Polska, której może nigdy nie było.
Na zdjęciu z 1895 roku fabryka wyrobów bawełnianych Izraela Poznańskiego wygląda jak miasto w mieście lub warowna twierdza wczesnego kapitalizmu. W molochu zajmującym trzydzieści hektarów pracowało parę tysięcy robotników. Ich dzień pracy trwał 16 godzin, stawki były najniższe w mieście, zaś kary najsurowsze: podczas jednego z protestów fabrykant podobno osobiście uderzył strajkującego. Wiedząc o tym, mam wrażenie, że wielka brama główna sugerowała, że nie jest to tylko paropiętrowy obiekt przemysłowy, lecz w pewnym sensie świątynia dziewiętnastowiecznego wcielenia nowoczesności. Wkrótce, w latach 20. i 30. XX wieku, imperium zbudowane przez Poznańskiego chyliło się już ku upadkowi. Spadkobiercy przemysłowca, podobnie jak wielu innych Lodzermenschów, po rewolucji w Rosji i odzyskaniu przez Polskę niepodległości utracili intratne wschodnie rynki zbytu: wolność kraju oznaczała plajtę interesów, nadzieja zapowiadała wielki krach.
Wtedy po ulicach Łodzi włóczyło się już nowe pokolenie: lokalni futuryści i moderniści, na przykład artysta Karol Hiller i jego przyjaciel, poeta Witold Wandurski, autor tomiku Sadze i złoto, do którego Hiller wykonał litografie. Pisali o rodzinnej Łodzi, „mieście polipie o mackach stutysięcznych”, „pozbawionym romantycznego patosu murów omszałych”. Hiller w artykule z 1922 roku twierdził, że „śródmieście bije tętnem nerwowym amerykanizmu”, choć całe miasto miało już za sobą lata świetności. Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej artysta (a także Kobro i Strzemiński) zamieszkał na odległym od centrum, modernistycznym osiedlu imienia Montwiłła-Mireckiego. Stojące w szeregu małe bloki wyposażono w elektryczność, bieżącą wodę i kanalizację, udogodnienia wciąż będące w Łodzi ewenementem. Kolonię traktowano jako symbol lepszej, sprawiedliwej wersji nowoczesności, która miała objąć całą Rzeczpospolitą.
Jednak z powodu szalejącego kryzysu robotników, którym miało służyć osiedle wzdłuż ulicy Srebrzańskiej, nie było stać na wysokie czynsze, wobec czego wprowadziła się tu inteligencja.
Na przełomie 1939 i 1940 roku masowo wysiedlili ją hitlerowcy; wówczas zginął też Karol Hiller, a Wandurski został parę lat wcześniej rozstrzelany w Rosji w ramach stalinowskich czystek. Wielki projekt świetlanej przyszłości czekającej Polskę runął w gruzach wraz z najazdem nazistów, zaś projekt komunistyczny pokazał swoje prawdziwe oblicze.
Po II wojnie światowej dawna fabryka Poznańskiego otrzymała imię Juliana Marchlewskiego, w latach 70. zaś dodano jej zagranicznie, a zarazem prowincjonalnie brzmiącą nazwę Poltex. W kolejnej dekadzie w ogóle zrezygnowano z duchowego patronatu Marchlewskiego, ale i tak było już za późno na uratowanie kolejnego projektu przyszłości – PRL-u. Nawet wielka, obejmująca rzeczywiście (choć punktowo) cały kraj fala gierkowskiej modernizacji na kredyt nie zatrzymała historii, a może właśnie przyspieszyła nadejście kolejnych zmian. Te dwie ostatnie dekady socjalistycznych przemian dokumentuje album Latem w mieście Mikołaja Długosza. Za niewinnie brzmiącym tytułem kryją się zarówno groza, jak i ambicja gierkowskiego projektu oraz sentymentalne wspomnienia pokolenia, które zdążyło jeszcze zobaczyć ten świat. Zawarte w tytule słowo „lato” przywołuje jednak podświadomie „jesień”, a więc zderzenie tych reminiscencji ze współczesnością.
W 2006 roku, kiedy fotograf Mikołaj Długosz zdecydował, że nie ma już sensu robić nowych zdjęć, tylko należy odnajdywać archiwalne materiały i próbować patrzeć na świat oczami innych, przyklasnąłem tej decyzji. Wtedy wydał zbiór pocztówek Pogoda ładna, aż żal wyjeżdżać, wykonując radykalny krok, który dziś wydaje się oczywisty, choć wtedy wcale taki nie był. Nowy album Długosza nie jest powtórką z rozrywki, lecz bardziej ambitnym przedsięwzięciem, nie tylko z powodu ilości materiału. Artysta opatrzył każde zdjęcie informacją o współrzędnych geograficznych, które można wpisać w Google Maps i spojrzeć na aktualny stan danego miejsca, budynku czy osiedla.
Z Łodzi pochodzi np. zdjęcie domu handlowego „Magda”, które E. Rosiński wykonał w 1978 roku dla Krajowej Agencji Wydawniczej. Jak pozostałe miało zostać wydane jako pocztówka, ale nie wszystkie trafiły do obiegu. Fotografowie wysyłani przez KAW w teren dostawali takie same instrukcje tworzenia pozytywnego wizerunku zmian w Polsce. „Szerokie rozległe ujęcia, pawilony handlowe, ładne sklepy (wnętrza), uporządkowane otoczenie, zieleńce kwiaty, place zabaw, ogródki jordanowskie, szkoły – koniecznie z dziećmi młodzieżą (…). Prosimy nie fotografować obiektów i zespołów nie wykończonych, nie zagospodarowanych, placów budowy, budynków z rusztowaniami i wszelkich nieporządków, bielizny na balkonach, haseł i napisów okolicznościowych”.
„To Polska, której może nigdy nie było” – pisze Dorota Masłowska w posłowiu do albumu Latem w mieście.
Podobnie w dziewiętnastowiecznej Polsce nie było dogłębnej rewolucji przemysłowej, ani też wszędzie nie stanęły „szklane domy” w okresie międzywojennym. Podobnie jak gierkowska modernizacja, choć dom handlowy „Magda” ładnie stoi do dziś, na rogu Piotrkowskiej i Jaracza – tylko biel późnomodernistycznej elewacji zmieniła kolor na różowy; mieści się tutaj „chiński” market odzieżowy oraz „amerykański” lokal gastronomiczny.
Szybkie unowocześnianie („sajdingowanie”) Polski po 1989 roku dużo brutalniej obeszło się z innym łódzkim domem handlowym, „Teofilem” (zdjęcie z 1978 roku autorstwa J. Muchy). Stojący na północno-zachodnich krańcach miasta PRL-owski pawilon zamienił się w „centrum handlowe” o rozpasanych, eklektycznych kształtach. Nie zamierzam tutaj wylewać łez nad tym, że architektura i przestrzeń miejska szybko ewoluują i zmieniają się pod presją kolejnych ideologii. Większość z budynków dekad ’70–‘80 po prostu się zestarzała, jakby szybciej niż te z lat 60., być może z powodu gorszego wykonania. Przypomina mi się jednak, jak bardzo dumna była większość z nas z tej – kolejnej już przecież – fazy unowocześniania Polski. Wtedy, po 1989 roku, miał w końcu nastąpić upragniony koniec historii, mieliśmy zamieszkać na „wyspie szczęśliwych snów, wyspie spełnionych marzeń”.
To refren z piosenki założonego w czasach reform Balcerowicza disco-polowego zespołu Akcent, którą dziś śpiewa z półplaybacku niewidomy uliczny grajek u wejścia na teren dawnej fabryki Izraela Poznańskiego. Wokalista stoi w miejscu, gdzie mija go tłum ciągnący do Manufaktury (wielkiego centrum handlowego na terenie dawnych przędzalni, farbiarni i ślusarni), ale znajduje się na wciąż publicznej ulicy, skąd ochrona obiektu nie może go przepędzić.
Doszedłem tutaj ze starego śródmieścia Łodzi, gdzie nie czułem „tętna amerykanizmu”, o jakim pisał Hiller, lecz raczej smutek dzielnicy duchów.
Choć zostało już częściowo odremontowane, choć przebito nowe szybkie arterie samochodowe i wyznaczono ścieżki rowerowe, śródmieście jest spokojne jak trup. Parę lat temu większość jego energii wyssała właśnie Manufaktura, Piotrkowska i okolice wciąż wracają do życia po otwarciu tego złośliwego guza, „polipa” kolejnej odsłony nowoczesności. Tam, w „centrum handlowo-rozrywkowo-usługowym” sztucznie wykreowany „rynek” zapełniają ludzie, których stać na to, by wyglądać ładnie, w sierpniowym słońcu lśnią ich modne buty oraz smartfony. Błyszczy też sztuczna plaża między sklepami, zaś na jej tle wypolerowane cegły dawnej fabryki Poznańskiego, Marchlewskiego, Poltexu. Podobnie sztucznie mienią się odświeżone mury paru innych budynków przemysłowych w mieście, zamienionych na lofty i centra biznesu. Dużo bardziej realnie, choć melancholijnie prezentuje się większość ruin zakładów, które w XIX wieku prekursorsko wprowadzały maszyny parowe i mechaniczną produkcję. Mam wrażenie, że zapowiadają już przyszłość, która, jak wszystko, niechybnie czeka także Manufakturę, czyli starość, upadek, wyjście z mody, wypadnięcie z obiegu. Nie ma końca w tym pochodzie epok, w rytmie kolejnych projektów idealnego świata, wyczekiwanych wielkich zmian. Jak śpiewa Akcent (oraz niewidomy wokalista), „poznać chce ten nieznany ląd”, ale każdy kolejny miraż nowoczesności, ostatecznej modernizacji starzeje się już w chwili narodzin.
**Dziennik Opinii nr 225/2016 (1425)