Kraj

Pan Bóg i Pan Zeus. Dlaczego warto wyprowadzić religię ze szkół

Nie twórzmy pozoru, że nie ma dysonansu między nauką i wiarą.

Nie od dziś wiadomo, że swoboda wyboru religii w szkołach jest fikcją, na którą przymykamy oczy. Większość szkół nie oferuje uczniom żadnej alternatywy. Nie prowadzi się lekcji etyki; religia umieszczana jest w środku planu lekcji, przez co nie da się jej tak łatwo pominąć; ocena z religii wliczana jest do średniej, przez co zwyczajnie opłaca się na nią chodzić itd.

Protestującym w tej sprawie często zamyka się usta następującym, pozornie koncyliacyjnym argumentem: co ci szkodzi, że dziecko posiedzi sobie i posłucha księdza? Przecież to, co mówi, nie sprowadzi go na manowce! Przeciwnie – zalecane tam postawy niewiele różnią się od tych, których wymaga zlaicyzowana część społeczeństwa. Na dodatek omawiane tam treści religijne są nieusuwalną częścią kultury i tak czy siak nie da się ich pominąć w edukacji. A skoro uważasz, że są to tylko zwykłe historyjki, to w czym problem? Czy twoje dziecko nie może sobie posłuchać ładnych i pouczających historyjek?

Spacyfikowany tymi argumentami rodzic traci chęć do protestów – nie chce wyjść na pieniacza albo nawet ateistycznego fundamentalistę, który obsesyjnie chroni dziecko przed religią. Godząc się na tę argumentację, tracimy jednakże z oczu pewien istotny argument przeciw religii w szkole, który rozważyć powinny również osoby wierzące: chodzi o to, że zachowując religię w szkołach, przedstawiamy dziecku trudny do zaakceptowania obraz świata.

Gdy mówimy o roli religii w tworzeniu światopoglądu, zapominamy o tym, że pozostałe lekcje w szkole nie są wcale światopoglądowo neutralne. Mówiąc najogólniej – przekazują one uczniowi pewien racjonalistyczny obraz świata, w którym zagadki są po to, by je rozwiązywać, a dociekanie przyczyn danego zjawiska uznawane jest za przejaw przenikliwości i pasji poznawczej.

Tymczasem wszystkie te cnoty są sukcesywnie wygaszane, gdy tylko uczeń zasiądzie na lekcji religii.

Aby to zrozumieć, wcielmy się na chwilę w małego Jasia. Na lekcjach polskiego i historii Jaś dowiedział się, że starożytni wierzyli w boga Zeusa, uroczego, choć porywczego pana z siwą brodą, który mieszkał wysoko na górze Olimp w otoczeniu innych kolorowych postaci. Zeus miał słabość do pięknych kobiet i w efekcie tej słabości spłodził dzieci, które odziedziczyły po nim różne nadnaturalne zdolności. Troszkę Jasia to początkowo śmieszyło, bo bardzo przypominało mu kreskówki i komiksy, o których rodzice zawsze mówili, że to tylko bajki. Na lekcji wyjaśniono mu jednak, że powinien do swoich dalekich przodków podchodzić z wyrozumiałością – musieli jakoś wyjaśnić sobie świat, a nie dysponowali wtedy niczym lepszym. Dziś nikt by już w takie rzeczy nie uwierzył, ale to tylko dlatego, że wiemy o świecie nieporównanie więcej.

Na następnej lekcji Jaś dowiaduje się o innym bogu – też jest sympatycznym siwobrodym staruszkiem, któremu zdarzały się w przeszłości kłopoty z temperamentem. Mieszka wysoko w  niebie, w otoczeniu aniołów. Też miał dziecko z kobietą i to dziecko odziedziczyło po nim pewne fantastyczne zdolności, na przykład umiejętność chodzenia po wodzie. Jednakże, ku zdumieniu Jasia, tym razem historia ta przedstawiona mu jest zupełnie serio. Oczekuje się od niego uznania jej za prawdę i zaangażowanej, niezdystansowanej postawy.

Premiowana jeszcze godzinę temu dociekliwość witana jest nagle z protekcjonalnym pobłażaniem („każdy kiedyś zadawał takie pytania”) albo profesjonalną uprzejmością, która sprowadza się do tego, że prowadzący zajęcia odpowiada na kilka pytań, wiedząc doskonale, że prowadzą one jedynie do następnych i że w pewnym momencie ucina się je odwołaniem do wiary, tajemnicy lub dogmatu. Trenowany w epistemicznej podejrzliwości Jaś uzyskuje nagle zupełnie niezgodny z dotychczasową strategią edukacyjną sygnał: o pewne rzeczy nie ma sensu pytać, trzeba je tylko zaakceptować. Ich wyjaśnienia po prostu nie ma, ale nie należy się tym przejmować, bo tak ma właśnie być.

Początkowo Jaś może mieć z tymi lekcjami problem, ale w końcu zaczyna dawać sobie radę: dzięki opanowaniu sztuki czytania i słuchania bez rozumienia. Trzeba tylko przyswoić odpowiedni żargon i nauczyć się niektórych fragmentów na pamięć. Niewykluczone, że umiejętność ta przyda mu się od teraz również na innych zajęciach. Zaznawszy raz komfortu ignorancji, może odkryć, że w przypadku innych przedmiotów również można w pewnych granicach stosować ten trik.

Chciałbym być dobrze zrozumiany – problemem nie jest sam dysonans między nauką a wiarą. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest on w naszej kulturze obecny i nie ma sensu „chronić przed nim dzieci”.

Problemem jest to, że obecność religii w szkole tworzy fałszywy pozór, jakoby tego dysonansu w ogóle nie było.

To złudzenie podkreślane jest wciąż w sferze językowej i instytucjonalnej, poprzez określenia takie jak „nauka Kościoła”, „wiedza religijna” albo propozycje umieszczania oceny z religii na świadectwie maturalnym. Wszystko zdaje się uczniowi sugerować, że nie ma tu żadnej różnicy – jest „nauka Kościoła” i „nauka świecka”, takie dwa typy nauki. Kłopot w tym, że jeśli zinternalizował on zasady, które funkcjonują po „świeckiej stronie”, to dość szybko zacznie różnice te dostrzegać, ale szkoła nie daje mu żadnych narzędzi do radzenia sobie z niespójnością, którą sama rodzi. Wyrabia to w nim szkodliwy społecznie odruch przymykania oczu na rzeczy, których nie jest w stanie pojąć, a w szczególności odruch cichej akceptacji sprzeczności.

Dlatego warto pomyśleć o wyprowadzeniu religii ze szkół. Religia wykładana poza szkołą nie podminowuje budującego się światopoglądu. Instytucjonalne odseparowanie religii od szkoły jest dla dziecka jedynie potwierdzeniem ogólniejszego zjawiska – różnorodności społeczeństwa, z którą spotkało się wielokrotnie. Tego, że reguły gry zależne są od miejsca, w którym toczy się rozgrywka, i sytuacji, w której znajdują się gracze. Jedne rzeczy usłyszeć można w teatrze, inne w kościele, a jeszcze inne od babci, która jest już bardzo stara. Zrozumienie tego i tak wymaga od nas niezwykłej elastyczności intelektualnej. Nie nadwyrężajmy jej jeszcze bardziej.

Paweł Grabarczyk pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij