Pojęcie liberalizmu zostało wielokrotnie skompromitowane – pisze Barbara Brzezicka z partii Razem.
W moim poprzednim tekście pozwoliłam sobie na odrobinę ironii pod adresem pojęć „demokracja liberalna” i „liberalne wartości”. Spotkało się to z krytyką ze strony kilku osób sympatyzujących z Razem, więc zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie ironia była na miejscu. Nie wypada być „nieliberalnym”, szczególnie po lewej stronie sceny politycznej, bo to już niechybnie oznacza „komunizm” albo co gorsza „bolszewizm”. Wolność słowa czy zgromadzeń to oczywiście sprawy fundamentalne dla każdej demokratki. Mam jednak problem z doklejaniem do nich przymiotnika „liberalny”.
Czy liberalizm ma monopol na takie wartości jak wolność czy praworządność? Dlaczego właściwie to liberalne wartości miałyby być podstawowe wobec innych? Czy nie używamy w Polsce terminu liberalizm w sztucznie rozszerzonym sensie, obejmując nim wszystko, co nie jest konserwatywne?
Warto chyba postawić pytanie o hierarchię wartości. Stereotypowy marksista za podstawę uznaje wartości materialne, takie jak dach nad głową. Wszystko dalej to nadbudowa. Z kolei zwolenniczki KOD-u proponują postawienie tak rozumianego marksizmu na głowie. Dla nich bazą jest zabezpieczenie wolności i państwo prawa – dopiero po spełnieniu tych warunków można zacząć domagać się jakichkolwiek innych praw, takich jak prawo do mieszkania czy do godnej płacy. Tymczasem nie ma przecież obowiązku, by porzucać tymczasowo jedne wartości na rzecz realizacji innych. Wolność, równość, sprawiedliwość i solidarność można traktować na równi, ze świadomością ich wzajemnego powiązania. Myślę, że taki właśnie system wartości można nazwać „lewicowym”. Pewnie można byłoby określić go „socjaldemokratycznym”, jeśli rozumieć to określenie w jego źródłowym sensie, jako demokrację społeczną. Jak celnie zauważył jeden z moich znajomych Francuzów, Razem jest właściwie partią radykalnie socjaldemokratyczną – w sensie etymologicznym, powrotu do korzeni [radix]. O takim rozumieniu socjaldemokracji mówił przed laty Olof Palme: „Zaufanie i pewność jutra, które zbudowaliśmy, są ważną częścią codziennego życia dla milionów ludzi. Socjaldemokracja może sobie pozwolić na radykalizm, ponieważ reprezentuje stabilność. Nie ma w tym żadnej sprzeczności” (przekład: Krzysztof Adamski).
Niestety, wiele partii socjaldemokratycznych w epoce Blaira i Schrödera skapitulowało przed neoliberalizmem i oddaliło się od swoich pierwotnych postulatów. Niektóre stały się wręcz częścią powiązanego z wielkim biznesem establishmentu. Nic więc dziwnego, że nowa europejska lewica buduje dla nich alternatywę. Trzeba przy tym pamiętać, że jest to alternatywa europejska, a nie antyeuropejska. Razem, podobnie jak inne ugrupowania nowej lewicy, dąży do pogłębiania integracji europejskiej, ale jednocześnie do prawdziwie demokratycznej Unii, której projekt zarysował ostatnio przekonująco Janis Warufakis.
Czas wyrwać się z błędnej alternatywy ślepego euroentuzjazmu i nacjonalistycznych obaw o suwerenność – podejdźmy wreszcie do Unii podmiotowo, z pełnym poczuciem przynależności, za którym idzie zdolność do krytycyzmu i współodpowiedzialność za tworzenie zjednoczonej Europy, a także za zmianę tego, co w niej nie działa.
Mam wrażenie, że zarówno ksenofobiczne tendencje skrajnej prawicy jak i bezkrytyczna prounijność liberałek są świadectwem kompleksów i wypieranego poczucia zaściankowości.
Tymczasem Unia Europejska potrzebuje tych, którzy mając na względzie naszą wspólną przyszłość, będą mieli odwagę powiedzieć J’accuse! Dziś tę odwagę mają partie takie Podemos, czy ludzie tacy jak Warufakis.
W ten sposób dochodzimy do kwestii tożsamości, która jest w tym sporze chyba najważniejsza. Agata Bielik-Robson czy Magdalena Środa należą do grupy, której zależy na „lewicy liberalnej”. Wiąże się to nie tylko w pewnym programem politycznym, ale też z poczuciem przynależności i utożsamieniem z symboliką. Mam problem z przymiotnikiem „liberalna”. Odróżniam rzecz jasna neoliberalizm gospodarczy i tak zwany liberalizm obyczajowy, jednak argument, że to „dwie zupełnie różne rzeczy” budzi mój sprzeciw. Neoliberalizm wyrasta z ideologii liberalnej, znajduje w niej pewne uzasadnienie i dzieli z nią pewne wartości. Oczywiście, można za Rawlsem obudować liberalizm zasadami, które sprawią, że nie będzie w nim przyzwolenia na nierówności. Takim liberałem czuje się prof. Andrzej Szahaj, o czym niedawno wspominał w felietonie dla „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński. Programowo taki liberalizm budzi moją sympatię, podobnie jak sam profesor, który na debacie zorganizowanej przez Razem w Toruniu bezlitośnie punktował współczesny polski kapitalizm. Dlaczego nie przyjąć zatem tej Rawlsowskiej definicji liberalizmu?
Odwróćmy to pytanie: a dlaczego właściwie mielibyśmy przyjmować tożsamość liberalną? Pojęcie liberalizmu zostało wielokrotnie skompromitowane. Jestem demokratką, nie chcę się czuć „liberałką” i wyznawać „liberalnych” wartości. Chodzi tu przecież o tożsamość, pewną identyfikację, a tę tworzy się w dużym stopniu w oparciu o przesłanki nieracjonalne (jak znakomicie ilustruje przykład lewicowo-liberalnych felietonistek). Tymczasem „nie-liberalizm” budzi konsternację. Najczęściej automatycznie utożsamiany jest z konserwatyzmem – takie rozumowanie wydaje się przyświecać Maciejowi Gduli, który sugeruje, że lewica stawiająca sobie za cel reprezentację i obronę klas ludowych porzuca postulaty „światopoglądowe” i przyjmuje ich domniemany konserwatyzm. A przecież sprzeciw wobec liberalizmu nie jest tożsamy z postawą konserwatywną. Program Razem większość ludzi określiłaby zapewne jako „liberalny obyczajowo”. Jeśli jednak zastanowić się nad tym głębiej, ten obyczajowy liberalizm Razem to po prostu egalitaryzm i poczucie elementarnej sprawiedliwości. Chodzi nam o równouprawnienie grup, które są obecnie dyskryminowane, takich jak rodziny LGBT.
Skoro o dyskryminacji mowa, warto wrócić do „demokracji liberalnej” – modelu, którego również nie wypada w Polsce kwestionować, podobnie jak „liberalnych wartości”.
To model, w którym mniejszości mają zagwarantowane równe prawa, a państwo stoi na straży ich przestrzegania. Na poziomie deklaratywnym nie ma się do czego przyczepić. Gorzej z realizacją – demokracja liberalna nie dyskryminuje aktywnie, ale też nie dąży do emancypacji grup w ten czy inny sposób poszkodowanych. Różnica jest analogiczna do różnicy między nie byciem seksistą, a byciem zadeklarowanym feministą. Feminista podejmuje działania mające na celu wyrównanie szans kobiet – znakomitym przykładem takiego działania jest tekst Jana Sowy Proszę nie przeszkadzać, w którym konsekwentnie stosuje przede wszystkim żeńskie formy. Feminizm jest postawą aktywną, dążeniem do emancypacji, brak seksizmu to postawa bierna. Podobnie z demokracją liberalną, której brakuje aktywnych działań mających na celu zapewnienie równego głosu wszystkim obywatelkom i obywatelom. Nie odbiera ona rzecz jasna tego głosu, jednak nie robi nic, żeby stał się on bardziej słyszalny.
Ktoś mógłby odpowiedzieć, że krytyka może i jest zasadna, ale jednak to demokracja liberalna jest bazą, na której musimy budować. Co jednak, jeśli nie można bez przekroczenia jej ram urzeczywistnić sensu demokracji, jakim jest maksymalizacja wpływu ogółu obywateli i obywatelek na władzę w państwie? Demokracja ateńska też miała swoje zalety, jednak wykluczała z procesu decyzyjnego większość – dlatego nie żyjemy dzisiaj w poprawionej wersji demokracji ateńskiej. Zamiast obudowywać demokrację kolejnymi przymiotnikami, powinniśmy dążyć do tego, żeby system, w którym żyjemy, urzeczywistniał obietnicę demokracji. Bezprzymiotnikowej.
Demokracja potrzebuje lewicy, którą pewnie można nazwać radykalną – w sensie etymologicznym, ale też potocznym, w odniesieniu do polskiej, mocno prawicowej sceny politycznej. Lewicy, która opiera się w równym stopniu na wolności i równości, co na solidarności i sprawiedliwości.
Celowo nie dodaję „społecznej”. Polska lewica tak zachłysnęła się wolnością po niewoli PRL-u, że pozwoliła skrajnej prawicy zawłaszczyć takie pojęcia jak solidarność i sprawiedliwość. „Nie-prawicowi” komentatorzy w dalszym ciągu pchają te wartości w objęcia skrajnej prawicy, oskarżając dziś Razem o przyjmowanie narracji PiS-u. Trudno o bardziej chybione oskarżenie. Chodzi nam o to, żeby sprawiedliwość w Polsce przestała oznaczać wymierzanie zasłużonej kary winowajcom, a zaczęła oznaczać niwelowanie niezasłużonych różnic: sprawiedliwe wynagrodzenie, sprawiedliwe traktowanie wszystkich niezależnie od płci, wyznania, czy orientacji seksualnej, sprawiedliwe podatki. Żeby nie trzeba było dodawać „społeczna” w obawie przed oskarżeniem o skryte popieranie PiS-u. Lewicowe wartości to nie tylko wolność, ale też solidarność i współodpowiedzialność. Na pewno nie ma w nich jednak miejsca na egoizm, który każe stawiać łamanie praw ważnych dla mojej grupy ponad łamaniem praw innej grupy.
***
Barbara Brzezicka – absolwentka filozofii i filologii romańskiej na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie obecnie pracuje; członkini Rady Krajowej partii Razem.
**Dziennik Opinii nr 69/2016 (1219)