Kraj

Świat akademicki sześć lat po reformie Gowina. Czas na poważne zmiany

Od dawna czytaliśmy i słuchaliśmy, jak bardzo reforma Gowina ograniczyła procedury demokratyczne na uczelniach, ale dopiero w ostatnich tygodniach i miesiącach mogło do nas dotrzeć, jak bardzo głęboki i trudny do odwrócenia był to proces.

W Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego trwają prace nad nowelizacją ustawy regulującej funkcjonowanie uczelni, ale informacje na temat zakresu planowanych zmian są fragmentaryczne i chyba nie zwiastują głębokiej zmiany. Czasu wbrew pozorom nie brakuje, bo na drodze stoi weto prezydenta, więc na przeprowadzenie procesu legislacyjnego jest kilkanaście miesięcy.

Piszę ten tekst, by dodać trochę odwagi politykom (również lewicy) przygotowującym nowelizację. Żeby dokonać potrzebnej i zauważalnej zmiany, trzeba mieć przynajmniej tyle determinacji i zapału co Jarosław Gowin. Tylko dla dobra sprawy należy użyć tych przymiotów z większą roztropnością.

Reforma struktur akademickich

Zacznę od małej dygresji. W okolicy II wojny mieszkańcy jednej z pacyficznych wysp, zainspirowani przez pogodnego psychopatę Johna Fruma, nabrali przekonania, że jeśli zbudują na łąkach improwizowane pasy startowe i ozdobią je słomianymi makietami samolotów, to zachęcą prawdziwe samoloty, wypełnione dobrami konsumpcyjnymi, do lądowania, by dorównać poziomem życia stacjonującym na ich wyspie w latach 30. żołnierzy. Nie wiadomo, czy John Frum w ogóle istniał, ale kult cargo w nieco zmienionej formie funkcjonuje do dziś.

Co trapi polskie uczelnie? Studenci i studentki wyjaśniają

Jednym z jego wyznawców okazał się Jarosław Gowin, który uznał, że jeśli stworzymy na uczelniach ciała wzorowane na radach powierniczych prywatnych amerykańskich uniwersytetów, to nasza nauka upodobni się standardem i poziomem finansowania do zamorskiego wzorca. Pomysł dość głupi, ale przyjął się świetnie i od 2018 roku na wszystkich publicznych uczelniach mamy zainstalowane organy o dość niejasnych kompetencjach, w których składzie przewagę mają interesariusze zewnętrzni (zwykle lokalny biznes, czasami politycy). Rady uczelni na co dzień zajmują się zatwierdzaniem planu rzeczowo-finansowego, czyli budżetu uczelni.

W ten sposób dyskusja nad polityką finansową została wyłączona z kompetencji senatów uczelni, co w mojej opinii ograniczyło jego kompetencje kontrolne wobec władzy rektorskiej. Rady uczelni opiniują też projekty statutu – niektóre robią to w miarę rzeczowo, inne kwitują jednym zdaniem. Narysowanie uśmiechniętej lub smutnej buźki na przesłanym dokumencie spełniłoby w wielu przypadkach podobną funkcję.

Jarosław Gowin marzył o tym, by rady uczelni wybierały też rektorów i został w tym częściowo przez kogoś dorosłego na czas powstrzymany. Niestety tylko częściowo – obecna wersja ustawy pozwala nadać radom wyłączną kompetencję zgłaszania lub wiążącego opiniowania kandydatów na rektora. W praktyce stają się gatekeeperami, decydującymi o przebiegu wyborów. Po prostu nie dopuszczają niewygodnych kandydatów do udziału. Wielu rektorów skorzystało z tej możliwości, zapewniając sobie dość bezstresową reelekcję lub sukcesję władzy. W efekcie co jakiś czas czytamy o kandydatach, którzy nie zostali dopuszczeni przez rady uczelni do wyborów mimo dużych szans na zwycięstwo wyborcze. W tych przypadkach Jarosław Gowin odniósł faktyczny sukces, a poparcie kręgów rektorskich, którym się podpierał przy pracy nad ustawą, było szczere i niebezinteresowne.

Studia MBA. Fabryka produkująca specjalistów od zarządzania czymkolwiek

Rady są wybierane przez senaty uczelni na początku kadencji i stanowią fotografię konstelacji władzy zaraz po wyborach. Ich faktycznym zadaniem jest niedopuszczenie do korekty wytworzonego wówczas układu i kontynuują to cztery lata później, jak widać po relacjach prasowych – bardzo rzetelnie.

Czy funkcjonowanie uczelni w jakiś sposób ucierpiałoby, gdyby planowana nowelizacja zlikwidowała rady uczelni i ich kompetencje oddała senatom i uczelnianym komisjom wyborczym ? Moim zdaniem zmiana byłaby pozytywna. Minister nauki musiałby tylko znieść dyskomfort licznych wizyt rektorów, obawiających się utraty wpływu na proces wyborczy. Warto zaryzykować.

Ewaluacja

O zasadności oceny jednostek naukowych napisano wiele, więc przytoczę tylko najważniejsze pytania. Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić sobie proces administracyjny, który w przybliżeniu powie nam więcej o jakości pracy poszczególnych dyscyplin i uczelni niż to, co widzimy gołym okiem? Wątpię. Obecnie mamy bardzo drogą i pracochłonną procedurę, która dostarcza nam całkowicie bezwartościowej wiedzy. Dowiadujemy się, że teologia jest przodującą dyscypliną w Polsce (chyba nikt nie ma mniej niż A), a prawo w moim rodzinnym Słupsku (A) uprawia się na wyższym poziomie niż na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu (B+). Miesiące stresu, dyscyplinowania pracowników, miliony wydane na publikacje w kontrowersyjnych miejscach tylko po to, by uzyskać wyniki kłócące się ze zdrowym rozsądkiem, a w najlepszym przypadku mu nieurągające. Coś poszło bardzo nie tak.

Za tym wszystkim stoi oczywiście sporo polityki i poczciwego lobbingu, dzięki któremu uczelnie zarządzane przez dobrze ustosunkowanych rektorów po złożeniu odwołań otrzymywały kategorię naukowe o dwa stopnie wyższe niż przy pierwszej ocenie. Zaplanowany wyjściowo dość pokracznie proces został dodatkowo skompromitowany politycznymi manipulacjami.

Oczywiście z punktu widzenia rządzących uczelniami procesy ewaluacji mają wiele zalet – stanowią świetne narzędzie dyscyplinowania pracowników i często dominujący motyw narracyjny, uzasadniający wiele niepopularnych decyzji.

Kształcenie doktorantów

Skutkiem ubocznym obecnego modelu ewaluacji jest niezwykle hojne rozrzucenie uprawnień doktorskich po ośrodkach, które jeszcze kilka lat temu nawet o tym nie marzyły. Łatwa do uzyskania kategoria B+ daje prawo nadawania tytułu doktora (co dzieje się bez kontroli zewnętrznej) i wszczynania przewodów habilitacyjnych (prowadzonych już przez Radę Doskonałości Naukowej).

Uczymy apatii, oczekujemy działania. Co zrobić, by młodzi zaczęli głosować?

Oznacza to, że prawo do nadawania doktoratów otrzymały instytucje, które nie są w stanie samodzielnie powołać komisji doktorskiej. Po prostu zatrudniają dwóch czy trzech samodzielnych pracowników naukowych w danej dyscyplinie, a do komisji potrzeba minimum sześciu. O szkole doktorskiej nie ma mowy, więc mają tam jedynie miejsce przewody eksternistyczne. Służą do awansów własnej kadry, która nieco obawia się konfrontacji w większym (zwykle bardziej wymagającym) ośrodku, więc często są to ludzie, którzy na stanowisku asystenta lub wykładowcy przepracowali po kilkanaście lat. Jest też sporo doktorantów spoza uczelni, bez większego dorobku czy zainteresowania nauką, którym doktorat jest potrzebny do prestiżu w innym miejscu pracy – i od 2022 roku, dzięki kategorii B+, o wiele łatwiej go zrobić w swojej okolicy.

Tymczasem kształcenie doktorantów w otwieranych kilka lat temu z pompą szkołach doktorskich coraz bardziej kuleje. Przede wszystkim przyjmuje się do nich mikroskopijną liczbę kandydatów. Jarosław Gowin okazał się na tyle stanowczy, by obligatoryjnie nakazać każdemu uczestnikowi szkoły doktorskiej wypłacanie stypendium, ale nie był dość zapobiegliwy, żeby przekazać na to środki. Uczelnie te stypendia w większości muszą finansować same, więc w szkołach doktorskich nie ma tłoku. Są uczelnie, które rozważają likwidację szkół i pewnie za jakiś czas tak się stanie.

Lektura jako źródło cierpień, czyli czego oczekujemy od szkolnego kanonu

Los doktoranta, któremu udało się dostać do szkoły, też nie jest różowy. Otrzymuje bardzo skromne stypendium, które dodatkowo nie jest wypłacane przez cały czas nauki i wymaga się od niego bardzo konkretnych osiągnięć, które są przedmiotem oceny. Samo kształcenie w szkołach zorganizowanych dziedzinowo – czyli szkoła nauk społecznych, ścisłych, humanistyczna, przyrodoznawcza czy artystyczna – programowo też nie jest czymś atrakcyjnym. Zwykle tematy zajęć dotyczą metodologii nauki lub pisania projektów. Fajnie, ale trochę mało.

Jeśli na sali siedzą ludzie realizujący projekty doktorskie w bardzo różnych dyscyplinach, to trudno o wymyślenie wspólnego programu, który by coś istotnego wniósł do ich edukacji. Zresztą wszystkie zajęcia w toku czterech lat nauki to zwykle między 200 a 300 godzin plus 60 godzin praktyk dydaktycznych. Daje to przybliżone obciążenie na poziomie około dwóch godzin tygodniowo. Używając bardziej obrazowego przykładu: to podobne obciążenie, jakiemu muszą sprostać słuchacze lżejszej rocznej podyplomówki. Niewiele.

Uniwersytet Warszawski tylko dla bogatych. Studenci mają dość [list]

czytaj także

Obrazu katastrofy dopełnia fakt, iż wielu słuchaczy szkół doktorskich rezygnuje w trakcie nauki. Mają ku temu wiele powodów, ale zdecydowanie przeważa argument finansowy. Tym samym coraz większa staje się luka pokoleniowa w środowisku pracowników naukowych, których z jednej strony ubywa, a z drugiej została zniszczona jakoś działająca wcześniej odtwarzalność kadr akademickich. Dużą rolę odgrywa w tym procesie ściśle hierarchiczny sposób organizacji akademii oraz znacznie wzmocniona przez ustawę Gowina niepodzielna władza rektorów. Uczelnie są coraz mniej atrakcyjnym miejscem pracy.

Przed reformą Gowina młodzi doktorzy i doktorki mieli potężny problem z wyborem sensownej ścieżki kariery, gdyż zatrudnienie poza macierzystym dużym ośrodkiem często graniczyło z cudem, a logicznie nasuwający się jako plan b pomysł pracy w mniejszych ośrodkach okazywał się niemożliwy z powodu ściany nepotyzmu i lęku przed wpuszczeniem osoby z zewnątrz. Wielu porzucało ambicję pracy akademickiej na tym etapie. Od 2018 roku kariery naukowe są porzucane kilka lat wcześniej, jeszcze przed obroną doktoratu.

Przywrócenie studiów doktoranckich i zadbanie o faktyczne kształcenie doktorantów oraz odejście od nadawania uprawnień do nadawania stopni naukowych na podstawie wyniku ewaluacji to minimum dla przyszłej nowelizacji ustawy o systemie nauki. Kolejnymi punktami są przywrócenie standardu demokratycznego w wyborach władz uczelni i likwidacja rad.

Mam nadzieję, że obecnemu kierownictwu resortu nie zabraknie odwagi w procesie przygotowywania zmian.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Mikołaj Iwański
Mikołaj Iwański
Ekonomista
Mikołaj Iwański – doktor nauk ekonomicznych, absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Prorektor ds artystyczno-naukowych Akademii Sztuki w Szczecinie.
Zamknij