komputery z biur, chociaż nikt nie dał żadnego transportu, i znikł w korytarzu równie niespodziewanie, jak się pojawił.
Dmytro zadzwonił do Artemiwska, by się dowiedzieć, kiedy zjawią się autobusy, którymi mieli zostać ewakuowani. „Już wyjeżdżają” – usłyszał w słuchawce. Czas mijał, a autobusów nie było, więc przezornie zadzwonił jeszcze raz. „Nie przepuszczono ich na ukraińskim posterunku, wróciły do Artemiwska” – odpowiedział ten sam głos. Mimo że oba miasta znajdowały się wówczas pod kontrolą ukraińskiej armii, dojazd do Debalcewe był już bardzo utrudniony. Wojskowi jak zawsze tłumaczyli, że robią to z przyczyn bezpieczeństwa. Jakby nie brali pod uwagę, że uniemożliwiając ewakuację, skazują mieszkańców pozostałych w mieście na ogromne niebezpieczeństwo.
– No to pojechaliśmy, pomyślałem. Wkrótce ma zapaść zmrok. Nie ma dokąd iść, bo droga do domu jest straszna. Wreszcie postanowiliśmy, że pójdziemy do domu teścia i spróbujemy wydostać się stąd następnego dnia. Dobrze, że jeszcze trochę poczekaliśmy, bo następnego dnia mogłoby już nie być transportu do wyjazdu.
Dwoma mikrobusami przyjechali wolontariusze któregoś z nieprawosławnych kościołów. Dmytrowi wydaje się, że to katolicy, ale nie jest pewien. Jeden z przyjezdnych powiedział, że po rozwiezieniu pomocy, którą przywieźli ze sobą, są gotowi wziąć wszystkich chętnych i ewakuować ich z miasta. Kilkanaście osób z bagażami cierpliwie czekało, aż wolontariusze spełnią obietnicę. Do dwóch mikrobusów zmieścili się wszyscy, którzy chcieli opuścić Debalcewe. Dowieziono ich bez przeszkód. Większość wysiadła w Artemiwsku, pozostali pojechali do Słowiańska. Jedenaście dni później Debalcewe upadło.
Wystarczyło czterdzieści kilometrów, aby ciszę przerywały nie odgłosy wojny, a codziennego życia – silniki samochodów, gwar na ulicach i śmiech
Dmytro z żoną znaleźli się nagle w centrum Artemiwska. Niemal osiemdziesięciotysięczne miasto było dla nich jak z innej planety. Dawniej znany z wydobycia soli, a obecnie z fabryki wina musującego Artemiwsk tylko otarł się o wojnę. Ludzie swobodnie spędzają czas, działają knajpy i restauracje. W pizzerii jest niemal zawsze tłoczno. Z supermarketu wychodzą klienci, niosą reklamówki z zakupami. Gdyby nie często pojawiający się wojskowi w mundurach, w ogóle można by nie zauważyć, że dzieje się tu coś niedobrego. Nie jest kolorowo, bo mało komu życie na Ukrainie mieni się kolorami innymi niż odcienie szarości, ale to nie to samo, co było w Debalcewe. Wystarczyło czterdzieści kilometrów, aby ciszę przerywały nie odgłosy wojny, a codziennego życia – silniki samochodów, gwar na ulicach i śmiech. Ten codzienny hałas i ruch, o którym już niemal zapomnieli.
– Staliśmy tam i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Nasze ręce i twarze były czarne od brudu i sadzy, której nie mogliśmy domyć mętną wodą, braną skąd się dało, jeśli trzeba, to z kałuży. Byliśmy w innym świecie.
Zabawili w nim krótko – raptem dwa miesiące. Żyli całkiem nieźle z oszczędności. Mieszkali u ciotki. Jedli smaczne rzeczy i trochę się bawili, starali się odpocząć od tego wszystkiego, co przeżyli w Debalcewe. Chociaż wciąż byli niedaleko linii frontu, to jednak udało im się złapać oddech i trochę to wszystko ułożyć sobie w głowie.
Sielankę przerwał najbardziej prozaiczny z problemów – brak pieniędzy. W Artemiwsku im się podobało, ale nie było o co się zaczepić. O pracę jest trudno, a ukraińskie państwo nie garnie się do wspierania obywateli, którzy musieli uciekać z terytoriów kontrolowanych przez separatystów. Jeśli nie ma się życzliwej rodziny lub nie trafia się na hojnych wolontariuszy, żyć jest ciężko. Dlatego już 30 marca Dmytro z żoną postanowili, że wrócą do Debalcewe niezależnie od tego, kto tam rządzi. Liczy się tylko to, że sytuacja się uspokoiła.
– A co innego mieliśmy zrobić? U rodziny mogliśmy pomieszkać chwilę, ale przecież nie bez końca. My tu nikomu do niczego nie jesteśmy potrzebni. Masz poczucie, że ciągle robisz komuś problemy i przy pierwszej lepszej okazji chętnie by się ciebie pozbyto.
Dmytro i jego żona znowu spakowali torby i ruszyli w drogę powrotną. Okazała się znacznie łatwiejsza, mimo że trzeba było nadłożyć kilometrów, a na pewno bezpieczniejsza niż wyjazd z Debalcewe. Mogli dojechać autobusem do ukraińskiego posterunku, na którym ich paszporty sprawdziła straż graniczna. Po przejściu kontroli musieli poprosić kogoś o podwózkę albo iść na piechotę kilka kilometrów do pierwszego posterunku separatystów. Tam wsiedli do kolejnego autobusu, który zawiózł ich do domu.
W Debalcewe było jeszcze niewielu ludzi. W bloku Dmytra znajduje się sto trzydzieści pięć mieszkań, a mieszkało w nich tylko dziesięć osób. Miasto straszyło zniszczeniami i nie zapowiadało się, by ktoś je kiedyś odbudował. Dmytro i jego żona są jednak szczęśliwi. Wrócili do domu i dla nikogo nie są ciężarem. Sytuacja wokół miasta się uspokoiła, więc zaczęła się reemigracja. Debalcewe wkrótce przestało być miastem widmem, jakim stało się w lutym 2015 roku. Nie wiadomo, ile osób zdecydowało się na powrót, bo nie ma wiarygodnych danych. Zapewne liczba mieszkańców nie przekracza połowy ludności Debalcewe przed wybuchem wojny. Powód powrotu jest niemal zawsze taki sam i bynajmniej nie ma wiele wspólnego z poglądami politycznymi (Dmytro też wcale nie darzy separatystów sympatią). Ludzie po prostu nie mieli za co żyć na terytoriach kontrolowanych przez Ukrainę i nie potrafili zacząć wszystkiego od zera. U siebie mają przynajmniej dach nad głową (o ile nie zniósł go któryś z pocisków), a często też ogródek, w którym mogą posadzić warzywa, co zdecydowanie ułatwia przeżycie. Ze względu na pogłębiające się ciężkie warunki socjalne na Ukrainie coraz więcej ludzi będzie zmuszonych do powrotu do domów na terytoriach kontrolowanych przez separatystów czy znajdujących się w strefach walk.
To jedno z wielu pokrętnych ustaleń tej wojny, które służą przede wszystkim temu, by grupy polityczno-biznesowe nie straciły zbyt wiele
Miesiąc po przyjeździe do Debalcewe Dmytro wrócił do swojej starej pracy. Całe miasto jest kontrolowane przez separatystów, ale węzeł należy do ukraińskich kolei państwowych. To jedno z wielu pokrętnych ustaleń tej wojny, które służą przede wszystkim temu, by grupy polityczno-biznesowe nie straciły zbyt wiele. Zwłaszcza że na Ukrainie przekręt da się zrobić na wszystkim.
– To taki paradoks. Jest tu DNR, ale pracuję dla ukraińskiej firmy – kolei państwowych. Co prawda wykorzystuje ona pięć–dziesięć procent swoich możliwości, ale nikogo nie zwolniła. Wszyscy zachowali etaty, najwyżej obniżono im pensje, ale wtedy przychodzą do pracy na godzinę. Początkowo sytuacja była niejasna i pracowaliśmy za darmo, ale podpisano nowy kontrakt i powoli wypłacają nam zaległości.
Czym teraz zajmuje się debalcewska kolej? Niewiele ma to wspólnego z wizjami, które snuto w trakcie ofensywy. Między nieuznawanymi republikami kursuje kilka pociągów. Wagony służą przede wszystkim do wywożenia węgla na Ukrainę przez granicę, która nie istnieje. Chociaż Kijów niechętnie mówi o kontaktach z bojownikami, po cichu kupuje od nich między innymi węgiel. Wstyd się do tego przyznać, bo skoro z „terrorystami” się nie rozmawia, to tym bardziej nie handluje.
W pracy Dmytra przede wszystkim zmieniło się to, że najbliższy bankomat, z którego może wypłacić pensję, znajduje się w Artemiwsku, dokąd musi jechać przez Horliwkę, więc trasa wydłużyła się niemal dwukrotnie. Dostanie się tam wymagało wyrobienia przepustek, aby przejechać przez ukraińskie posterunki; na deenerowskich na razie bez większych problemów wypuszczają i wpuszczają. Z kolei hrywny, w których Dmytro otrzymuje wypłatę, stały się obcą walutą, więc musi wymieniać je na rosyjskie ruble.
Jak mu się tu żyje? Twierdzi, że nie najgorzej. Ceny produktów spożywczych są wysokie i wiele usług nie jest dostępnych. Mimo to widzi zalety obecnej sytuacji: niskie opłaty za wodę czy gaz, zamontowanie żarówek w latarniach, które nie świeciły od niepamiętnych czasów, i inne drobiazgi.
Dmytro wierzy, że wróci tu Ukraina, chociaż czekać na nią trzeba będzie długo. Piętnaście, może dwadzieścia lat. Dla niego to nie problem. Poczeka. Kot też na nich czekał, kiedy wrócili do domu.
**
Fragment książki „Wojna, która nas zmieniła” Pawła Pieniążka, wydanej nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.