Przypominał o moralnej i politycznej odpowiedzialności Polaków za historię.
Hegel napisał kiedyś, że jedyna lekcja płynąca z historii jest taka, że narody z historii niczego się nie uczą. Można dodać, że narody szczególnie egzaltowane nie uczą się nawet od tych, których czczą jeszcze za życia, a którym po śmierci poświęcają w gazetach specjalne dodatki.
O Władysławie Bartoszewskim napisano już wiele, słusznie i zasłużenie; wydano mnóstwo jego książek. W powodzi peanów (a także w kontekście obrzydliwych paszkwili) i opowieści sentymentalnych o wyzbytym nienawiści „człowieku przyzwoitym” zaginąć może jednak przesłanie jak najbardziej konkretne, które właśnie dziś wydaje się szczególnie w Polsce niezbędne, a które pozostawił następcom jako minister spraw zagranicznych, ale i nieformalny mediator w stosunkach z najpotężniejszym państwem Europy. Dlatego warto szczególnie mocno – w chwili wielkiego kryzysu geopolitycznego w Europie – pamiętać o 28 kwietnia 1995 i przemówieniu Władysława Bartoszewskiego przed połączonymi izbami niemieckiego parlamentu.
Mowy polityków raczej nie zmieniają świata, co najwyżej celny bon mot (jak ten o „żelaznej kurtynie”) zostaje w pamięci na dłużej. Tymczasem wystąpienie ówczesnego ministra spraw zagranicznych to rzadki przykład, kiedy ogromny kapitał pojedynczego człowieka pozwala całemu krajowi zagrać choć trochę powyżej jego ligi. Gdyby szukać analogii w innych państwach, rolę podobną (choć stało za nim o wiele potężniejsze mocarstwo) dla relacji z Niemcami odegrał Stéphane Hessel: bohater o wielkich zasługach dla antynazistowskiego Résistance, któremu biografia, ale i głębokie osadzenie w kulturze niemieckiej dawały niepowtarzalny mandat i narzędzia do zbliżania dwóch państw i społeczeństw.
Bartoszewski przemawiał w sytuacji trudnej – chwilę po kontrowersyjnych obchodach wyzwolenia Auschwitz i w trakcie żenujących sporów o „łysego jadącego do Moskwy”. Kilka dni później grupa polityków niemieckiej prawicy, i to nie tylko ekstremy, ale także członków CDU i CSU opublikowała na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” tzw. apel przeciwko zapomnieniu, który de facto zrównywał zbrodnie nazizmu z „terrorem wypędzeń”. Gra jednak nie toczyła się tak naprawdę o pamięć historyczną, ale o kształt przyszłej Europy, tak wówczas, jak i dziś, wcale nie oczywisty i przesądzony.
Bartoszewski mówił, że „ze strony naszych zachodnich partnerów, w tym i Niemiec, pragniemy widzieć jasno wolę otwarcia i poszerzenia instytucji europejskich oraz euroatlantyckich. Wierzymy, że nie zacznie znów dominować na Zachodzie ciasny «realizm» rozumowania w kategoriach «stref wpływów», «buforów» czy uznania «historycznych interesów» ościennych mocarstw, który święcił triumfy w Jałcie”.
Nie były to wówczas banały. Jeszcze rok później najbardziej opiniotwórcza gazeta Niemiec publikowała wywody historyka Bodo Scheuriga, który rozpływał się nad zachowawczym geniuszem Metternicha z jego systemem równowagi mocarstw, po czym gładko przechodził do jak najbardziej współczesnej roli „mocarstw skrzydłowych”, czyli Rosji i Niemiec; równowaga między nimi miała być warunkiem… przyszłej suwerenności państw Europy Środkowej. Na ile silne te sentymenty pozostają do dziś, wskazuje wyraźnie postawa części niemieckich polityków i intelektualistów wobec konfliktu na wschodzie Ukrainy.
Bartoszewski mówił w Bonn również, że „pamięć i refleksja historyczna muszą towarzyszyć naszym stosunkom. Nie powinny jednak stanowić dla nich głównej motywacji, lecz torować drogę motywacjom współczesnym i skierowanym w przyszłość”. I dalej, że „współpraca obu państw w zjednoczonej Europie jest dziś jednym z zasadniczych celów i uzasadnień dla stosunków dwustronnych. Nadaje im sens i dostarcza wielu motywacji”.
Biografia i moralny mandat (moralische Instanz, dość zgodnie mówili o nim Niemcy) może być silną bronią, jeśli stanowi zaplecze dla pragmatycznej polityki.
Kiedy więzień Auschwitz mówił o „ludzkim wymiarze dramatu wysiedleń z Wrocławia czy Szczecina”, to nie tylko – w duchu Jana Józefa Lipskiego – przypominał o moralnej, jeśli nie politycznej odpowiedzialności Polaków za historię, ale też w dużej mierze rozbrajał niemiecką nacjonalistyczną prawicę. A ta po upadku muru berlińskiego nie planowała może odzyskiwać Breslau, ale niewątpliwie dawała niemieckiemu rządowi pewne karty przetargowe w sporach przyziemnych i aktualnych. Kiedy stalinowski więzień przypominał, że „ZSRR dźwigał od czerwca 1941 roku ogromny ciężar walki z Niemcami, ponosząc ofiary nieporównywalne ze stratami sojuszników”, nie tylko oddawał historii sprawiedliwość, ale i wpisywał Rosję i Polskę do jednej wspólnoty pamięci.
Konserwatyści z CK Galicji mawiali, że fałszywa historia jest matką fałszywej polityki.
Bartoszewski w zjednoczonych już Niemczech pokazał, że historia opowiedziana uczciwie i z wyczuciem chwili może być punktem wyjścia do wielkich wspólnych projektów; może też rozbrajać polityczne resentymenty i sprawić, że spory państw i innych wielkich zbiorowości, jeśli nie zanikną, to przynajmniej toczyć się będą wokół spraw realnych – a nie na polu pamięci, która jak mało co poddaje się manipulacjom.
Niestety, motocykliści bez wiz i „Ukrainiec wyzwalający Auschwitz” sugerują, że „obóz dyplomatołków” nie ma w Polsce monopolu na wykorzystywanie historii jako źródła narcystycznej histerii.