Świat

Popęda: Wszyscy jesteśmy tajniakami

Czy jeśli 4 miliony ludzi ma dostęp do poufnej informacji, to ta informacja nadal jest tajna?

W zeszłym tygodniu Edward Snowden, chcąc nie chcąc, dał się przygarnąć Rosjanom, a stopa bezrobocia w Ameryce spadła do 7,8 procent, jak z dumą obwieściła administracja Obamy. W samym Waszyngtonie wynosi 5,5 procent i wciąż – podobno – zdarza się dostać pracę po college’u. 5,5 imponuje w skali kraju, chociaż w maju mówiono o 5,3. Oficjalnie w ciągu roku stworzono 44 tysiące nowych miejsc pracy, ale część pracowników federalnych jest zmuszana do brania wolnego poniedziałku albo piątku. Problem polega na tym, że taki „długi weekend” jest niepłatny. Oczywiście warunkiem pracy w Waszyngtonie jest przejście przez security clearance, czyli poświadczenie bezpieczeństwa. Dokładnie takie miał Snowden.

Waterview Conference Center to nowiutki drapacz chmur w Rosslyn. Dostanie się do środka przypomina odprawę na międzynarodowym lotnisku. W jego salach konferencyjnych z „dramatycznym” widokiem na rzekę Potomak obraduje między innymi Cato Institute, a na czwartym piętrze zbudowany jest pomost łączący Waterview z luksusowym hotelem Palomar. Za długim biurkiem siedzi czterech do sześciu strażników, którzy sprawdzają karty identyfikacyjne pracowników i otwierają dla nich bramki. Są czarni, co mocno kontrastuje z bielą etniczną budynku (od czasu do czasu zdarza się młoda Azjatka). Mają groźne miny i są świadomi prestiżu swojej pracy – przeszli security clearance.

W dzisiejszych czasach muszą je mieć nawet magazynierzy, i to nie tylko ci, którzy pracują bezpośrednio dla rządu, ale również ci, którzy przerzucają skrzynie dla prywatnych kontrahentów rządu. W tej chwili ponad 4 miliony Amerykanów ma „top secret” security clearance, z czego 500 tysięcy pracuje dla kontrahentów. Na przykład takich jak Booz Allen, który zatrudnił Snowdena (tu 12 tysięcy pracowników ma poświadczenie bezpieczeństwa i akces do danych, które potencjalnie mogą „wyciec”).

Niezależnie od tego, co Waszyngton myśli o Snowdenie, wnioski są następujące: przy takiej liczbie ludzi mającej dostęp do „ściśle tajnych” informacji wyciek jest nieunikniony. A liczba ludzi – cały ten legion z security clearance, który powstał jako paranoiczna reakcja na Amerykę po 11 września – jest konsekwencją utajniania praktycznie wszystkiego. Dla Waszyngtonu wszystko jest poufne, pisze David E. Sanger na łamach „Washington Post” i wszystko jest online. Bradley Manning zdobył dokumenty z ambasady w Pekinie, siedząc w Iraku, Snowden działał w małej bazie na Hawajach.

Między faktycznie ważnymi dokumentami pod hasłem „top secret” można znaleźć informacje kompletnie zbędne, na przykład zwykłe materiały prasowe.

Do operowania taką liczbą danych potrzeba armii ludzi, programów i pieniędzy, nie wspominając o tym, że agencje rządowe się dublują i często wykonują tę samą pracę. Czy jeśli 4 miliony ludzi ma dostęp do poufnej informacji, to ta informacja nadal jest tajna? I wreszcie: czy należy się dziwić, że wśród 4 milionów znajdzie się ktoś, kto będzie chciał podzielić się nią z resztą świata? Należy jedynie się dziwić, że nie ma więcej Snowdenów i Manningów.

Do tego właśnie potrzebna jest nam stopa bezrobocia wynosząca 5,5 procent, brak odwagi cywilnej i głęboka wdzięczność, którą oddycha całe miasto. Jakie to fantastyczne, że rząd wciąż daje nam pracę!

Waszyngtończycy nie różnią się od innych śmiertelników: prowadzą po pijaku, wciągają kokainę, mają wrogów i byłych kochanków, którzy życzą im jak najgorzej. Dlatego przejście przez security clearance to stresująca sprawa. Sprawdzają wszystko: poprzednie miejsca zamieszkania, byłych współlokatorów, przebijają się przez multum kontaktów, podejrzanych „znajomych z zagranicy” i referencji. Informowanie swoich przyjaciół, że „ktoś będzie dzwonił w sprawie mojego security clearance”, jest już rutyną.

Jeden z moich znajomych prosi mnie, żebym nie wspominała o wspólnej znajomej, przez którą się poznaliśmy. Jest Afganką i jej status jest niejasny; jej dokumenty leżą gdzieś w urzędzie imigracyjnym, czekając na decyzję. Inny znajomy niby nie prosi o nic, ale jest oczywiste, że nie opowiem przesłuchującemu o jego imponującej tolerancji alkoholowej i imprezach do rana. Zamiast tego zapewniam, że chłopak jest aniołem.

Alex (lat 30) jest grafikiem komputerowym i dotychczas pracował w niewielkiej prywatnej firmie, ale właśnie wprowadzili się z dziewczyną do nowego mieszkania. 2 tysiące dolarów miesięcznie, nie licząc opłaty za garaż, ale widok na rzekę, pomnik Waszyngtona i Memorial Bridge jest tego wart. Idealne mieszkanie na 4 lipca, kiedy nad pomnikiem wybuchają najpiękniejsze fajerwerki. Alex właśnie dostał ofertę pracy dla rządowego kontrahenta – własne biuro i znaczna podwyżka. Problem polega na tym, że Alex przez ostatnie dziesięć lat palił trawę. Raz na tydzień, ale zawsze. W poprzedniej pracy miał podstawowe security clearance i udało mu się oszukać przy wyrywkowym badaniu moczu. Ale teraz to nie przelewki, będzie badanie wariografem. Jeśli go nie przejdzie, z pracy nici. Przyznanie się też nie wchodzi w grę, bo „może zatrudniliby kogoś kto palił od 0 do 25 razy, ale ja chyba bym musiał powiedzieć: około tysiąca razy”.

Alex martwi się, ale ma plan. Zamierza przyciąć nożem kawałek dużego palca. „Jak zła siostra kopciuszka”, śmieje się. „Przy każdej odpowiedzi będę naciskał raną o podłogę”, tłumaczy. „I kiedy zapytają mnie o narkotyki, po prostu zrobię to samo”. A jeśli się nie uda, to żegnaj security clearance, żegnajcie fajerwerki, żegnaj Washington D.C.! 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij