Obama-mówca powrócił w wielkim stylu. Tyle tylko, że Kongresem rządzą republikanie, raczej odporni na czar i charyzmę prezydenta.
20 stycznia, kiedy Obama stawał przed w większości republikańskim Kongresem, żeby wygłosić swoje szóste doroczne orędzie o stanie państwa, nikt nie spodziewał się fajerwerków. W miarę upływu lat ton przemówień amerykańskiego prezydenta ciemniał i brzmiał coraz bardziej gorzko, co raziło tym bardziej w kontekście zachwytu Ameryki z 2008 roku nad Obamą-mówcą, który porywa tłumy.
Dlatego orędzie do narodu 2015 było przyjemną, nawet jeśli tylko retorycznie, niespodzianką. Tak jakbyśmy nagle obudzili się z długiego, nieprzyjemnego snu, po to by zrelaksowany i uśmiechnięty Obama poinformował nas, że koszmar 11 września, wojen w Iraku i Afganistanie już się skończył i że nawet nie zauważyliśmy, kiedy Ameryka odbiła się od ekonomicznego dna.
„Moje reformy działają”, mówi Obama, cały program gospodarczy zorientowany na klasę średnią działa. Z tym oczywiście można dyskutować, biorąc pod uwagę najnowsze badania o biedzie i nierównościach Oxfam International, które w zeszłym tygodniu obiegły świat. A jednocześnie należy przyznać, że termin „nierówności” zrobił w tym roku zawrotną karierę w amerykańskiej polityce, i chyba jest się czym ekscytować, bo nawet jeśli to czysta retoryka, to jakże niebezpieczna.
Obama w każdym razie nie ma nic do stracenia. Teraz, kiedy nad Ameryką nie wisi widmo ekonomicznej zapaści, możemy się zastanowić, kim chcemy być. Czy chcemy gospodarki, w której tylko wybrani się bogacą, czy chcemy gospodarki, która daje szansę wszystkim, którzy są gotowi podjąć wysiłek. „Nie czeka mnie już żadna kampania”, stwierdza Obama, i to stwierdzenie spotyka się z pierwszym tego wieczoru aplauzem ze strony kamiennej dotąd republikańskiej publiki. „Wiem to, bo obie wygrałem”, odparowuje Obama natychmiast, bo trzeba mu przyznać, facet ma gadane i refleks.
Miarą dobrego samopoczucia prezydenta jest fakt, że powraca do tego, z czego był znany i za co uwielbiały go tłumy – opowiadania historii. Tym razem jest to historia Rebeki i Bena Erler z Minnesoty (z Rebekah siedzącą oczywiście zaraz obok Michelle Obamy), wychowujących dwójkę dzieci podczas kryzysu w sektorze budowlanym. To wokół rodzin takich jak ta Obama buduje wizję Ameryki zorientowanej na klasę średnią. Związane z tą polityką cele, które prezydent stawia przed sobą na ostatnie dwa lata kadencji, brzmią dość ambitnie. Z tych bardziej konkretnych, bo już opracowanych do przedstawienie przed Kongresem: reforma podatkowa, która obciążyłaby najlepiej zarabiających oraz duże instytucje finansowe, poważnie odciążając klasę średnią. I dalej, darmowe community college, a więc częściowe upublicznienie wyższej edukacji, które dramatycznie zmniejszyłoby koszt studiów w Stanach Zjednoczonych.
Brzmi fantastycznie, prawda? Tyle że przepchnięcie tych reform przez republikański Kongres graniczy z cudem.
Nie wspominając o całej reszcie postulatów, które pozostają w mniej lub bardziej mglistych rejonach, daleko od ostatecznej wersji. W propozycji budżetu, który Obama skieruje do Kongresu za dwa tygodnie, mają znaleźć się ulgi podatkowe oraz „poważne inwestycje w dostęp i jakość” opieki nad dziećmi, ale to właściwie wszystko. Oczywiście, zastrzega prezydent, jeśli ktoś poważy się podnieść rękę na Obamacare, na niedawną reformę imigracyjną albo spróbuje znowu rozregulować Wall Street, spotka się z prezydenckim weto. Cała reszta (siedem dni chorobowego w roku, płatne nadgodziny, płatny urlop macierzyński, podniesienie płacy minimalnej i poparcie dla związków zawodowych) to tylko majaki na horyzoncie, tak odległe, że pozostają wyłącznie w sferze deklaracji. Podobnie jest z symboliczną, choć konsekwentnie powracającą kwestią zmiany klimatycznej, choć być może faktycznie, w Stanach Zjednoczonych już samo to, że prezydent kraju nazwie rzecz po imieniu, jest sukcesem.
Zainteresowanie Obamy polityką międzynarodową jest tak minimalne, że nie powstydziłby się jej niejeden konserwatysta: odpuszczenie w stosunkach z Kubą i symboliczne poparcie dla Ukrainy. Wiara w dyplomację, w nowy typ wojny, gdzie międzynarodowe koalicje i drony oszczędzają życie amerykańskich żołnierzy. Wszystko to oczywiście podszyte delikatnym imperializmem: rywalizacja gospodarcza z Chinami (to my, a nie oni powinniśmy dyktować nowe prawa), podkreślanie wyjątkowości Stanów Zjednoczonych, czyli tzw. american exceptionalism, i tradycyjne: „Boże, błogosław Amerykę”. Planowana wyprawa na Marsa, żeby zapewnić rodaków, że to dopiero początek, i obietnica, że teraz to już na pewno, ale to na pewno zamkniemy Guantanamo, i że Obama osobiście dopilnuje, żeby Amerykanie już nigdy, ale to nigdy nie stosowali tortur.
Najsmutniejsze jest to, że ta podkolorowana, niepokorna wizja, którą właśnie przed nami roztoczono, ma znaczenie nie tyle praktyczne, ile polityczne. Czyli mówi nie tyle o najbliższych dwóch latach, ile o wyborach prezydenckich 2016. Przemowa Obamy definiuje credo demokratów na rok 2016. A to sugerowałoby, jak zauważają niektórzy komentatorzy, że kandydatką będzie nie Hillary Clinton, ale Elizabeth Warren. Z drugiej strony, spekulują inni, być może nie doceniamy pani Clinton, która również zaatakuje, być może dlatego, że nie będzie miała innego wyjścia, z flanki Piketty’ego.
Tak czy owak, warto było poświęcić nieco ponad godzinę, by poobserwować prawicę uporczywie odmawiającą klaskania w reakcji na hasła, na przykład, równej płacy dla kobiet i mężczyzn.
W realnej polityce jednak nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na to, co Kongres zrobi z nową propozycją budżetową Obamy.