Kraj

Sutowski: Zjeść ciastko i mieć ciastko

Nikt w Europie nie ma wątpliwości, że szczyt z 30 stycznia służył głównie polityce niemieckiej, i to tej wewnętrznej. Miał pomóc w stworzeniu wizerunku Merkel jako twardej zbawicielki Europy, która nie pozwoli jej upaść, pod warunkiem jednak, że podopieczna weźmie się do roboty. Komentarz Michała Sutowskiego.

„Rosnące nierówności dochodowe to tykająca bomba społeczna”. Kto to powiedział? Zygmunt Bauman? A może Benedykt XVI postanowił jeszcze raz przeczytać społeczne encykliki poprzednika? Może wreszcie jakiś polityk północnoeuropejskiej socjaldemokracji – koniecznie w opozycji – trzeźwo przypomniał kolegom z rządu o zapomnianych oczywistościach? Tym razem nie – przed nadmiernym rozwarstwieniem w Europie ostrzega ober-kapitalista Josef Ackermann, prezes Deutsche Bank. Javier Solana powtarza, że „tylko wzrost przywróci ludziom pracę i pozwoli spłacić długi”. Joschka Fischer wróży klęskę tym politykom, którzy zlekceważą wybuchowy potencjał polityki cięć i braku wiarygodnych nadziei na poprawę sytuacji. Politycy, bankierzy i komentatorzy z samego centrum mainstreamu widzą, że obecna polityka antykryzysowa w Europie prowadzi do katastrofy. 


Spektakl z szansą na tragiczny finał jakby mało kogo w Polsce obchodził – największy problem polskich mediów po ostatnim szczycie w Brukseli dotyczył tego, czy w europejskim pociągu pojedziemy drugą klasą, czy raczej trzecią. To znaczy, na ile szczytów nas zaproszą. Minister Rostowski zapewniał, że w negocjacyjnym starciu z Francją ugraliśmy „aż 70 procent”, bo zaproszą nas tam, gdzie mowa będzie o konkurencyjności, bo spotkania eurolandu będą zaraz po szczytach całej Unii, bo ich porządek będzie wspólnie konsultowany. Dostaliśmy, ile było można – brzmi przesłanie rządu. Niewykluczone, że słuszne. Rzecz tylko w tym, że nasz udział – bądź jego brak – w europejskich szczytach to nie jest dziś najważniejszy problem.  


I tak np. dyskusja o kształcie przyszłej unii fiskalnej będzie bezprzedmiotowa, jeśli głęboki kryzys utrzyma się przez wiele lat. Bez długotrwałego wzrostu gospodarczego nie będzie ani pogłębienia integracji, ani transferów unijnych pieniędzy na fundusze spójności, być może nie będzie nawet Unii Europejskiej w obecnym kształcie. Scenariusz jest prosty. Elity polityczne wszystkich państw narodowych za cięcia obwiniają Brukselę bądź Berlin – nie bez słuszności zresztą, bo to kanclerz Angela Merkel obstaje przy polityce uporczywego równoważenia budżetów, bez względu na konsekwencje. Obecnie trwają przepychanki wokół kolejnej transzy pomocy dla Grecji, która w marcu musi obsłużyć 16,5 miliarda euro zadłużenia. W podobnej sytuacji jest Portugalia, której obligacje dziesięcioletnie oprocentowane są już na 17 procent – żadna gospodarka świata nie jest w stanie spłacać takich odsetek. Do pomocy Włochom – mimo zmiany premiera na poważnego polityka – nikt się specjalnie nie pali.

 

W każdym przypadku dotychczasowa polityka warunkowania i tak spóźnionej pomocy drastycznymi cięciami prowadzi do trojakich skutków. Po pierwsze cięcia grożą wybuchem społecznym i wzrostem narodowych populizmów – nie tylko utrudniając odbudowę gospodarek, ale i zagrażając istnieniu Unii w jej obecnym kształcie poprzez tendencje do renacjonalizacji. Po drugie cięcia dobijają ledwie dyszące gospodarki, obniżając produkcję, zmniejszając zatrudnienie – i w efekcie zmniejszając przychody do budżetów (a inwestycje w produkcję to ostatnia rzecz, na jaką sektor prywatny ma w takiej chwili ochotę – nie zrównoważy więc braku wydatków publicznych). Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby zrozumieć, że cięcia warunkujące pomoc na spłatę długów powiększają tylko ryzyko bankructwa i zarazem zwiększają istniejące długi – jak rzadko trzeźwy w swych prognozach MFW nie przewiduje na najbliższe lata znaczącej ich redukcji, pomimo ogromnych wyrzeczeń. Jest jeszcze trzeci element – wyolbrzymiona przez media pomoc w połączeniu z realnymi skutkami jej warunków (obniżenie poziomu życia i w konsekwencji protest) dają wrażenie, że oto znów Niemcy (Austriacy, Finowie) ciężką krwawicą zarobione euro dolewają greckim (portugalskim, hiszpańskim, włoskim) nierobom do basenów. I stąd biorą się populizmy bogatych – więcej suwerenności, mniej solidarności. No chyba, że się sprywatyzują, albo wyprzedadzą – w niemieckiej prasie pół serio rozważano przekazanie Niemcom urokliwych greckich wysepek w ramach rozliczenia za niespłacone kredyty. 


Noblista Paul Krugman woła na puszczy, że to nie „fiskalne rozpasanie” rządów, ale długi prywatne wywołały globalny kryzys. Że długi publiczne (poza przypadkiem Grecji) to efekt, a nie przyczyna załamania roku 2008 – liberalna do bólu Irlandia przed kryzysem miał 25 procent długu publicznego, dziś ma 120. Że kryzys inwestycji sektora prywatnego – czego przekonująco dowiódł niegdyś Keynes – wymaga interwencji państwa, a nie dodatkowych cięć. Państwo nie „wypycha” z rynku inwestycji prywatnych, kiedy tych po prostu nie ma – trzeźwy inwestor prywatny nie ulokuje pieniędzy w kraju zagrożonym bankructwem czy wręcz wojną domową.

Co robić? Ekonomiści wiedzą, politycy się boją. Problemem nie jest deficyt budżetu, tylko sposób jego wydatkowania – np. na sensowne inwestycje infrastrukturalne bądź badania podstawowe, przynoszące zwrot w dłuższej perspektywie, ale od razu tworzące miejsca pracy i dźwigające całą gospodarkę do góry. Sam dług publiczny to też nie katastrofa (Japonia ma 200 procent i żyje – niezbyt dobrze, ale nie z tego akurat powodu), kłopotem jest koszt jego obsługi. A ten wynika z zaufania inwestorów do państwa – groźba bankructwa to w pewnym sensie samospełniająca się przepowiednia. Oprocentowanie greckich obligacji będzie tym wyższe, im częściej EBC, MFW i Żelazna Kanclerz zagrożą, że albo cięcia, albo… Inwestorzy – mimo ideologicznych skłonności do fiskalnej obsesji – rozumieją, że od pewnego momentu cięcia prowadzą na równię pochyłą. Chcąc nie chcąc, przyspieszą ten bieg, żądając wyższych odsetek za pożyczone przez siebie pieniądze.


Skoro koszt obsługi długu wynika z poziomu zaufania – zniesienie ryzyka bankructwa przez wzajemną solidarność za długi (w formie deklaracji EBC, poprzez euroobligacje) obniżyłoby odsetki długów zagrożonych państw do rozsądnego poziomu. To odciążyłoby ich budżety od horrendalnych obciążeń i pozwoliłoby je zrównoważyć bez samobójczych cięć. Zamiast kolejnych transz doraźnej (niewykluczone, że i tak utopionej) pomocy, można by np. wesprzeć banki tak, by odtworzyć linie kredytowe na inwestycje w gospodarce – bardziej prawdopodobne, gdy państwu nie grozi bankructwo. Do tego – podatek od transakcji na rynkach finansowych. Pierwszych do bail outu, ostatnich do płacenia publicznych danin – gigantyczną nacjonalizację strat w roku 2008 mogłoby więc zrównoważyć chociaż częściowe „upublicznienie” zysków. Minimalny krok w tę stronę stanowi niedawna propozycja prezydenta Sarkozy’ego.


Wracając na grunt polityczny – wdrożenie wszystkich, bądź chociaż części tych recept wymaga porzucenia przez Angelę Merkel logiki rodem z brukowców w rodzaju „Bilda” i sondażowych słupków. Nikt w Europie nie ma wątpliwości, że szczyt z 30 stycznia służył głównie polityce niemieckiej, i to tej wewnętrznej. Miał pomóc w stworzeniu wizerunku Merkel jako twardej zbawicielki Europy, która nie pozwoli jej upaść, pod warunkiem jednak, że podopieczna weźmie się do roboty. Problem tkwi niestety w szczegółach. Gdyby bowiem potraktować rozsądną dyscyplinę fiskalną w Europie (nawet Keynes nie był zwolennikiem trwałych deficytów!) jako warunek solidarnościowej polityki UE (redukcji długów, zasady wzajemnej odpowiedzialności) – gra byłaby warta świeczki. Koncesja (czasowa, a nie zapisana w konstytucjach!) na rzecz niemieckiej obsesji konsolidacyjno-inflacyjnej w zamian za euroobligacje, za unię fiskalną, za solidarność w długach, a przeciwko szaleństwu rynków finansowych – to nie najgorszy z możliwych układów. Tyle tylko, że na razie mało prawdopodobny. Na razie są cięcia za niedostateczną i niepewną pomoc i pusta forma unii fiskalnej bez wzajemnej solidarności. Nie bez słuszności jeden z komentatorów nazwał planowany pakt fiskalny starym „Paktem Stabilności i Wzrostu podniesionym do rangi konstytucyjnej”. I przypomniał, że Pakt (ten z początku lat 90.) nie zapobiegł, jak wiadomo, obecnemu kryzysowi. 


Polska znajduje się zatem w trudnej sytuacji. Strategię Radka Sikorskiego można rozumieć tak: lojalne poparcie dla stanowiska Niemiec, w zamian za ich walkę o utrzymanie funduszy strukturalnych w korzystnym dla nas kształcie i mediację pomiędzy nami a Francją w sprawie szczytów strefy euro i szerzej, „przenikalności” dwóch Europ różnych prędkości. W tej drugiej sprawie można rządowi tylko przyklasnąć. Z tą pierwszą jest już nieco gorzej. Wiele bowiem wskazuje na to, że gospodarcze pomysły Angeli Merkel nie wyprowadzą Unii Europejskiej z kryzysu – sytuacja w Grecji, Włoszech i Portugalii sugeruje coś wręcz przeciwnego. A przedłużający się kryzys, nie wykluczając bankructw kilku krajów UE, to w najlepszym razie mniejszy tort funduszy strukturalnych do podziału, w najgorszym razie tortu brak. Przedłużająca się stagnacja w państwach takich, jak Grecja czy Portugalia, ale bez bankructwa – to bodziec do przesunięcia funduszy na ich korzyść. Sensowne posunięcie z punktu widzenia całości Unii – ale dla nas katastrofalne, jeśli szybko nie znajdziemy impulsów wzrostu innych niż strumień euro od brukselskiego wujka.


W tej sytuacji należy liczyć na to, że zasada rzeczywistości nie pozwoli europejskim elitom trwać zbyt długo przy polityce gospodarczo zabójczej dla Grecji, Portugalii, Włoch czy Irlandii. Zabójczej również politycznie dla całej Unii. Nie wszyscy politycy Europy wspierają bezwarunkowo logikę cięć – na czele z prezydentem Francji, którego pomysły instytucjonalne (zamknięta, międzyrządowa integracja strefy euro) muszą budzić sprzeciw, ale gospodarcze (podatek od transakcji kapitałowych) zasługują na uznanie. Wciąż są szanse na negocjacje antykryzysowej polityki – być może w kwestii „co w zamian za dyscyplinę budżetową” nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Polska postawa jest dwuznaczna. Optujemy za polityką cięć (u Greków) i twardą „dyscypliną budżetową” (kotwica długu w konstytucji!), korzystając zarazem z obfitych subsydiów z UE – którym na dłuższą metę ta „dyscyplina” zagraża.


Co dalej? Negocjacje dotyczące polityki antykryzysowej w obecnych ramach odbędą się niejako obok nas. Czy same ramy można zmienić? Z pewnością – jeśli elity unijne zorientują się, że bankructwo Grecji, Portugalii i Włoch nie przysłuży się nikomu, z wyjątkiem nacjonalistycznej ekstremy. Jeśli posłuchają Oburzonych, nie czekając na Marine Le Pen. Jeśli odejdą od ideologicznych dogmatów, które z neokońskich think-tanków zawędrowały do niemieckiego ministerswa finansów, i od populistycznego cynizmu rodem ze szpalt Springerowskich tabloidów. Joschka Fischer twierdzi, że „wyborcy surowo ukażą tych, którzy pozwolą Europie upaść”. Lepiej nie czekać na wymiar kary.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij