Konwencjonalizm prawa osłania nas przed arbitralnością fanatycznej wiary.
Cezary Michalski: W swoich wystąpieniach i tekstach analizuje pani sposób, w jaki Kościół instrumentalnie traktuje prawo, także prawa człowieka, demokrację, nawet „życie poczęte”. To wszystko służy mu do realizowania ambicji sprawowania władzy świeckiej, gdyż tradycyjnie uważa, że ma do tego pewne uprawnienia.
Ewa Łętowska: Kościół jest na to skazany, dlatego że ma takie a nie inne miejsce w naszej rzeczywistości i w naszym świecie. Z jednej strony jest instytucją.
Instytucją także „ziemską”?
Ja rozmawiam o Kościele wyłącznie jako o instytucji „ziemskiej”. I patrzę na tę instytucję z perspektywy porządku prawa, a nie teologicznych założeń Kościoła. Zatem z jednej strony jest instytucją z właściwymi tej instytucji dążeniami do kontroli i władzy, ale znowu to, co zawsze podkreśla, jego panowanie nie jest – przynajmniej obecnie – panowaniem nad terytorium, ale panowaniem nad ludźmi. I tutaj się nakłada władza świecka na władzę duchową. Kościół nie ma z tego wyjścia, musi dojść do punktu, w którym jego aspiracje zderzą się z aspiracjami innych władz albo ze świeckimi aspiracjami pojedynczych obywateli – jego członków i obywateli niebędących jego członkami – do wolności i praw własnych.
Ja nigdy nie miałem „słuchu religijnego”, raczej pewną tęsknotę. Ale rozumiałem potrzebę negocjowania pomiędzy porządkiem sekularnym i sakralnym. Widzę też w etykach świeckich, nawet radykalnie laickich, elementy zsekularyzowanych etyk czy postulatów nowoczesnych monoteizmów. W dodatku wydawało się, że po wojnach religijnych, po Pokoju Westfalskim, po Hobbesie, Europa zrozumiała, że warto oddzielić poziom świeckiego państwa i prawa od partykularnych namiętności i ambicji religijnych.
Jednak pamiętajmy, że ten rodzący się nowy ład po Pokoju Westfalskim natychmiast został zakwestionowany przez władzę duchowną. Bulla Innocentego X potępiła ten porządek…
Ale ten opór Kościoła niechcącego rezygnować z władzy świeckiej, z „trucizny Konstantyna”, był w Europie przez ostatnie paręset lat konsekwentnie – w paroksyzmach, konfliktach, nawrotach – przezwyciężany. Właściwie dopiero to, co Gilles Kepel nazywa „zemstą Boga” – w Polsce, ale nie tylko, jest to ideologia związana przede wszystkim z kampanią na rzecz „obrony życia” – stało się skuteczną, czyli mobilizującą wiernych odpowiedzią Kościoła na sekularyzację.
Ja tu muszę zrobić pewne założenie osobiste. Jestem osobą wypraną z transcendencji.
„Zemsta Boga” na świeckim społeczeństwie i państwie, realizowana przez Terlikowskiego, Jurka, przez sporą część polskich biskupów i księży, przez sporą część prawicy używającej Kościoła, też jest wyprana z transcendencji.
To prawdopodobne, ale zarówno pan, krytykując ich z tej pozycji pośredniej – jako zwolennik sekularyzacji podtrzymującej pewne etyczne czy też antropologiczne założenia religii – jak też oni, broniąc się przed sekularyzacją, do tej transcendencji się odwołujecie. Tymczasem ja zrobiłam sobie „test Zimbardo”, z którego mi wyszło, że nie mam cienia religijnej nostalgii, potrzeby itp. Ale jednocześnie jestem bardzo wymagająca wobec samej siebie, wobec ludzi w ogóle. Uważam, że jeśli człowiek ponosi za coś odpowiedzialność, uczestniczy w jakiejś instytucji, zawiera jakiś kontrakt… musi za to odpowiadać. Ale to ma u mnie motywację całkowicie laicką. I teraz ja mam tego rodzaju problem, że tak jak nie ma „ideologii gender”, tak jest, owszem, ideologia praw człowieka. I ta ideologia jest dla mnie bardzo atrakcyjna. Dlatego, że takim jak ja daje bardzo dobre wsparcie, legitymizuje rozmaite ciągoty do laickości, do dowartościowania I zgadzam się w gruncie rzeczy z Markiem Jurkiem, gdy pisze: „Nieuchronny jest tu jednak konflikt między naszą prawno-naturalną filozofią dobra wspólnego a liberalną religią praw człowieka. Nieuchronny jest konflikt z fałszywą religią uzurpującą sobie prawo do statusu religii de facto.” Z tym, że dla mnie to nie jest „fałszywe”.
On w przywoływanym przez panią tekście pisze także: „W postaci praw człowieka mamy do czynienia z próbą destrukcji cywilizacji chrześcijańskiej i jej instytucji”, co jest moim zdaniem nieprawdą. Dlatego, że prawa człowieka i dzisiejsza świecka liberalna cywilizacja są w znacznym stopniu sekularyzacją postulatów etycznych chrześcijaństwa. W większym stopniu niż wychwalane przez integrystów jako „cywilizacja chrześcijańska” średniowiecze , kiedy stopień uwewnętrznienia etycznych i antropologicznych postulatów chrześcijaństwa był w Europie nieporównanie mniejszy niż dziś. A już na pewno uniwersalna „religia praw człowieka” jest bez porównania bliższa uniwersalnego chrześcijaństwa, niż dzisiejsza integrystyczna „zemsta Boga”, niż ideologia przedkładania interesu zarodka i zygoty ponad interes kobiety, niż powiązanie katolicyzmu z nacjonalizmem itp.
Ja nie czuję się upoważniona do rozstrzygania tego sporu, zwracam tylko uwagę, że takie stanowisko mimo wszystko wikła pana w spór z Markiem Jurkiem. W spór, który musi się odnosić do pojęcia transcendencji, mnie jako osobie o światopoglądzie konsekwentnie laickim zupełnie obcego.
Zatem co zrobić, żeby „innowiercy” nie byli dziś w Polsce „nawracani na katolicyzm” poprzez wymuszenie – podporządkowanie ich wyznaniowemu prawu powszechnemu i wyznaniowej praktyce w świeckich szkołach, szpitalach, urzędach, instytucjach kultury (z próbą wymuszenia na nich „zakazu bluźnierstwa”)?
Akurat ja nie jestem uciekinierem z Kościoła Marka Jurka.
Z Kościołem jest jak z sądami, też lubi nadymać sobie statystyki. Liczy owieczki tak, żeby ich było jak najwięcej, żeby ta liczba legitymizowała jego roszczenia do władzy.
Ja byłam ochrzczona, nie dokonywałam apostazji, ale nie jestem ich owieczką, nie byłam nią od początku mojego świadomego i dorosłego życia. A więc dla takich jak ja odpowiedź na ich roszczenia do władzy zaczyna się i kończy na prawach człowieka. Owszem, dla mnie jest problem, ale to jest problem związany konsekwentnie z samą naturą prawa. Otóż prawo nigdy nie jest systemem zero-jedynkowym. To jest bardzo charakterystyczne także dla tych dużych struktur Unii Europejskiej, prawa generowanego w Strasburgu. Prawo bardzo mocno wymaga oceny sytuacyjnej. Czyli rola sędziego albo organu administracji wydającego decyzję jest w obecnym multicentrycznym świecie Europy znacznie ważniejsza i bardziej odpowiedzialna. Bo jemu się mówi: „ty nie patrz zero-jedynkowo – albo, albo – na to, co ci tam napisali, ty musisz jeszcze sam pewne racje wyważyć”. To jasno wynika z orzecznictwa strasburskiego, bardzo wyraźnie wynika to z praktyki Trybunału w Luksemburgu.
A więc to nie jest tylko ta „gruba” różnica pomiędzy prawem kontynentalnym jako prawem stanowionym i nieco dynamiczniejszym precedensowym prawem anglosaskim?
Nie, nie tylko, choć niewykluczone, że skoro Unia musiała znaleźć wspólny mianownik również dla Common Law, musieli też pojawić się prawnicy, którzy ucierali kompromisy pomiędzy dwoma systemami. Natomiast jeśli chodzi o praktyczne działanie, funkcjonowanie takiego systemu wymaga sytuacyjnego wyważenia, bardzo głębokiej i dynamicznej interpretacji prawa. I teraz, co wynika z tej sytuacyjnej oceny, jakie się z tym wiąże ryzyko? Mnie z racji mojego wieku rzeczywiście prześladuje pewne deja vu, o czym już w jednej z naszych poprzednich rozmów wspominałam. Otóż w latach 50. funkcjonował uczony radziecki Bratuś – oczywiście inni też to mówili, ale mnie akurat jego nazwisko utkwiło w pamięci – który powtarzał, że „wszystko zależy od tego, kto prawem dysponuje”.
To było alibi dla zupełnie arbitralnej manipulacji prawem w systemie monocentrycznym.
Ale także w dzisiejszym europejskim systemie multicentrycznym, gdzie prawem nie chce się arbitralnie manipulować, ale chce się je stosować w sposób maksymalnie precyzyjny, odpowiedni do sytuacji, rola tego sytuacyjnego oceniającego – sędziego, urzędnika – jest duża. Ona rzeczywiście urasta do roli, zacytuję klasyka: „piwotalnej”. I Kościół, zdając sobie z tego sprawę, postanowił zająć tę mocną, kluczową pozycję oficjalnego interpretatora prawa. Co jest dla niego łatwiejsze szczególnie tam, gdzie jego wyznawcy, akceptujący jego dogmatykę i jego ambicje, są umieszczeni w „piwotalnych” dla interpretacji prawa miejscach. Jak na przykład urzędujący wiceminister sprawiedliwości. Ja mam do niego ogromne pretensje o nadużycia erystyczne, ale nie odmawiam mu zręczności. Ani tego, że on może posiadać swoje poglądy. Mam do niego pretensje, że on to robi tak grubymi nićmi, naruszając podstawowe reguły argumentacji, użycia języka i prawa.
To jest szkoła Marka Jurka. Absolutnej instrumentalizacji świeckiej polityki, zasady demokratycznej, także prawa. Próby sprowadzenia ich wszystkich do roli narzędzi krzewienia wiary, utrudniania lub uniemożliwiania ludziom „popełniania grzechu”. Nawet jeśli ci ludzie pewnych czynów za grzech nie uważają, bo nie są katolikami albo nie są katolickimi integrystami. Im się i tak uniemożliwi „popełnianie grzechu”, im się „uratuje dusze” bez względu na ich wolę, wymuszając na nich pewien styl życia za pomocą wyznaniowego prawa stanowionego i za pomocą wyznaniowej praktyki interpretowania prawa.
To jest kompletna instrumentalizacja prawa. I to już przecież było: „gorsza jest śmierć duszy, niż wolność błądzenia”. A na poziomie dyskursu to jest czysta, brutalna erystyka. I w tej chwili mamy pasztet, który polega na tym, że – zostawiając na boku Kościół – my jesteśmy jak te dzieci, w zawodzie prawniczym nieumiejętni, nieświadomi tego, jak prawo musi operować sytuacyjnością. A jednocześnie mamy atak z flanki tych, którzy dostrzegli w prawie użyteczne narzędzie, chcą użyć tego instrumentu w służbie swojej własnej aksjologii. I to z ambicjami, aby nas chronić przed nami samymi, nawet gdy tego nie chcemy.
Ze smutkiem i niepokojem obserwuję, jak prawnicy czy inni ludzie mniej wykształceni filozoficznie, mniej przygotowani do analizowania języka, jakim się na nich oddziałuje, jak bardzo oni wszyscy są bezradni nadziewając się na pierwszy próg – semantyczny.
Przecież za moich czasów mówiło się „przerwanie ciąży”, później zaczęło się mówić „aborcja”, potem zaczęto mówić o „płodzie”, który nie podlegał ochronie prawnej do jakiegoś momentu, a w końcu pojawiło się „dziecko”, „dzieciątko”.
Ono się w dodatku najpierw pojawiło w odniesieniu do paromiesięcznego embriona. W oparciu o to doszło do ustalenia „kompromisu aborcyjnego”, czyli uchwalenia w 1993 roku ustawy znacznie ograniczającej prawo do aborcji, ale pozostawiającej wyjątki nawet w odniesieniu do rozwiniętego embriona. Później jednak zaczęto to „dzieciątko” przesuwać na zarodek, zygotę. W końcu ten zarodek zaczął „krzyczeć”, zygocie zaczęło „bić serce”, a dziś „umiarkowany” (także zdaniem wielu liberalnych dziennikarzy) rzecznik Episkopatu Polski zrównuje każde „wyciągnięcie ręki na życie poczęte” do „mordowania górników w kopalni Wujek”.
Ponieważ ja nie jestem czystym konwencjonalistą, no i nie jestem prawnikiem, nie mam takiego jak pani stosunku do prawa, uznałem kiedyś wrażliwościowe, ogólnohumanistyczne argumenty na rzecz „kompromisu aborcyjnego”, bo w końcu kilkumiesięczny embrion to istota czująca, reagująca, być może powinniśmy na tym poziomie negocjować, żeby liczbę takich aborcji ograniczyć. Ale nawet wówczas uważałem, że powinniśmy negocjować pewne ograniczenia aborcji, akceptując w zamian za to środki wczesnoporonne, środki antykoncepcyjne, edukację seksualną. A także uznając za nienaruszalne wyjątki, które jeszcze bardziej przesuwają fizyczne czy psychologiczne ryzyko na niekorzyść kobiety: uszkodzony płód, niezdolny do życia, ciąża w wyniku gwałtu, bezpośrednie zagrożenie życia matki. Kiedy jednak integryści – od Jurka do Chazana, z coraz większym przyzwoleniem Kościoła hierarchicznego – poczuli się silni, odrzucili wszelki kompromis. Rozpoczęli walkę o zmianę prawa powszechnego w całym obszarze „stosunku do życia”. A Kościół dostarczył im języka do wypowiedzenia kompromisu. No bo przecież jak można negocjować „codzienny Holocaust na nienarodzonych, jakiego dokonuje liberalna cywilizacja śmierci”?
Każde wyciągnięcie ręki na życie poczęte zabójstwem? Przecież nawet Kodeks kanoniczny rozróżnia między zabójstwem człowieka i przerwaniem ciąży (tak! taka jest tam terminologia). Ja w rozmowie z panem Aleksandrem Stępkowskim w TV…
Prawnikiem, katolickim integrystą, który uznał zwolnienie Chazana z funkcji dyrektora świeckiego szpitala za „powrót represji stalinowskich wobec Kościoła”.
…usłyszałam, jak on mówi „dziecko” na określenie każdego „życia poczętego”. Więc ja wspominam o tej różnicy semantycznej, a on mówi, że to się przesuwa. Pytam „do poziomu zygoty”? A on mówi, „jeszcze wcześniej”. Mnie przyszły figlarne myśli w tym momencie, ale się powstrzymałam.
Dzisiaj wyszliśmy z fazy „figlarności”. Abp Hoser powiedział niedawno – przy entuzjazmie prawicowych publicystów – że antykoncepcja to jest wprowadzanie choroby i śmierci w organizm kobiety. A różni prawicowi politycy domagają się ograniczenia dostępu do wszystkich środków antykoncepcyjnych, także tych, które „zabijają” wyłącznie plemniki. Więc chodzi o wyznaniowe przedefiniowanie całego ludzkiego życia, ze szczególnym uwzględnieniem seksu i ze szczególnym uwzględnieniem życia kobiety. Tak żeby tę partykularną wizję próbować później narzucić całemu społeczeństwu za pomocą prawa powszechnego i praktyki państwowej. To jest właśnie ewangelizacja siłą.
Ale tutaj ja, trochę w przeciwieństwie do pana, jestem na lepszej pozycji. Ponieważ wiem, że przy całej tej relatywizacji sytuacyjnej, w pewnym momencie prawo, które jest skonwencjonalizowane ze swojej natury, pozwala jednak stawić opór tej manipulacji językowej i wrażliwościowej.
Działa lepiej niż moja „wrażliwość”, która ma kłopot z kilkumiesięcznym embrionem, a później się wścieka, kiedy jest już oczywiste, że Jurek czy biskupi tę wrażliwość na los embrionów traktowali czysto instrumentalnie, jako narzędzie do rozpoczęcia krucjaty na rzecz „ewangelizacji siłą” w każdym wymiarze świeckiego życia?
Oczywiście, że konwencjonalność prawa działa lepiej niż wrażliwość – w dodatku poddawana lingwistycznym naciskom – bo w pewnym momencie musi pan powiedzieć: dla mnie pełna ochrona prawna życia ludzkiego, na gruncie obowiązującego prawa, zaczyna się od momentu narodzin. Tak jak pełnoletniość i wynikające z niej prawa zaczynają się od 18-tego roku życia.
Nawet jeśli mamy genialnego 14-latka kończącego studia matematyczne i niedojrzałego 40-latka, który się upije i skoczy z mostu?
Tego rodzaju konwencji w prawie jest mnóstwo. Przy najważniejszych rozstrzygnięciach, także dotyczących wyborów, władz, personifikacji osoby prawnej itp. Różnego rodzaju urządzenia w obszarze prawa konwencjonalizują tego rodzaju rozstrzygnięcia. I jeśli dochodzimy do nierozwiązywalnego problemu…
…którego nierozwiązywalność jedna ze stron w dodatku radykalizuje, bo czuje się wystarczająco silna…
…wówczas właśnie konwencjonalność prawa pozwala na stawienie oporu. A z radykalizacją, absolutnie arbitralną, katolickiej koncepcji „początku ludzkiego życia” mamy dziś do czynienia ewidentnie. W dodatku nawet św. Tomasz stawiał problem początku życia jako problem teologiczny, a nie biologiczny. Twierdził, że „dusza spływa” na embrion dopiero w którymś miesiącu jego rozwoju. I dopiero wówczas staje się on „człowiekiem”.
Ale dla dzisiejszych integrystów wszystko jest instrumentalne, nawet ich własna tradycja. Oni użyją św. Tomasza, żeby argumentować zakaz późnej aborcji, a odrzucą św. Tomasza, żeby delegalizować in vitro czy wczesnoporonne środki antykoncepcyjne, żeby twierdzić, iż tam również „mordowany jest człowiek”.
Jeżeli wojna już się zaczyna, to oczywiście argumentacja czy prawo przestają być używane w ich właściwej funkcji. Ale ja konsekwentnie odmawiam prowadzenia z integrystami sporu z tej, wybranej przez nich, pozycji instrumentalizowania wszystkiego. Jestem prawnikiem, wiem, że w każdym dyskursie prawniczym na kimś ciąży obowiązek przeprowadzenia dowodu.
Ja nie muszę udowadniać, „co to jest życie”, bo prawo jest skonwencjonalizowane. Więc jeśli dyskutuję o prawie, które obowiązuje – a w tym obowiązującym prawie zarodek, zygota, jakakolwiek „istota poczęta” nie jest tożsama z człowiekiem objętym ochroną prawną od chwili urodzenia do śmierci – to nie muszę brać pod uwagę tego, co oni mówią, jak ich zdaniem miałoby być, jakie są ich teologiczne założenia, bo mnie to, przepraszam, nie musi obchodzić.
I teraz, jeśli ktoś mi mówi, że ja tak rozumując jako prawnik, jestem „niemoralna”, to on przechodzi do argumentu ad personam, co nie ma żadnego związku z wymiarem prawa. Po mnie to spływa jak woda po gęsi.
Wiele razy rozmawiałem z Markiem Jurkiem, nie były to rozmowy prywatne, „taśmy Wprost”, ale wywiady, które publikowałem po autoryzacji. I dzięki temu domyślam się, jakie rozmowy musiał z nim prowadzić dużo młodszy od niego Michał Królikowski. Jurek musiał w nich używać argumentów analogicznych. I on na pani zastrzeżenia odpowiada: zatem my inaczej skonwencjonalizujemy prawo. My przejmiemy narzędzia stanowienia prawa. My dysponujemy większością – potencjalnie, jako katolicy. I jako katolicka większość uchwalimy „katolickie prawo”.
Mniej niż 40 procent Polaków praktykujących regularnie to już nie jest większość.
Choćby 30-procentowa mniejszość, zmobilizowana ideologicznie i politycznie, pozwala czasem przejąć władzę – i to na dość długo – nad zróżnicowanym, zdemobilizowanym świeckim społeczeństwem i państwem. Czasem jeszcze – tak jak państwo i społeczeństwo polskie – rozbitym poprzez różne gwałtowne i źle zarządzane spory wewnętrzne. I Jurek z tej pozycji mówi: zmienimy konstytucję, zmienimy ustawodawstwo, zmienimy kodeks karny. A pani jako prawnik uznający konwencjonalizację prawa będzie musiała orzekać słuszność skazywania kobiety, która poroniła, z paragrafu dzieciobójstwa zamierzonego lub nieumyślnego. Królikowski próbował to robić pod stołem, przy okazji pisania w Ministerstwie Sprawiedliwości nowego kodeksu karnego. Ale mając większy udział we władzy, oni to zrobią jawnie, zmieniając konstytucję i prawo. Nawet Jarosław Kaczyński kiedyś się temu przeciwstawiał w wewnątrzprawicowych sporach. Był nieco bardziej świecki. Dziś sam chce energię polityczną integrystów – Jurka, Gowina, znacznej części polskiego Kościoła – wyzyskać do obalenia Tuska. A oni mu na to pozwolą, bo dzięki temu zyskają jeszcze większy wpływ na stanowienie prawa.
To jest bardzo szczere postawienie sprawy. Wobec tego ja odpowiadam: czym się różni Marek Jurek od uczonego radzieckiego Bratusia, który mówi, że wszystko zależy od tego, kto dysponuje prawem?
Jurek odpowie: tamci „dysponowali prawem” w imię kłamstwa i zła, my „dysponujemy” w imię prawdy i dobra.
Na to ja odpowiadam: to jest twoja prawda, ja mam swoją prawdę. Skoro wypowiadasz konsens dzisiejszego skonwencjonalizowanego prawa, to będzie wojna wszystkich ze wszystkimi. No i jeszcze jedno: to ja się chyba nabrałam na II Sobór Watykański.
Oni się na tę wojnę zgadzają, oni na nią poszli, bo sądzą, że są silniejsi i tę wojnę wygrają. A na II Sobór Watykański nabrała się nie tylko pani. Tadeusz Mazowiecki też się nabrał i bardzo wielu innych.
Tak, oni mogą wygrywać na poziomie siły. Natomiast ja odpowiadam: żyjemy w roku 2014, w Polsce, która ma konstytucję. Dopóki ona jest niezmieniona, będę się im przeciwstawiać, broniąc obowiązującego prawa przed siłą i ostrzegając przed manipulacjami. Poza tym żyję w Polsce, która jest członkiem Unii Europejskiej. Dopóki w niej jest, daje to pewną osłonę przed arbitralnym wymuszaniem zmian prawa w imię wyznaniowego integryzmu.
Zmiana konstytucji i wyjście Polski z UE. Albo pozostanie na marginesie Unii, na jej peryferiach, wraz z „imperium węgierskim”. W takich peryferyjnych „imperiach” pole do arbitralności jest większe.
To ja im odpowiadam: jak odwołacie się do siły i jak tą siłą wygracie, to możecie mnie obwiesić na drzewie, ale to nie będzie miało nic wspólnego z racją, z prawem. Niech mnie obwieszą na gałęzi, ja to przyjmuję do wiadomości.
Ale jeśli tak, jeśli ostatecznym argumentem jest nie prawo, ale siła, to ja odmawiam dalszej dyskusji z tymi „argumentami”. Bo argument siły to dla mnie nie jest żaden argument.
Jeżeli takie jest stanowisko tych ludzi i jeśli pana rekonstrukcja znajduje potwierdzenie w ich deklaracjach i w ich działaniach, to mówiąc kolokwialnie: dajcie mi spokój, ze swoimi innymi pseudoargumentami, erystycznymi sztuczkami przedefiniowującymi pojęcie człowieka zgodnie z waszymi doraźnymi potrzebami. Dopóki nie przyjdziecie z siłą. A ja będę robiła wszystko, żeby wam się siłą tej zmiany prawa przeprowadzić nie udało.
Siłą polityczną, z którą należy walczyć, tworząc inną polityczną siłę.
Ale skoro ja to już wiem, po zachowaniu, po deklaracjach tych ludzi, to ja nie ustąpię ani o włos. I w gruncie rzeczy kończy nam się rozmowa.
Ewa Łętowska (1940) – profesor nauk prawnych w PAN, pierwszy Rzecznik Praw Obywatelskich (w latach 1988-92), sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999-2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002-11). Członkini Komitetu Helsińskiego.
Czytaj także:
Ewa Łętowska, Jak tarczę przekuto w miecz