Kto najbardziej korzysta na promowaniu „narracji wołyńskiej”, w której nie ma miejsca na Ukraińców w roli innej niż tylko sprawcy polskich nieszczęść?
Michał Sutowski: W Polsce nakręcono ostatnio kilka ważnych dzieł, które mierzą się z trudnymi aspektami naszej historii najnowszej – do tego z różnych perspektyw politycznych, od Nila, przez Różę, Pokłosie aż po Idę. Czy dziś jest dobry czas, by kręcić taki film, jak realizowany obecnie przez Wojciecha Smarzowskiego Wołyń?
Piotr Tyma: Sytuacja polityczna to nie jedyny powód, by w tym momencie uznać to za niewłaściwy krok. Oprócz oczywistych przeciwwskazań, jak realna wojna na Ukrainie, mamy też zaawansowane działania w ramach prowadzonej przez Rosję wojny informacyjnej. Mają one miejsce nie tylko na Ukrainie, ale w całej Europie, a zaangażowane są w nie również prorosyjskie środowiska w Polsce. Działania te mają różne formy, od tych podejmowanych w internecie, jak polityczny lobbing, do działań stricte prowokacyjnych, czego przykładem jest niszczenie pomników na pograniczu polsko-ukraińskim.
Lobbing polityczny, czyli?
Przekonywanie, by Polska zachowała neutralność w kwestii konfliktu na Ukrainie – nie angażowała się politycznie, militarnie, gospodarczo. W skrajnej postaci to m.in. proponowanie, by na granicy z Ukrainą wybudować mur.
Można odnieść wrażenie, że w głównym nurcie polskiej polityki dominujący jest jednak dyskurs antyrosyjski. A to raczej rosyjskiej propagandzie nie sprzyja.
Na pierwszy rzut oka tak właśnie jest. Ale istnieją też obrzeża głównego nurtu. Są np. tacy ludzie jak Mateusz Piskorski i jego formacja Zmiana czy struktury skrajnie prawicowe – Falanga, Obóz Wielkiej Polski, jak również politycy związani wcześniej z LPR, którzy w ramach osobistych wystąpień bądź publikacji prasowych i książkowych próbują lansować tego rodzaju tezy. Zastanawiająca jest też nagła zmiana poglądów Pawła Kukiza.
Początkowo, w okresie protestów na kijowskim Majdanie przychodził pod ambasadę ukraińską w Warszawie, a nawet skomponował piosenkę z wyrazami poparcia dla ukraińskiej rewolucji, występował również przed ludźmi na majdanowej scenie w Kijowie. W jednej z rozmów mówił nawet, że jego misją jest jeżdżenie po świecie i przekonywanie ludzi kultury i polityków do tego, by wspierać Ukrainę. Aż nagle, w momencie nasilenia się walk w Donbasie, ofensywy separatystów i aktywnego, niemal nie ukrywanego wsparcia ich militarnie przez Rosję, Kukiz oświadcza „żadnej broni nie dawać, bo na Ukrainie rządzą banderowcy”. Kontynuacją tej zmiany jest jego sojusz wyborczy z narodowcami, co obecnie skutkuje antyukraińskimi działaniami na forum parlamentu, teraz już posłów klubu Kukiz’15. Warto zapoznać się np. z interpelacjami poselskimi posłów Winnickiego czy Chruszcza.
Jednak poza ludźmi Kukiza, wszystkie jawnie antyukraińskie środowiska polityczne nie mieszczą się w sondażach, nie wspominając o parlamencie.
W czasach Kwaśniewskiego kwestie takie jak Wołyń były poruszane przez środowiska aktywne, ale niemieszczące się w głównym nurcie – mówię o latach 90. Jednak środowiska te nie narzucały swojego języka i formy rozmowy nieprzyjmowanej przez stronę ukraińską. Natomiast w 2013 roku byliśmy świadkami dyskusji na forum parlamentu, która przekroczyła wszystkie możliwe formy dialogu wokół historii. Z jednej strony emocje i populizm, a z drugiej działanie stricte na korzyść Rosji…
Mieliśmy też do czynienia z działaniami wśród polskich partii politycznych rosyjskich agentów wpływu, w tym Wadyma Kołesniczenki (wówczas deputowanego Rady Najwyższej Ukrainy), który przyjeżdżał do Polski i przekonywał naszych polityków, by polski parlament przyjął uchwałę w sprawie rzezi wołyńskiej zaproponowaną przez Partię Regionów i… komunistów.
Kołesniczenko – niegdyś członek Partii Regionów, a obecnie nacjonalistycznej, rosyjskiej Rodiny – to najbardziej wyrazisty przykład tego, że próbuje się Polskę wmanewrować w rosyjski koncept porządkowania Ukrainy za pomocą mocnych, ideologicznych kalek – po jednej stronie faszyści, po drugiej zwolennicy demokracji i przy tym sojusznicy Rosji.
Kołesniczenko, lobbując za rosyjskimi interesami na Ukrainie umiejętnie grał „europejską” narracją – powoływał się na europejską kartę języków regionalnych i mniejszościowych, konwencję ramową RE o ochronie mniejszości, organizował wystawy i konferencje „antyfaszystowskie” – ten język różnił się od języka jawnych wrogów ukraińskiej państwowości. I między innymi dzięki takiemu wizerunkowi jego autor stał się poważnym partnerem polskich partii.
Ale cały czas mówimy o Kukizie’15?
Bynajmniej. To współrządzące w 2013 roku PSL promowało postać Kolesniczenki, przyjmowano go jako gościa rocznicy wydarzeń wołyńskich, prowadzono z nim rozmowy, a nawet zaprosono na debatę do Sejmu. Co ciekawe, nawet część ówczesnej opozycji z PiS uległa jego czarowi. Natomiast jeśli chodzi o sam PSL, to w kwestii ukraińskiej od końca lat 90. partia ta podejmowała ścisłą współpracę z bardzo wątpliwymi środowiskami, w tym z takimi historykami, jak np. Wiktor Poliszczuk z Kanady.
OK, ale to mimo wszystko nie są postaci z pierwszych stron gazet.
W swej siedzibie przy ul. Grzybowskiej w Warszawie PSL organizowało też konferencje, na które zapraszano np. Bohdana Porębę – znanego reżysera, jednoznacznie kojarzonego politycznie z polskim nacjonalizmem – oraz inne, skrajne antyukraińskie środowiska i osoby. W wielu regionach kraju to właśnie politycy PSL byli inicjatorami antyukraińskich uchwał sejmików samorządowych, czy pseudonaukowych konferencji na temat przeszłości. Wspólnym mianownikiem tych przedsięwzięć były działania z jednej strony skupiające się na martyrologii, tragedii ludności polskiej, a z drugiej strony wymierzone we współczesną Ukrainę niebędącą w strefie wpływów rosyjskich. Niejednokrotnie pojawiły się także głosy polityków SLD –np. wystąpienia Millera dotyczące kwestii historycznych mieszczące się też w tym nurcie. Krótko mówiąc: dość dawno już stało się jasne, że nie jest to tylko margines. Zarówno politycy SLD, jak i PSL używali też argumentów gospodarczych – że na sankcjach wobec Rosji stracą polscy producenci.
To prawda, ale SLD jest dziś poza parlamentem, a PSL ledwo się w nim zmieściło…
Tak, ale pamiętajmy, że znaczenie tego nurtu wzmacniała jednak część mediów, bezkrytycznie przyjmując poglądy tych polityków, ale także liderów środowisk kresowych. Epatowanie opisami okrucieństwa, język ideologii oraz propagandy, pomijanie kwestii ukraińskich cywilnych ofiar – to główne składowe tej „antydebaty”. Co więcej, tego typu działania sieją prawdziwe spustoszenie na terenach polsko-ukraińskiego pogranicza. Ilekroć ksiądz Isakowicz-Zaleski odwiedzał w ostatnim okresie Przemyśl, Jarosław, Hrubieszów czy Chełm, wszędzie przyjmowany był przez samorządy bądź podporządkowane im instytucje kultury. Sale wypełniają tłumy ludzi, jego publikacje są dostępne niemal w każdej małej, prowincjonalnej księgarni. Owszem, można bagatelizować Isakowicza-Zaleskiego, ale jeżeli głos w kwestii przeszłości w podobnych duchu zabierają przedstawiciele czołowych partii politycznych, to naprawdę jest to problem. Z jednej strony mamy więc ludzi pracujących w duchu dialogu, ale z drugiej trend wręcz przeciwny.
Czy to przejście między kwestią upamiętnienia ofiar Wołynia, a działalnością wymierzoną w Ukrainę jest aż tak oczywiste i jednoznaczne? Z rosyjskiego punktu widzenia należy budować i podsycać to przełożenie, bo z oczywistych powodów jest dla Rosji korzystne. Czy jednak tych kwestii nie można przedyskutować oddzielnie? Nie znam poglądów Wojciecha Smarzowskiego na sprawy polsko-ukraińskie, ale nie podejrzewam go o celowe sprzyjanie interesom politycznym Putina. Wcześniejszy film, Róża, sytuuje go raczej po stronie zwolenników historii krytycznej.
Smarzowski nie działa jednak w próżni. Zgadzam się w kwestii Róży, ale już nie w kwestii realizowanego obecnie dzieła, które ma określony scenariusz, a którego pierwszym historycznym konsultantem była pani Ewa Siemaszko. Ta autorka nie tylko mówi o tragedii polskiej ludności Wołynia i Galicji, nie tylko bada liczbę ofiar, ale wypowiada się także na tematy związane ze współczesną polityką. Siemaszko propaguje politykę izolacjonizmu, występowała między innymi przeciwko Juszczence w okresie pomarańczowej rewolucji. W „Rzeczpospolitej” ukazał się w 2003 roku jej słynny tekst na ten temat zatytułowany Prawda przede wszystkim. W innych publikacjach i wywiadach konsekwentnie lansowała tezę o zagrożeniu nacjonalistycznym wśród współczesnych elit ukraińskich. Według niej Juszczenko był nacjonalistą nie dlatego, że realizował konkretną politykę pamięci, ale dlatego, że nie wpisywał się się w kresowy schemat rozmowy o przeszłości: albo na kolana i przepraszajcie, a i tak – jak mawiał Kuroń – będzie źle, bo nieodpowiednio leżycie i nie tak bijecie się w piersi – albo jesteście nacjonalistami. To samo widzimy dziś w odniesieniu do Poroszenki, który przecież nie jest z zachodniej Ukrainy i któremu trudno chyba przypisać poglądy skrajnie nacjonalistyczne.
A czy nie jest tak, że ze względu na aktywny udział skrajnej, nacjonalistycznej prawicy w rewolucji Majdanu jej ideologiczny wpływ na główny nurt polityki ukraińskiej jest jednak większy niż kiedyś? Nawet jeśli Poroszenko nie jest nacjonalistą, co byłoby zresztą absurdalne, biorąc pod uwagę jego background , to jednak jako prezydent udziela on pewnych koncesji nacjonalistom – a to wpływa na całą debatę publiczną.
Sytuacja w ostatnich miesiącach wygląda tak, że Swoboda po Majdanie straciła na znaczeniu, bo skompromitowała się słynnym projektem zmian dotyczących języka rosyjskiego i uwikłaniem części jej polityków w wątpliwe interesy; zaproponowany przez nią minister obrony nie zapisał się złotymi zgłoskami w historii Ukrainy, podobnie jak prokurator generalny – nie ma ich już w rządzie. W obecnej ekipie nie ma ludzi kojarzonych z tym środowiskiem. Nie są znaczącą siłą w parlamencie, nie znaczą wiele nawet na poziomie lokalnym, np. lwowskim.
Oczywiście można powiedzieć, że „pojawił się Prawy Sektor”, ale Prawy Sektor jest tak naprawdę dzieckiem Majdanu. Tworzyły go luźne grupy paramilitarne, ideologicznie zorientowane na różne odcienie dziedzictwa Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ale nie był to od początku projekt polityczny. Po Majdanie powstała partia, ale poza frontem i poza sytuacjami przesilenia Prawy Sektor nie odgrywa znaczącej roli w realnym życiu politycznym.
W Donbasie walczyły jednak bataliony ochotnicze, które również skupiały mnóstwo nacjonalistów. Czy to nie daje im mandatu, aby wywierać realny wpływ na scenę polityczną Ukrainy?
Ten problem dotyczy nie tylko batalionów tzw. Ochotniczego Korpusu Prawego Sektora, ale też batalionu OUN czy batalionów związanych ze Swobodą. W pewnym momencie wojny na wschodzie to ochotnicy i wolontariusze zastępowali państwo. Część z dowódców poczuła swoją siłę i próbuje na stałe zaistnieć poza areną walki stricte militarnej.
I mają szansę zaistnieć w wielkiej polityce?
Mogą zaistnieć jako element destrukcji. Co jakiś czas na Ukrainie dochodzi do sytuacji, w której na styku skorumpowanej władzy i szarej strefy pojawiają się ludzie z batalionów ochotniczych. Słabość państwa i jego nieobecność w pewnych dziedzinach powodują, że niszę zapełniają ludzie z inicjatywą, mający broń i potrafiący jej użyć. Pytanie brzmi, na ile państwo ukraińskie, które obecnie modernizuje armię i inne służby, jest w stanie opanować sytuację. Jakiś krok wykonano – część batalionów podporządkowała się armii, przestały być samodzielnymi jednostkami, które same wybierają sobie dowódców, nie wiadomo skąd mają broń i na jakiś zasadach działają.
Tak było na przykład z Ajdarem. Nagle pojawiły się dwa Ajdary, dwóch dowódców, a każdy mówił co innego. Jedni walczyli, drudzy robili z tego biznes, kilku aidarowców okazało się być powiązanych z oligarchą z otoczenia Janukowycza… W pewnym momencie pojawiło się jednak państwo i próbuje to uporządkować, a kryteria ideologiczne schodzą na dalszy plan. Oczywiście zarówno Swoboda, jak i Prawy Sektor, kiedy trzeba używają retoryki narodowej, zwłaszcza w odniesieniu do Donbasu i bieżącej polityki. Sporo w tym jednak PR-u, budowania wizerunku.
A jakie może być znaczenie dyskursu etnonacjonalistycznego i całej tradycji OUN dla kształtowania się tożsamości współczesnych Ukraińców i definiowania przez nich interesów narodowych?
Nie da się tego dobrze zrozumieć, przyjmując polską optykę historyczną, czyli traktując OUN wyłącznie jako element konfliktu polsko-ukraińskiego; tymczasem z punktu widzenia Ukraińców najistotniejszy jest wątek antysowiecki, tzn. walka nacjonalistów z Armią Czerwoną i NKWD. Ten antysowiecki rys ukraińskiego nacjonalizmu istnieje oczywiście w świadomości polskich historyków, ale dla większości opinii publicznej istnieje wyłącznie rys antypolski.
I niestety, muszę powiedzieć, że to nie jest żadne polskie know-how – to tak naprawdę przekopiowana perspektywa rosyjska.
W rosyjskich filmach dokumentalnych dotyczących września 1939 roku, ale też w polskiej publicystyce, można przeczytać, że OUN wspólnie z Niemcami dokonał wtedy agresji na Polskę. To jest zupełne pomieszanie pojęć i zachwianie wszelkich proporcji, np. jeżeli chodzi o skalę ukraińskiej „irredenty” przeciw II RP i skalę udziału Ukraińców – obywateli polskich – w jej obronie w czasie kampanii wrześniowej.
Dobry przykład to historia pułkownika Petra Diaczenki, petlurowca, a w okresie II RP oficera Wojska Polskiego, który we wrześniu 1939 bronił Polski, ale później przeszedł na niemiecką stronę. W okresie okupacji dowodził Ukraińskim Legionem Samoobrony, który stacjonował w Warszawie w czasie powstania warszawskiego. Eksponuje się historię tego oficera i wokół niego buduje całą narrację o ukraińskiej kolaboracji z nazistami, a nie mówi się nic o ukraińskich oficerach, którzy w latach 1918–21 walczyli o niepodległą Ukrainę, a następnie w polskich mundurach ginęli w kampanii wrześniowej, w Katyniu czy jako powstańcy w czasie powstania w Warszawie.
Czy wiemy tu coś o dokładnych liczbach? Jakie były prawdziwe proporcje?
W kampanii wrześniowej w Wojsku Polskim służyło 100–120 tysięcy żołnierzy pochodzenia ukraińskiego, z czego zginęło około 8 tysięcy, a kilkanaście tysięcy zostało rannych. Wielu trafiło do niewoli i na Sybir. Z kolei w podporządkowanym Niemcom batalionie „Nachtigall” służyło 300 Ukraińców, w batalionie „Roland” ponad 200. Oczywiście była też policja w służbie niemieckiej i 14. dywizja SS „Galizien”, ale trzeba to widzieć w kontekście liczebności kolaborujących jednostek rosyjskich czy innych narodowości, których było znacznie więcej. Jednocześnie mało znana, a przecież bardzo wymowna jest warszawska biografia pułkownika Semena Fedorońko i jego rodziny. Fedorońko pochodził z okolic Sanoka, był oficerem armii Petlury. Po traktacie ryskim znalazł się na terenie II Rzeczpospolitej, był kapelanem żołnierzy prawosławnych WP – i w końcu zginął w Katyniu jako oficer polski. Jeden jego syn, Aleksander zginął jako pilot RAF-u, a dwóch innych, Orest i Wiaczesław jako powstańcy warszawscy. Koło soboru prawosławnego na Pradze znajduje się pomnik, a na wolskim cmentarzu prawosławnym symboliczna mogiła całej rodziny.
Ukraiński kontekst powstania warszawskiego jest jednak w polskiej świadomości jednoznaczny – chodzi o kolaborację z Niemcami i mordowanie cywilów.
Dlatego właśnie przywołuję historię rodziny Fedorońko. Udział Ukraińców w tłumieniu powstania i masowe zbrodnie im przypisywane to przykład zwycięstwa propagandy nad historią. Kilku polskich historyków niejednokrotnie wskazywało, że gros sił brutalnie tłumiących Powstanie stanowili nie Ukraińcy, lecz jednostki złożone z Rosjan, Kałmuków i innych narodowości ZSRR. Ukraińcy z dywizji „Galizien”, czy ULS stanowili margines i nie ma dowodów, że brali udział w masakrach cywilów. Ilościowo i „jakościowo” dużo więcej do powiedzenia mieli żołnierze pół-Polaka Kamińskiego z ROA czy Rosjanie z tzw. RONA generała Własowa. Jednak dzięki m.in. powieści Romana Bratnego, a także masowo powielanym wspomnieniom, w których wszystkich żołnierzy Hitlera ze wschodu nazywano „Ukraińcami”, mamy taki, a nie inny obraz sytuacji.
Problem generalnie jest jednak szerszy, chodzi bowiem nie tylko o odrzucenie propagandowych klisz, ale też o wiedzę i świadomość na temat zaangażowania Ukraińców po stronie koalicji antyhitlerowskiej. W samej Ukrainie po okresie dominacji sowieckich narracji próbuje się pokazywać inny obraz II wojny światowej, a zwłaszcza tych żołnierzy-Ukraińców, którzy walczyli np. w armii kanadyjskiej czy amerykańskiej. Dotychczas jednak nie mówiło się zbyt wiele o Ukraińcach walczących w armii Andersa, którzy leżą pochowani na Monte Cassino. To są rzeczy znane historykom, ale nieistniejące dla ukraińskiego (ale też i polskiego) społeczeństwa. A to dlatego, że przez lata narracja Wielkiej Wojny Ojczyźnianej była na Ukrainie narracją jedyną – z podziałem na ukraińskich „faszystów” i oczywiście liczniejszych „dobrych” Ukraińców walczących w szeregach Armii Czerwonej.
A ilu właściwie służyło po jednej i po drugiej stronie? I jak się to ma do obecnego przywiązania Ukraińców do tradycji nacjonalistycznej?
W Armii Czerwonej służyło w czasie II wojny światowej 6–7 milionów Ukraińców. W formacjach zbrojnych konspiracji OUN i oddziałach UPA służyło ich w różnych okresach od 15 do 35 tysięcy. Zabitych, represjonowanych, wysiedlonych bądź wysłanych do gułagu za rzeczywistą lub rzekomą działalność nacjonalistyczną było oczywiście o wiele więcej: według dokumentu z archiwów samego Berii z roku 1954 w starciach z Armią Czerwoną „ukraińscy nacjonaliści” stracili 153 tysiące zabitych, 134 tysiące aresztowanych i ponadto jeszcze około 200 tysięcy deportowanych do łagrów Ukraińców; straty wśród Armii Czerwonej, NKWD i zwolenników sowieckiej władzy szacowano na 30 tysięcy. Oczywiście przez cały okres ZSRR określenia „Bandera” czy „burżuazyjny nacjonalista” były stygmatyzujące.
A po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości?
Od końca lat 80. w Polsce niejednokrotnie twierdzono, że na zachodzie Ukrainy triumfy święcą nacjonaliści, Kongres Ukraińskich Nacjonalistów czy UNA-UNSO. To jednak marginalne formacje, mające w Radzie Najwyższej po kilku deputowanych. Za to nie zauważano zazwyczaj całego elementu postsowieckiego, tj. partii komunistycznej, rzeczników imperialnych interesów Rosji czy zwyczajnych oportunistów, okradających Ukrainę na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli spojrzy się na ruch nacjonalistyczny przez pryzmat Polski, to rzeczywiście – mają swoje struktury, wydają książki, gazety, odwołują się do podobnych ideologii, ale czy mogą przechwycić rządy na Ukrainie? To niemożliwe, z kilku co najmniej powodów, jak m.in. orientacja młodego pokolenia na Europę, zróżnicowanie regionalne Ukrainy, społeczeństwo obywatelskie i w końcu rozbicie środowisk odwołujących się do tradycji OUN. Jednocześnie ostatnie badania pokazują, że to właśnie na zachodniej Ukrainie jest największa sympatia do Polaków [1].
Istnieje także niepokój związany z nastrojami antysemickimi w Ukrainie – to chyba najczęstszy zarzut, podnoszony nie tylko przez rosyjską propagandę.
W niedawnych ankietach na temat osób cieszących się największym autorytetem na jednych z pierwszych miejsc znaleźli się Josyf Zisels i Semen Guzman. Zisels to lider społeczności żydowskiej, dysydent. Guzman – psychiatra, publicysta, wolny elektron i dysydent, osoba publicznie zaangażowana w różne projekty społecznościowe, kompletnie niezależna politycznie. Te osoby funkcjonują w Kijowie, są rozpoznawalne, występują w mediach, liczą się z nimi politycy różnych opcji. Niektórzy Żydzi opowiedzieli się za Ukrainą nie tylko w sensie deklaratywnym, ale organizując akcje poparcia w Izraelu, zbierając pieniądze na leczenie rannych czy jadąc walczyć w batalionach ochotniczych. Jak chce się znaleźć antysemityzm na Ukrainie, to się go oczywiście znajdzie. We wrześniu 2014 roku sprofanowano w Kijowie, poprzez namalowanie swastyk, pomnik ofiar egzekucji w Babim Jarze. Zarazem z inicjatywy jednego z rabinów w bardzo krótkim czasie zbudowano pod Kijowem Anatewkę.
A w jakich kategoriach Wołyń i wydarzenia lat 40. funkcjonują w ukraińskiej debacie publicznej? W Polsce przeważa pogląd, że na zachodzie Ukrainy nie uznaje się wydarzeń wołyńskich za zbrodnię, a reszta Ukraińców po prostu nic o tym nie wie.
Na pewno nie jest tak, że temat Wołynia w ogóle tam nie istnieje. Kiedy Jarosław Hrycak wydał swoją książkę Страсті за націоналізмом, na łamach kijowskiej „Krytyki” odbyła się długa debata na temat nacjonalizmu, ale i kolaboracjonizmu, w której uczestniczyli czołowi dyskutanci z Ukrainy i z ukraińskiej diaspory. W młodszym pokoleniu na temat integralnego nacjonalizmu ukraińskiego piszą Ołeksandr Zajcew czy Andrij Portnow, którzy nie analizują OUN-u ani podziemia ukraińskiego w kategoriach ideologicznych i są dalecy od apologetyki. Są oczywiście również prace ideologiczne… W 2013 roku temat Wołynia przetoczył się przez główne ukraińskie media, a w najpopularniejszym talk-show Ukrainy, Savik Schuster Live dyskutowali o tym wydarzeniu czołowi ukraińscy historycy, politycy, w tym uczestnicy z Polski. Kilka stacji emitowało filmy dokumentalne, w których bohaterami byli np. pochodzący z tzw. kresów pułkownik Hermaszewski czy historyk Grzegorz Motyka.
Wołodymyr Wiatrowycz, nowy szef ukraińskiego IPN kilka lat temu wyrażał nadzieję, że „Bandera stanie się tym, kim naprawdę był – bohaterem” i faktycznie dziś promuje dobrą pamięć o tej postaci.
Można skupić się na Wiatrowyczu i mówić, że jest to jedyna optyka w Ukrainie – ale to zwyczajnie nie jest prawdą. Przez ostatnie lata akcenty w historiografii i polityce historycznej zmieniają się w wielu kwestiach. Na przykład przez cały okres rządów Kuczmy, tzn. do 2004 roku, bardzo mało mówiono o czasach Ukraińskiej Republiki Ludowej pod wodzą Symona Petlury, ale jeszcze przed Majdanem – dzięki historykom i pasjonatom, ale także dzięki powieści Wasyla Szklara Czornyj Woron – zaczęto mówić o Chłodnym Jarze, nieopodal Czerkas, gdzie oddziały ukraińskie walczyły do lat 20. z bolszewikami. Planowany jest film na ten temat, a obchody 95 rocznicy powstania Republiki Chłodnojarskiej stały się elementem tej narodowej narracji, w której w ogóle nie ma OUN-u, za to jest tradycja środkowoukraińska, kozacka, Petlurowska i ogólnie propaństwowa. Krótko mówiąc: to wszystko się cały czas gotuje.
Z perspektywy polskiej widać jednak przede wszystkim, że gdzieś postawiono pomnik Bandery…
Na zachodniej Ukrainie, gdzie największy odsetek turystów stanowią Polacy, oprócz dawnych ulic Mickiewicza czy Słowackiego pojawiają się sklepy z polskimi szyldami; ludzie używają nazwy Stanisławów, a nie Iwano-Frankiwsk, a znajomość języka polskiego stanowi deklarację europejskich aspiracji. To wszystko świadczy, że polskie dziedzictwo na tym obszarze nie jest rugowane: albo jest oswajane na nowo, albo zawsze dla części tamtejszych ludzi było czymś ważnym. Narzucanie kalki, że na zachodniej Ukrainie w każdym mieście stoją pomniki Bandery a w lasach kurhany UPA i że to jakiś bastion nacjonalizmu, jest kompletnym nieporozumieniem.
Trzeba jednak pamiętać, że przecież obok historii wojennych i przedwojennych w kwestii pamięci historycznej w Ukrainie mamy też dużo świeższe sprawy do rozwiązania. Weźmy tzw. Leninopad, czyli masowe obalanie pomników z okresu sowieckiego czy zmiany nazw ulic i miast – to próba dokończenia czegoś, czego nie zrobiono po 1991 roku. Dla mnie nie mniejszym problemem niż gloryfikacja nacjonalizmu – kiedy patrzy się na Ukrainę w kontekście pamięci, pomników, narracji – jest np. pomnik czekistów w centrum Mikołajkowa, istniejący do niedawna jeszcze Zaułek Czekistów w Kijowie czy cała plejada miast i miasteczek, gdzie upamiętniane pomnikami i tablicami są osoby nie tylko kojarzone z systemem totalitarnym, ale wprost odpowiedzialne za Wielki Głód na Ukrainie w latach 1932–33, za milionowe ofiary i spustoszenie z którym Ukraina nie radzi sobie do dziś! A przecież brak krytycznego podejścia, chęci oczyszczenia się, wiele nieodkrytych traum: to nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Dobrym przykładem jest Hiszpania, gdzie nierozwiązanie kwestii pochowanych czy niepochowanych walczących po obu stronach wojny domowej 1936 roku wywołuje do dziś polityczne emocje. Porządkowanie pamięci historycznej do długi proces, a patrzenie na historię Ukrainy XX wieku wyłącznie z polskiej perspektywy nie daje szansy zrozumienia nie tylko tej dawnej, ale i współczesnej Ukrainy.
W Polsce debata o Jedwabnem odbyła się po 11–12 latach od wielkiego przełomu, ale w naszym przypadku to był czas poczucia bezpieczeństwa i stosunkowo pewnej przyszłości. Czy podobnego rodzaju debata publiczna o Wołyniu jest dziś możliwa na Ukrainie?
Debata o Wołyniu już się toczy. Prace historyków – Ihora Iljuszyna czy Wołodymyra Kyryczuka, teksty Jarosław Hrycaka, Ołeksandra Zajcewa, Iwana Olchowskiego, audycje telewizyjne i filmy dokumentalne nie pojawiły się dopiero po Majdanie, ale jeszcze przed pomarańczową rewolucją, np. w roku 2003 i wcześniej. Oczywiście publiczna dyskusja nie toczyła się na taką skalę, jak w Polsce o Jedwabnem; jak dotąd jest to debata na poziomie elit intelektualnych i najważniejszych mediów. Telewizyjna rozmowa o Wołyniu z 2013 roku, o której wspominałem, rozegrała się jednak z udziałem plejady przedstawicieli wszystkich możliwych nurtów politycznych: od Swobody do Partii Regionów. Na ile ukraińskie społeczeństwo odebrało ten przekaz, na ile ta debata spełniła swoją rolę? Nie wiadomo … Nie można jednak mówić, że tej debaty nie ma. Co najmniej od 2003 roku idą za tym projekty badawcze i wydawnicze, które mniej lub bardziej próbują o temat zahaczyć. Skala tych badań i nakłady publikacji odzwierciedlały niestety nienajlepszy stan ukraińskiej humanistyki.
Spójrzmy jednak na kwestie polsko-ukraińskie według trochę innego klucza, tzn. w kontekście historycznych debat w zachodniej Europie. Kiedy w Niemczech Zachodnich rozpoczęła się rzeczywista społeczna dyskusja o nazizmie? Czy nie w 1968 roku? A kiedy Francuzi otworzyli się na kwestię swojego udziału w holocauście – nie tylko urzędników rządu Vichy, ale też normalnych Francuzów? W latach 70.
To znaczy, że dla Ukrainy jest za wcześnie? Jak długo ten proces przepracowywania przeszłości powinien potrwać?
Jak widać z przykładów zachodnich tego typu procesy wymagają lat, i zależą od wielu czynników – kondycji elit, sytuacji gospodarczej, relacji z sąsiadami. Przykładowo, polskie naciski w kwestii ofiar Wołynia i Galicji zmusiły Ukraińców nie tylko do odpowiadania na postulaty płynące z Warszawy, ale i do większego zaangażowania w badania własnej przeszłości z okresu II wojny i okresu powojennego. Niesie to jednak także inny skutek – odrodzenie pamięci ukraińskich traum w relacjach z Polakami. Lista w tym przypadku też nie jest krótka – zdrada sojuszników w Rydze w 1921 roku, pacyfikacja Galicji w roku 1930, niszczenie cerkwi na Chełmszczyźnie w roku 1938, mordy na ukraińskiej ludności cywilnej w okresie II wojny światowej i po jej zakończeniu, wyrzucenie w latach 1944–46 około 500 tysięcy Ukraińców z terenów Polski do ZSRR i w końcu akcja „Wisła”. To są tragedie, które dotknęły wiele ukraińskich rodzin, za tym szło również niszczenie instytucji kultury, świątyń, rabunek mienia, brutalna propaganda…
Na Ukrainie dopiero po 1991 roku zaczęto o tym mówić, dopiero od lat 90. zaczęto stawiać pomniki deportowanym z Polski, wydawać na ten temat książki. Siłą rzeczy ta pamięć zaczęła docierać do ogółu społeczeństwa, przecież nie tylko w Polsce mamy wśród elit potomków kresowian, ale też wśród ukraińskich elit są dzieci tych, którzy ucierpieli z rąk polskich.
Wykorzystywane w Polsce do opisu strat po stronie ukraińskich cywili terminy-klucze, jak np. „akcje odwetowe” nie zamykają i nie rugują z ukraińskiego dyskursu kwestii ukraińskich ofiar i traumatycznych epizodów ukraińskiej pamięci.
Ten aspekt też trzeba brać pod uwagę, gdy się chce prowadzić dialog. Jeśli zaś chodzi o tempo przyswojenia i przepracowania różnych elementów zbiorowej pamięci, to oprócz modelu polskiego i ukraińskiego mamy w Europie jeszcze inne, chyba ciekawsze przykłady. W latach 90. w Rumunii masowo stawiano pomniki Antonescu i gloryfikowano jego postać. Dopiero kiedy Rumunia weszła do Unii Europejskiej, nastąpiła w tej kwestii rewizja poglądów, a część pomników zdemontowano.
Czy na Ukrainie nastał już podobny moment?
Wydaje się, że biorąc pod uwagę trwającą wojnę na wschodzie kraju, militarne zagrożenie ze strony Rosji oraz uwarunkowania wewnątrzukraińskie, – nie jest to obecnie możliwe. Wielu Polaków, nawet z sympatią odnoszących się do Ukrainy, nie chce jednak zrozumieć tych uwarunkowań. Cały czas panuje oczekiwanie, że ten moment nastanie tu i teraz: i to na ściśle określonych, polskich warunkach. W to właśnie wpisuje się niestety planowany film Smarzowskiego. On ten projekt uzasadnia między innymi w ten sposób, że to był przemilczany temat, że elity ze względu na poprawność polityczną czy jakieś geopolityczne kalkulacje go zamiatały pod dywan, że nie wydawano na ten temat książek, że trzeba o tym wreszcie głośno powiedzieć. Ale jeśli zajrzymy do dowolnej księgarni, to znajdziemy tam mnóstwo publikacji.
Ale to chyba kwestia ostatnich lat.
No właśnie nie! Obok nowych książek znajdziemy przecież reprinty Czerwonych nocy Henryka Cybulskiego, wspomnień komendanta oddziałów „samoobrony” z Wołynia, które w okresie PRL miały kilka wydań i to w masowych nakładach czy monografię Szoty i Szczęśniaka Droga donikąd. Polska wojna z UPA, którą po raz pierwszy wydano w latach 70. Nie jest wcale tak, jak twierdzi wielu uczestników polsko-ukraińskich dyskusji, że w PRL o Wołyniu w ogóle nie pisano, a tylko zastępczo wolno było mówić o walkach z UPA po 1945 roku w Bieszczadach czy województwie lubelskim, o czym opowiadają Łuny w Bieszczadach Jana Gerharda. Nie prowadzono badań naukowych, ale temat w prasie i wspomnieniach wojennych był obecny. Mimo to Smarzowski w wielu wywiadach podtrzymuje ten stereotyp: że to wyparte, zapomniane i że nie wolno było o tym mówić. I niestety jego film może całą tę sytuację rozjątrzyć, wywołując złe emocje poprzez przerysowanie.
A na czym to przerysowanie polega? A w każdym razie – skoro filmu jeszcze nie widzieliśmy – co w tej materii sugeruje scenariusz?
Kiedy Smarzowski przedstawia ukraińskiego policjanta, to ilość jego złych cech jest tak skumulowana, że trudno go nie nienawidzić. Sam reżyser mówi, że stara się to ważyć, że pokaże dwie strony medalu i że „nikomu się to nie spodoba” – ani nacjonalistom polskim, ani ukraińskim. I faktycznie, w scenariuszu pojawia się polski policjant na służbie niemieckiej, który pacyfikuje ukraińską wieś. Jednak główna narracja to są ciągłe ukraińskie gwałty, palenie domów i obcinanie głów siekierą. Jasno, jednoznacznie, ostrymi barwami zarysowany wróg, w konwencji filmu Ogniomistrz Kaleń. I teraz, ludzie, którzy z racji swego urodzenia, wychowania, czy rodzinnych wspomnień często wcale nie są naznaczeni traumą, nie wynieśli z domu tego obrazu konfliktu polsko-ukraińskiego, nagle dostają taki ideologiczny prezent, wojenną historię Polaków i Ukraińców w pigułce. Proszę bardzo: oto zło wcielone, prymitywni chłopi, kolaboranci, banderowcy, UPA, sadyści gorsi od hitlerowców, którzy zabili 100, 150, 200 tysięcy Polaków albo i nawet pół miliona – bo do takich liczb dochodzą co bardziej krewcy „kresowi” publicyści.
Taki film będzie sprzyjał powielaniu, wzmacnianiu tego obrazu Ukraińca, który już istnieje, który od wieków był budowany na pograniczu. Mściwy hajdamaka, zdrajca Rzeczypospolitej, podstępny „pop” – takie obrazy to zresztą nie była specjalność wyłącznie kina i literatury okresu PRL-u, bo znajdziemy je również w polskiej literaturze czasów zaborów i II RP. Dla nabrania dystansu do tematu „banderowców” polecam książkę Doroty Sapy Między polską wyspą a ukraińskim morzem. Natomiast film Wołyń Smarzowskiego w mojej ocenie nie wniesie nic twórczego do debaty czy pamięci o polskich ofiarach z Wołynia, gdyż raczej nie będzie w nim żadnej refleksji, namysłu nad tym, że to działo się w czasie totalnej wojny, że istniał tam cały łańcuch przyczyn.
A jakiego kontekstu Pana zdaniem brakuje?
Nie zapominając ani o dysproporcji liczby ofiar, ani o winie konkretnych ukraińskich dowódców i polityków – musimy pamiętać choćby o tym, że istnieje też problem ofiar ukraińskich. Jeżeli rozmawiamy o kolaboracji, to nie może być tak, że rozmawiamy wyłącznie o kolaboracji ukraińskiej, zwłaszcza na Wołyniu. Wśród specjalistów o tym się mówi, natomiast w dyskursie publicznym nie ma nawet próby zrozumienia, że jednym z elementów wpływających na dynamikę konfliktu wołyńskiego był udział znacznej liczby Polaków w niemieckiej administracji gospodarczej i policji kryminalnej czy w batalionach policyjnych, tzw. Schutzmannschaften.
Wraz z historiami przedwojennymi – głodem ziemi i ogólną sytuacją ekonomiczną, polską kolonizacją, stosunkiem administracji do ludności lokalnej, propagandą płynącą z ZSRR, aktywnością komunistów i OUN – to wszystko powodowało zaognienie sytuacji. Trzeba pamiętać o specyfice tego konkretnego miejsca. Wołyń przed wojną był najbardziej zapóźnionym cywilizacyjnie i biednym obszarem II RP, gdzie wyjątkowo silne wpływy mieli prosowieccy komuniści z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Tamtejszy eksperyment wojewody Józewskiego – próba pozyskania ludności ukraińskiej liberalną polityką narodowościową i wywierania „prometejskiego” wpływu na Ukrainę sowiecką – był realizowany tylko do pewnego momentu. W latach 30. rząd dusz polskich elit państwowych przejął już nurt endecki i zwyciężył koncept „rozwiązania kwestii ukraińskiej” poprzez „umacnianie polskości na wschodzie”, tzn. przez pacyfikacje wsi z pomocą wojska, przechrzczenie prawosławnych na rzymskich katolików itd. Wtedy też na tym terenie silniejsze stały się wpływy OUN.
Ale o tym też w Polsce wiadomo.
O tym wszystkim możemy sobie pogadać z polskimi historykami Grzegorzem Motyką, Włodzimierzem Mędrzeckim czy Tomaszem Stryjkiem, z dziennikarzami, jak Paweł Smoleński czy Magdalena Grzebałkowska, natomiast reszta łatwo wpada w nurt jednostronnego widzenia – skupiający się na „ludobójstwie” i jego skali. I właśnie jego skala i okrucieństwo mają usprawiedliwiać to, że nie mamy już o czym rozmawiać, a Ukraińcy mają tylko jedno wyjście – przyznać się, odciąć od tego i wymazać Banderę i UPA z podręczników do historii. A z drugiej strony wciąż brakuje tego, o czym pisał Daniel Beavois, to znaczy pogłębionej debaty o różnych wymiarach polskiej obecności na tym obszarze. Mamy oczywiście prace Jerzego Tomaszewskiego dotyczące dwudziestolecia międzywojennego, prace Andrzeja Chojnowskiego, książki Ryszarda Torzeckiego na temat „kwestii ukraińskiej”, mamy Rekonstrukcję narodów Snydera i Trójkąt ukraiński wspomnianego już Beavois, wydaje się, że wszystko zostało powiedziane, zbadane…
To mało?
Wygląda na to, że tak, bo mamy równocześnie do czynienia trendem przeciwnym. Pani Ewa Siemaszko mówi nagle, i jest to publikowane w IPN-owskim wydawnictwie, że prześladowania Ukraińców to jakiś wymysł, wytwór „politycznej poprawności”, że tak naprawdę w II RP nie było z tym żadnego problemu. Wtórują jej inni historycy tacy jak Czesław Partacz, Lucyna Kulińska i wielu innych. W kolejnych reportażach telewizyjnych pokazuje się ludzi mówiących, o tym, że nie było żadnego konfliktu – my gadaliśmy po polsku, oni po ukraińsku, wszyscy spotykali się na święta itd.
Tak też oczywiście bywało, ale była też i inna rzeczywistość. Ta, o której pisał np. Danyło Szumuk, rodowity Wołynianin, ten sam, który w polskich i sowieckich wiezieniach i łagrach przesiedział 42 lata… Pochodził z rodziny polsko-ukraińskiej; wspomina o braku w II RP alternatywy – chcesz być na państwowym etacie, to przechodzisz na rzymski katolicyzm i wtedy masz pracę, możesz dokupić ziemię itd. Całe to podłoże, w tym konflikt społeczny: fakt, że ziemi z reformy rolnej nie parcelowano dla Ukraińców, bardzo ograniczona droga do służby państwowej…
Petlurowcy służyli w polskiej w armii.
Tak, ale już np. ukraińscy poborowi nie mogli być podoficerami, a niektóre rodzaje wojsk i specjalności były dla nich niedostępne… To te wszystkie niuanse budują głębsze rozumienie relacji polsko-ukraińskich. Także i to, że pożogę na Wołyniu rozpalili i kropkę nad i w tym konflikcie – pisał o tym Mirek Czech – postawili Sowieci. Oni też ostatecznie wyrzucili w 1945 roku Polaków z Wołynia i z Galicji. Do lat 80. na Ukrainie odbywały się nagłaśniane w mediach procesy ukraińskich nacjonalistów, także w kontekście zbrodni na polskiej ludności cywilnej. O tym wszystkim się prawie nie mówi. I o tym, że po polskiej stronie granicy były przypadki regularnych zbrodni wojennych, co publicznie raz przyznał Grzegorz Motyka i raz Łukasz Kamiński, szef IPN. A jednocześnie cały aparat IPN-owski usiłuje w pewnym sensie legitymizować te zbrodnie formułą – jak powiedziała pani Siemaszko – „prewencyjnych akcji odwetowych”.
Śledztwa w sprawach zbrodni na Ukraińcach należą do wyjątków.
A gdy o tym wszystkim staram się mówić, od razu słyszę, że „relatywizuję”, że po stronie ukraińskiej to był ludobójczy koncept, a po polskiej przypadkowe „ofiary akcji odwetowych”. Ale czy można zmierzyć skalę ludzkiego cierpienia i straty w ten sposób? Czy jeśli tych cywilnych ofiar po ukraińskiej stronie było 20 tysięcy, to one się w ogóle nie liczą – tylko dlatego, że to jest mniej niż 60 czy nawet 100 tysięcy Polaków?
Ile instytucji w Polsce zmierzyło się do końca z problemem odpowiedzialności po polskiej stronie, w tym instytucji reprezentujących państwo? Owszem, Karta wydała Egzekutora Dąbskiego. Owszem, w Piskorowicach, gdzie podziemie narodowe wymordowało miejscowych Ukraińców, w szkole wisi tablica upamiętniająca, a na tamtejszym cmentarzu zbudowano kaplicę. I to jest ewenement na skalę europejską: ludzie stamtąd nie boją się tej konfrontacji. Wszyscy, którzy zginęli, byli miejscowi: ktoś był z ukraińskiej rodziny, ktoś był z rodziny polskiej. Ale już kilka kilometrów dalej dominuje inna narracja – kresowa: hasła „Wołyń” i „ludobójstwo” odmieniane we wszystkich przypadkach. Nie ma za to miejsca na pamięć równie realnych, ale ukraińskich ofiar z terenów nad Sanem: ofiar Ludowego Wojska Polskiego czy polskiego podziemia. Podobnie jest w Bieszczadach i na Lubelszczyźnie.
Kilka miesięcy temu miała miejsce fala zbezczeszczeń ukraińskich pomników na pograniczu polsko-ukraińskim, w Monastyrzu, w Hruszowicach czy Radrużu. Sfilmowane akcje wandali bardzo szybko nagłaśniała potem telewizja donbaskich separatystów – jako przykład słusznego oporu Europejczyków wobec banderowskiego faszyzmu. Czy Pana zdaniem to były prowokacje rosyjskich służb, czy działania „spontaniczne”? Z drugiej strony komentatorzy ze środowisk kresowych podkreślali, że te pomniki miały charakter nielegalny. Faktycznie tak było?
Każde z tych upamiętnień jest trochę inne. W przypadku Hruszowic władze twierdziły, że pomnik był wyłącznie „symboliczny”, ale jego inicjatorzy mieli dokumenty, tzn. notarialne potwierdzone zeznania świadka twierdzącego, że dokładnie w tym miejscu pochowani są polegli upowcy. Ponieważ w tradycji chrześcijańskiej każdemu należy się pochówek, to upamiętnienie było zasadne, choć oczywiście można dyskutować o tym, jaki powinno mieć charakter, jaki ma być na nim napis itp. W przypadku Monastyrza było to legalnie zatwierdzone, jakkolwiek po różnych perturbacjach, oznaczenie miejsca pochówku upowców i cywilnych mieszkańców wsi, którzy zginęli w trakcie jej pacyfikacji przez NKWD. Z kolei pomnik w Radrużu oficjalnie jest nielegalnym „pomnikiem symbolicznym”, ale Ukraińcy wywiezieni z tej wsi do ZSRR, którzy go zbudowali, twierdzą, że rzeczywiście są tam pochowani ludzie. Są też upamiętnienia symboliczne, przy których mieszkańcy danej wsi zebrali informacje o wszystkich, którzy w tej wsi zginęli, zarówno tych odnalezionych, jak i zaginionych, tak jest np. we wsi Mołodycz k. Jarosławia.
W 2015 roku mieliśmy do czynienia z falą niszczenia tych pomników według jednego klucza, tj. malowaniem na nich biało-czerwonych barw, znaku Polski Walczącej, wstawianiem tablicy z obelgami, jak miało to miejsce w Radrużu, czy całkowitą dewastacją, jak np. w Wierzbicy. A do tego wszystkiego – akcje niszczenia filmowano, a filmiki wrzucano na stronę „Novorossiya Today”. Część z tych pomników była niszczona kilkakrotnie i pomimo tego, że ukazały się nawet wywiady z domniemanymi „bohaterami” tych akcji, to w żadnym przypadku nie doszło do zatrzymania sprawców. Jeśli jednocześnie dowiadujemy się, że dla narodnego mera Doniecka, pana Gubariewa nagle tak ważny staje się pomnik w odległych Hruszowicach – który skądinąd miejscowym wcale nie wadził – to powinno nam to dać do myślenia.
Jak na coś takiego reagować? Skoro podsycanie konfliktu polsko-ukraińskiego ewidentnie jest w czyimś interesie?
To jest tak naprawdę pytanie o kondycję państwa polskiego: bo dlaczego przez tyle lat choćby w sprawie Hruszowic, gdzie pomnik stoi już kilkanaście lat, do dziś nie znaleziono zadowalającej formuły, by rozwiązać konflikt, wypracować formułę poprzez mozolny dialog? Myślę o schemacie podobnym, jak w Monastyrzu: tam było nielegalne upamiętnienie, więc przedstawiciele naszej społeczności usiedli z sekretarzem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzejem Przewoźnikiem i ustalili, jaki będzie napis i forma pomnika. Przez całe lata, aż do jego zniszczenia w maju 2015, nie było z nim problemu.
W przypadku innych upamiętnień nikt nie podejmował takiej inicjatywy, a znany historyk, obecny sekretarz ROPWiM, Andrzej Kunert w 2013 roku autorytatywnie, publicznie stwierdził, że upamiętnienie w Hruszowicach powinno zostać rozebrane, bo w Polsce nie ma miejsca dla upamiętniania zbrodniarzy i morderców narodu polskiego. W ten sposób uruchomiono pewien mechanizm przyzwolenia: pojawiają się teraz fachowcy od socjotechniki i prowokacji, którzy spokojnie niszczą pomnik za pomnikiem, a sprawców oczywiście trudno wykryć. Jak daleko to zaszło, świadczą losy tablicy na cmentarzu żołnierzy Petlury w Przemyślu.
Ale akurat Symon Petlura w Polsce nie jest traktowany jako postać bardzo kontrowersyjna.
A jednak. W przededniu uroczystości 95. rocznicy zawarcia sojuszu Piłsudski–Petlura, w wyniku decyzji wspomnianej już Rady, na Cmentarzu Wojennym w Pikulicach k. Przemyśla, zawisła tablica o skandalicznej treści. Uroczystości głównie o charakterze religijnym organizowane na cmentarzu żołnierzy URL przez społeczność ukraińską Przemyśla w okresie II RP określono na niej jako „nacjonalistyczne i antypolskie”.
Wydawałoby się, że to kwestia, która nie powinna wywoływać żadnych negatywnych skojarzeń – ci żołnierze nie byli przecież wrogami Polski, ale wspólnie z polskimi żołnierzami walczyli z bolszewikami. I mimo to pojawia się tam treść nie mieszcząca się w formule uszanowania sojuszników ani tym bardziej Ukraińców, mieszkających tam „od zawsze”. Widać po tym, jak wielki jest problem ze stosunkiem do dziedzictwa kresowego i jak różni ludzie tym pogrywają.
I mamy potencjalne źródło konfliktu.
Cud, że po ukraińskiej nie doszło do czegoś podobnego, bo przecież tego typu „nielegalne”, tym razem polskie, upamiętnienia są też po ukraińskiej stronie granicy. Ich powstanie wyglądało najczęściej w ten sposób, że dawni mieszkańcy danej wsi jechali w jakieś miejsce, spontanicznie kupowali materiały budowlane, a potem dogadywali się z szefem rajonu i nie patrzyli na kwestie prawne, regulacje międzynarodowe czy umowy dwustronne; zresztą po ukraińskiej stronie długo nie było instytucji, która by się zajmowała kwestiami upamiętnień. Tak czy inaczej, konflikty w tym obszarze mogą być nadal podsycane, bo zabrakło woli, by uzgodnić ich legalizację – to jasne, że np. Petlurą nikt grał w Europie nie będzie, ale już Banderą i UPA gra się bardzo intensywnie.
Jak słusznie mówiła Oksana Zabużko: wojna w Donbasie to front drugorzędny, ważniejszy jest ten odcinek wojny informacyjnej poza Ukrainą.
Ta wojna informacyjna, odwołująca się do lęków, do kalek myślowych i propagandowych wmontowanych w społeczeństwa postsowieckie – to właśnie jest najgroźniejsze… Widać to także w Polsce po 2013 roku. Jest tu cały obszar pogranicza, gdzie toczył się brutalny konflikt, po jednej i po drugiej stronie ginęli ludzie. I obok polskich ofiar, których nazwiska funkcjonowały w różnych formach upamiętnienia oraz w publicznej narracji – z pomnikiem generała Świerczewskiego w Jabłonkach włącznie – był też nieistniejący temat ofiar ukraińskich.
Dzięki mediom i działaniom różnych środowisk, w tym partii politycznych, pojawiła się jednak „narracja wołyńska”, w której nie ma miejsca ani na lokalną specyfikę, ani na Ukraińców w roli innej niż tylko sprawcy polskich nieszczęść.
Symbolem takiej operacji na pamięci jest słynna rekonstrukcja rzezi wołyńskiej w Radymnie, czyli mieście, gdzie w latach 40. do 50% mieszkańców stanowili Ukraińcy, a obecnie nie ma tam ani śladu cerkwi i ani śladu Ukraińców. W okolicy są wsie, gdzie odziały Batalionów Chłopskich i formacje innej proweniencji mordowały jednorazowo po kilkudziesięciu Ukraińców. Niestety wciąż bardzo łatwo jest grać pamięcią konfliktu, przekazem medialnym i charyzmą konkretnych osób, które na każdym poziomie, dla każdej społeczności i w każdym momencie, gotowe są przedstawić ten schematyczny obraz relacji polsko-ukraińskich. Nietrudno się domyślić, kto na tym najbardziej korzysta.
[1] Według badań przeprowadzonych przez Rating Group Ukraine na zlecenie Międzynarodowego Instytutu Republikańskiego (USA) w marcu 2014 r. z sympatią odnosi się do Polaków 79% mieszkańców Zachodniej Ukrainy (na całej Ukrainie – 50%).
Piotr Tyma – polski historyk, dziennikarz i publicysta, od 2006 roku prezes Związku Ukraińców w Polsce
**Dziennik Opinii nr 26/2016 (1176)